Edward Carr o Pograniczu w The Economist

Edward Carr o Pograniczu w The Economist

Edward Carr "Pomiędzy granicami". Idea jedności europejskiej jest bardziej skomplikowana niż jej zwolennicy i krytycy są gotowi to przyznać.

Spośród wszystkich wspaniałości jakimi się szczyci francuski MSZ, najświetniejszym obiektem jest Sala Zegarowa (Salon de l'Horloge). W jej wykwintnych, marmurowych pozłacanych wnętrzach przyozdobionych jedwabiami i żyrandolami, oblanych skośnie padającym odblaskiem Sekwany, starsi dżentelmeni wypracowali po pierwszej wojnie światowej traktat wersalski, a w 1928 r. został podpisany tu pakt Brianda-Kellogga, który miał na zawsze zapobiec użyciu przemocy dla rozwiązywania konfliktów międzynarodowych. Później, w dniu 18 kwietnia 1951 r., oczarowani empirowym wystrojem,  ministrowie RFN, Włoch, Francji i trzech krajów Beneluksu złożyli w nim swoje podpisy na traktacie paryskim,  dokumencie założycielskim organizacji, która cztery dekady później, miała przekształcić się w Unię Europejską.

Przybrany w szaty projektu mającego za zadanie zarządzanie produkcją węgla i stali, pakt ten był w istocie francusko-niemieckim układem pokojowym. Harmonizując z wnętrzami, w których został podpisany, sam dokument miał fizycznie równie okazałą i symboliczną formę. Jego architekt, Jean Monnet, opisuje w swoich pamiętnikach dokument wydrukowany we Francji na holenderskim papierze przy użyciu niemieckiej farby drukarskiej, w belgijsko-luksemburskiej oprawie z zakładkami utkanymi z włoskiego jedwabiu. To o czym Monnet nie wspomina, to gorączkowy tryb negocjacji, który sprawił, że ministrowie tak naprawdę podpisali dokument składający się z pustej strony.

Gdyby dzisiaj żyli, zdziwiliby się zapewne, jak wiele na tej jednej stronie upchane zostało później nazw instytucji i krajów. Wspólnota zaczęła się od sześciu członków założycieli, czterech języków, 177 milionów obywateli (używając przelicznika z 2014 r.) i rocznej produkcji wartej 1,6 biliona dolarów. Dzisiejsza Unia Europejska to 28 krajów członkowskich, 24 języki, 505 milionów ludzi i PKB równoważne 19 bilionom dolarów.

Bardziej wielkoduszny niż wersalski i bardziej praktyczny niż pakt Brianda-Kellogga, traktat paryski rozkwitł w unikalną ponadnarodową formę rządu. UE posiada sąd, parlament, zarząd i prezydenta (tak naprawdę, to kilku prezydentów), aparat, którego formę można w swej większości wywieść z tego wiosennego dnia 1951 roku. Traktat ten stał się fundamentem wielkiej historycznej zmiany - na kontynencie, którego historia pisana była krwią, nie do pomyślenia stał się konflikt zbrojny pomiędzy Niemcami a Francją, lub jakimikolwiek większymi krajami europejskimi.

Jednakże, ministrowie ci oszołomieni byli by też skalą narzekań współczesnych Europejczyków. Wspólna waluta, której nigdy nie planowali, wyrządziła wielkie szkody oraz stała się zarzewiem niezgody. Bezrobocie w strefie euro od września 2009 r wzrosło do 10% (z wyjątkiem kilku błogich miesięcy w 2011 r., kiedy to spadło aż do 9.8%); a wśród młodych utrzymuje się na poziomie 20% we wszystkich krajach Unii. Strumień imigrantów porównywalny tylko z powojennym exodusem, dobrze pamiętanym przez sygnatariuszy w Salon de l'Horloge, powoduje teraz zamykanie granic i pogłębianie podziałów. Na całym kontynencie, włączając w to Niemcy, wzrasta popularność partii eurosceptycznych. W zeszłym miesiącu ultraprawicowy, anty-emigrancki i eurosceptyczny kandydat omal nie został wybrany w Austrii na głowę państwa. Jeśli Wielka Brytania przegłosuje wyjście z Unii Europejskiej 23 czerwca, załamane zostanie pewne europejskie tabu, powodując presję na organizację podobnych referendów w innych krajach.

Kliknij i przeciągnij kursorem, aby zwiedzić Salę Zegarową.

Zaledwie kilka lat temu eksperci pisali książki o tytułach typu "Europejskie marzenie" lub "Dlaczego Europa rządzić będzie XXI stuleciem". A dziś Jan Zielonka, profesor polityki europejskiej w Oksfordzie, donosi, że gdy rozmawia z europejskimi decydentami jest "zaskoczony ich sceptycyzmem". W maju, przewodniczący komisji, Jean-Claude Juncker, ubolewał, że: "dawniej pracowaliśmy wspólnie... panowaliśmy nad znacznym kawałkiem historii. Teraz to już zupełna przeszłość." Opinia Donalda Tuska, przewodniczący Rady Europejskiej, jest jeszcze bardziej ponura, stwierdził on, że: "idea Unii Europejskiej jako jednego państwa, jednej wizji... była iluzją."

Zawsze była. Mit, który narósł wokół UE utrzymuje, że jej ministrowie i urzędnicy ciągle i nieubłaganie dążą do podporządkowania państw narodowych na rzecz wyższego porządku europejskiego. Według słów Vaclava Klausa, byłego premiera Czech, pragną oni "rozpuścić państwa w Europie jak kostkę cukru w filiżance kawy". Jakkolwiek Monnet i niektórzy politycy z jego otoczenia istotnie marzyli o europejskim superpaństwie, to, ci, którzy wprowadzali ich idee w czyn już tego nie robili. Idea wspólnej suwerenności, która znalazła się w traktatach, najpierw w paryskim, a później rzymskim z 1957 r., na mocy którego utworzono Europejską Wspólnotę Gospodarczą, zakładała zachowanie państw narodowych, a nie ich pogrzebanie. Od tamtych czasów, Europejskie rządy zazdrośnie strzegą swoich prerogatyw.

Jeśli jeden z kluczowych aspektów Europy pozostał niezmienny, kolejny zatoczył kompletne koło. Program Monneta był odpowiedzią na kwestię niemiecką: państwa zbyt dużego, aby współistnieć jako pierwszy wśród równych, zbyt małego, aby zdominować sąsiadów bez uciekania się do siły. Przez dłuższy czas plan ten był wystarczający. Przez 65 lat Niemcy były przygotowywane do zajęcia podporządkowanego miejsca w Europie w zamian za przywilej pełnoprawnego członkostwa  w  sojuszu zachodnim. Dzisiaj, dzięki zjednoczeniu i rozszerzeniu UE, jak również dzięki swojej potężnej gospodarce, Niemcy przewodzą w Europie.

Nikt nie spodziewa się by ta wielka potęga europejska miała wojownicze zamiary. Ale jakiego rodzaju unii pragnie? I jaki rodzaj unii gotowi są zaakceptować jej partnerzy, a szczególnie Francja? I jaki rodzaj reform miałby stworzyć taką nową Europę? Traktat paryski był możliwy dzięki niepowtarzanemu, pobudzającemu do takich działań zbiegowi okoliczności wywołany następstwami dwóch wojen światowych i nowym zagrożeniem ze strony Związku Radzieckiego. Żadne takie warunki zewnętrzne nie są dziś widoczne, ani nie istnieje podobna wewnętrzna dynamika, która mogłaby przejąć ich rolę.

"CZYM jest Europa?" - zapytał Winston Churchill w maju 1947 r. "Kupą gruzu, kostnicą, wylęgarnią zarazy i nienawiści."

Wojna w Europie kosztowała życie 36,5 miliona ludzi. W wielu krajach zginęło więcej cywili niż żołnierzy. Tony Judt, w "Powojniu", swojej epickiej opowieści o następstwach wojny, odnotowuje, że w Jugosławii zniszczonych zostało 25% winnic, 50% pogłowia bydła, 60% dróg, 75% mostów kolejowych, 30% przemysłu i 20% budynków.

Wyzwolenie i pokonanie wroga drogo kosztowało. Zwycięstwo aliantów nad niemieckim okupantem nie uchroniło przed śmiercią 16 tys. osób, które zmarły z głodu w czasie holenderskiej "głodowej zimy" 1944/1945. W przeciągu trzech tygodni po zajęciu Wiednia przez wojska radzieckie, zgwałconych zostało 87 tys. kobiet. Dzienna racja żywnościowa w amerykańskiej strefie okupacyjnej w Niemczech, w czerwcu 1945 r. wynosiła 860 kalorii, czyli jedną trzecią zalecanej w dzisiejszych czasach. Porozumienia międzyrządowe, wypracowane w latach pięćdziesiątych byłyby niemożliwe bez tych potworności.

Spustoszenia powojenne były nieporównywalne do tych z lat wojny trzydziestoletniej siedemnastego stulecia - paroksyzmie wojen religijnych, które pochłonęły podobny procent ludności kontynentu. Traktat westfalski podpisany w 1648 roku, pod koniec tamtej wojny, ukształtował sposób myślenia o konflikcie zbrojnym na następne trzy stulecia: państwa nie powinny ingerować w sprawy wewnętrzne innych krajów, a utrzymanie równowagi miało być sposobem na ograniczenie ambicji poszczególnych państw.

Epoka westfalska

Wraz z powstaniem nowoczesnych państw utrzymanie takiej równowagi stawało się coraz trudniejsze. W przeciągu osiemnastego stulecia, Wielka Brytania zbudowała wraz z wchodzącymi w jej skład krajami Zjednoczone Królestwo oraz jego imperialny zasięg. Rewolucyjna Francja stała się pierwszym krajem, który poświęcił swoje wszystkie zasoby na prowadzenie wojen tworząc Wielką Armię Napoleona, która podbiła kontynent. Wraz z nadejściem wieku dziewiętnastego, rządy państw stosują teorię Blut und Boden - krwi i ziemi [przywiązania ludności do ziemi, która ich żywiła - przyp. tłum.]- jako narzędzia wykucia narodowych tożsamości mających wzmacniać ich władzę. Wykorzystują do tego celu folklorystyczne kompilacje, opowieści o sławnych przodkach, genealogie języków i teorie rasowe. "Wykształcona, wielojęzyczna, kosmopolityczna europejska elita osłabła;", pisze historyk Norman Davies, "na wpół wykształcone masy narodów, które uważały się już tylko za Francuzów, Niemców, Anglików czy Rosjan urosły w siłę."

Po roku 1814 Niemcy napadły na Francję pięć razy. Po roku 1914 antagonizmy i ambicje europejskich państw narodowych posiadających swoje kolonie na niemal wszystkich kontynentach, dwukrotnie wciągnęły cały świat w wojnę. Przesadzone, jak się dziś wydaje, były obawy z 1945 roku, że Niemcy znów zbuntują się tworząc Czwartą Rzeszę. Strach przed Niemcami wzmacniany był strachem przed Rosją, szczególnie po tym, jak Związek Radziecki poparł w 1948 roku, komunistyczny przewrót w Pradze.

Taki był zatem kontekst traktatu paryskiego. Państwa europejskie zawiodły swoje narody w całej Europie. Niektóre z nich opowiedziały się za faszyzmem. Inne upadły. Wojna stała się wojną totalną. Zawiodła sama idea Europy.

Nękane przez głód, zmęczenie i strach, rządy desperacko starały się zapewnić pokój i otoczyć opieką swoich obywateli. Według słów brytyjskiego historyka Alana Milwarda, aby uzasadnić swoje istnienie w tym podzielonym świecie, państwo musiało starać się o koniunkturę, zatrudnienie i dobrobyt dla swoich nowych wyborców - robotników - by nie dali skusić się bolszewikom, oraz  - robotników rolnych - by nie dali skusić się faszyzmowi, tak jak stało się to po załamaniu się dochodów z pracy w rolnictwie w latach trzydziestych.

To właśnie ta konieczność zapobieżenia wojnie i zabezpieczenia istnienia państwa leżała u podstaw założenia Wspólnot Europejskich. Ta relacja najwyraźniej widoczna była we Francji. Koniunktura wymagała dostaw surowców z Niemiec Zachodnich. Francja zależna była od dostaw niemieckiego węgla już od lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, by w latach trzydziestych dwudziestego wieku stać się największym światowym importerem węgla. Jednocześnie należało zapobiec nowej agresji ze strony Niemiec. W 1945 roku,  Charles de Gaulle uważał, że najlepszym sposobem osiągnięcia tych celów będzie stały francuski nadzór nad produkcją węgla i stali w zagłębiu Ruhry i Nadrenii. Francja zagwarantowałaby swe własne bezpieczeństwo czyniąc Niemcy Zachodnie krajem rolniczym.

"Skok w ciemno" - jak powiedział Robert Schuman o traktacie paryskim.

Takie rozwiązanie zostało zawetowane przez Amerykanów i Brytyjczyków częściowo z obawy by biedne i ciemiężone Niemcy Zachodnie nie zbuntowały się, lub nie dostały pod wpływy Związku Radzieckiego.  W odwecie, Francja zaczęła flirtować w latach 1946 i 1947 ze Związkiem Radzieckim na temat sojuszu na wschodzie - stara strategia oparta na logice równowagi sił z czasów pokoju westfalskiego. Stalin nie był takim sojuszem zainteresowany.

Tak więc w 1949 roku, minister spraw zagranicznych Francji, Robert Schuman uciekł się do tego, co według europejskiej mitologii było nową odważną wizją, a co historia odnotowała jako trzeci wybór bliski ostateczności: opracowany przez Monneta plan Wspólnoty Węgla i Stali. Plan ten przedstawiony przez Schumana w Sali Zegarowej, jako "deklaracja" był traktatem handlowym zawierającą pewną nowinkę. Ustanawiał on bowiem urząd Wysokiej Władzy zarządzający postanowieniami traktatu, nadrzędny wobec sześciu rządów. Wszyscy sygnatariusze mieli równe prawa, a traktat był otwarty na nowych członków.

Schuman w wywiadzie dla prasy nazwał ten plan "skokiem w ciemno". Uderzająca w tym była nie tyle dalekosiężność traktatu, ale jego tymczasowość. Idea europejskiej jedności miała już długą historię - Victor Hugo mówił o Stanach Zjednoczonych Europy już w 1849 roku. Historyk Perry Anderson naliczył co najmniej 600 publikacji proponujących zjednoczoną Europę opublikowanych w latach międzywojennych. W porównaniu z wcześniejszymi propozycjami, traktat paryski, który skupiał się na harmonogramach produkcji w przemyśle ciężkim, wydawał się suchy jak pył węglowy.

Dlaczego był tak skromny? Częściowo dlatego, że kraje gotowe były się zrzec się swoich prerogatyw tylko w najmniejszym możliwym stopniu. Ale częściowo także ze względu na czasowy kontekst. Wielkie projekty przemian społecznych skalane zostały przez nazizm i bolszewizm. W czasie drugiej wojny światowej Albert Speer, główny architekt Hitlera sporządził plany paneuropejskiego porządku politycznego. Pierre Pucheu, stracony za rolę jaką odegrał jako sekretarz stanu w rządzie Vichy, nawoływał do wprowadzenia jednolitej waluty. Panowała ogólna podejrzliwość w stosunku do łączenia polityki z emocjami. Raymond Aron, filozof francuski, stwierdził, że nowoczesne społeczeństwo "powinno być postrzegane bez popadania w entuzjazm czy oburzenie". "O ile pierwsza wojna światowa spowodowała upolitycznienie i radykalizacje" pisał Judt, "kolejna dała efekt odwrotny - głęboką tęsknotę za normalnością"

W tych pierwszych powojennych latach - ku rozpaczy Monneta i jego grupy federalistów -państwa zazdrośnie broniły swoich przywilejów. Weźmy na przykład propozycję z 1950 roku stworzenia europejskiej armii w ramach NATO (utworzonego rok wcześniej), jako alternatywy dla remilitaryzacji Niemiec. Idea ta poczyniła postępy w czasie trwania wojny koreańskiej, postrzeganej jako symbol zagrożenia dążeniami Związku Radzieckiego. Ale sześciu rządom trudno było dojść do zgody, co do sposobu w jaki armia europejska miałaby być dowodzona - francuscy gaulliści nie znieśliby utraty suwerenności. Ameryka zagroziła "bolesną korektą" stosunków z Francją w przypadku, gdyby ta głosowała przeciwko paktowi obronnemu. Jednakże w sierpniu 1954 roku, po zakończeniu wojny koreańskiej, francuskie Zgromadzenie Narodowe odrzuciło Europejską Wspólnotę Obronną stosunkiem głosów 319 do 264. Zwycięscy posłowie uczcili wynik głosowania głośnym odśpiewaniem Marsylianki.

Ten sam niemal los podzieliłyby negocjacje w sprawie poszerzenia Wspólnoty Węgla i Stali i stworzenia Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej - strefy wolnego handlu znanego pod nazwą "wspólnego rynku".  W 1955 roku, w czasie konferencji w Messynie, Francuzi zgodzili się przyjrzeć temu planowi dopiero po desperackiej nocnej sesji pomiędzy entuzjastycznym delegatem Belgii a jego nieprzychylnym francuskim kolegą. Jeszcze rok później, premier Francji Guy Mollet wyrażał wahanie. Wierny odwiecznym obawom Francji o dostawy surowców energetycznych, zażądał porozumienia w sprawie energii jądrowej (tzw. Euratomu), ale nie był pewien, czy wspólny rynek warty jest ceny, którą przyjdzie zapłacić.

Rozrastająca się wspólnota

6 listopada 1956 roku, Konrad Adenauer,  pierwszy powojenny kanclerz RFN, odwiedził Paryż starając się przekonać Francuzów do podpisania traktatu. Mogło to mu się nie udać, gdyby nie fakt, że Anthony Eden, brytyjski premier, zadzwonił do Molleta podczas spotkania informując go, że Wielka Brytania, pod naciskiem Amerykanów, wycofuje się z operacji  wojskowej prowadzonej wraz z Francją i Izraelem w Suezie. Mollet był wściekły, Adenauer wykorzystał moment: "Europa będzie pańską zemstą".

Inne amerykańskie zachęty do tworzenia instytucji europejskich były bardziej przemyślane.  Pisząc o nich w 1948 roku, dyplomata George Kennan podsumował poglądy Waszyngtonu stwierdzając: jeśli Niemcy odrodzą się bez europejskiej integracji, będą próbowały dominować nad innymi. Jeśli Niemcy się nie odrodzą, dominującą stanie się Rosja. Ameryka potrzebowała silnej, prosperującej Europy, która rozwiązałaby kwestię niemiecką i dokładała starać by taka zaistniała. Bez jej pomocy całe przedsięwzięcie spaliłoby na panewce.

To samo stałoby się, gdyby zabrakło Monneta. Był osobą wybitną. Urodzony w departamencie Charente w zachodniej Francji, edukację ukończył w wieku 16 lat, by rozpocząć pracę w Londynie, w rodzinnej firmie handlującej koniakiem. Później został zastępcą sekretarza generalnego Ligi Narodów, przez pewien czas pracował w Szanghaju, a w czasie drugiej wojny światowej działał na rzecz Brytyjczyków w Waszyngtonie (John Maynard Keynes uważał, że powodzenie jego akcji pozyskania broni i sprzętu skróciło wojnę o rok). Monnetowi niejednokrotnie udawało się wykorzystać swoje imponujące dyplomatyczne i polityczne koneksje w Ameryce, aby usunąć przeszkody  stojące na drodze swojego planu.

Nie udało mu się, jednak zmienić polityków, którzy z ostrożnością podchodzili do jego pomysłów, w swoich wiernych zwolenników. Jednym z jego wczesnych i wytrwałych sceptyków, którego Monnet podejrzewał o podsłuchiwanie jego rozmów telefonicznych, był de Gaulle, który Europę pogardliwie nazywał “ce machin” - "wynalazkiem" - i sprzeciwiał się czemukolwiek, co osłabiałoby władzę narodowych rządów jeszcze długo po 1969 roku, kiedy już przeszedł na emeryturę, zaszywając się w swojej samotni w  Colombey-les-Deux-Eglises. Na początku lat siedemdziesiątych, premier Francji, Michel Jobert, zapytał późniejszego ministra spraw zagranicznych i premiera, Edouarda Balladura co tak naprawdę oznacza termin Unia Europejska. „Nic” - odpowiedział Balladur – „i na tym polega całe jej piękno”.

Projekt europejski jest dziś postrzegany poprzez atmosferę lat osiemdziesiątych, okres, w którym wspólny rynek przyciągnął nowych członków z północy - Wielką Brytanię, Irlandię i Danię, oraz nowe demokracje południa - Hiszpanię, Portugalię i Grecję. Tą eksplozją integracji kierował kolejny francuski minister finansów, Jacques Delors, ówczesny prezydent Wspólnot Europejskich. Owocem jej był jednolity rynek, Unia Europejska, ograniczenie zakresu veta rządów, dodatkowe kompetencje Parlamentu Europejskiego i w końcu wspólna waluta. Upadek Paktu Warszawskiego i późniejsze członkostwo dawnych krajów komunistycznych tylko scementowało wrażenie, że postępy Unii Europejskiej wynikały z biegu dziejów.

Wzmocnienie i pogłębienie integracji w latach kadencji Delorsa postrzegane jest w ten sposób zarówno przez Euroentuzjastów jak i krytyków Unii. Okres ten pasuje do mitu założycielskiego integrującej się coraz bardziej Unii zarządzanej przez potężnych biurokratów z Brukseli, co Euroentuzjaści traktują jako rzecz nieuchronną, a krytycy jako spisek. Tak naprawdę, jednak, Delors był tu wyjątkiem. Jego osiągniecia były możliwe głównie dzięki temu, że państwa członkowskie pragnęły wykorzystać machinę unijną jako narzędzie gospodarczej liberalizacji, która sprawdziła się wtedy już w Ameryce Ronalda Reagana i w Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher. Ta ostatnia miała też w tym swój udział - jednolity rynek oznaczał Europę korzystną dla Wielkiej Brytanii.

Unia Europejska nie wynikała z logiki dziejów, była prowizorką. W gorączkowej powojennej polityce możliwe były także inne Europy. A ta, która rzeczywiście zaistniała okazała się przedziwnie trwała. Niespokojna Unia naszych czasów, zdominowana przez rządowe kłótnie, odstępstwa i niedotrzymywanie obietnic nie jest jakimś odchyleniem od normy. A wszystko tak to się zaczęło. Od tej pustej kartki z Sali Zegarowej, symbolu nie tylko niezapisanego potencjału Europy, ale tego, jak niepewna i ciężka będzie integracja. Nawet jeśli od czasu do czasu niektóre kraje gotowe są się zrzec pewnych swych kompetencji, a inne nie, nic się nie dzieje bez konsensusu. Przywódcy rzadko są skłonni do działania bez bodźca w postaci kryzysu, stąd ich rozwiązania są przeważnie niewystarczające.

Euroentuzjaści z sentymentem wspominają złotą przeszłość, w której politycy motywowani byli dobrem wspólnym. Taki elitystyczny entuzjazm nigdy jednak nie był powszechny i zdarzał się przez krótki okres czasu. Wszystko potoczyłoby się inaczej gdyby obywatele Europy zostaliby przekonani do idei europejskiej.

W czasie obiadu w alzackiej restauracji, André Klein stwierdza, że nacjonalizm jest chorobą, a Europa lekarstwem. Pan Klein jest dobrodusznym mężczyzną ubranym w alzacką tweedową marynarkę z okrągłym kołnierzykiem, urodzonym w Colmar, mieście ulic pełnych kamieniczek z muru pruskiego.

W 1938, roku jego narodzin, miasto należało, tak jak dzisiaj, do Francji; ale przez całą połowę wcześniejszego stulecia, tak samo jak tuż po jego narodzinach, należało do Niemiec. Pierwszą rzeczą jaką pamięta było uczucie duszenia się, gdy wydobywano go z gruzów po tym, jak aliancka bomba trafiła w jego dom.  Studiował w ENA - Ecole Nationale d’Adminstration - alma mater wielu urzędników służby cywilnej wyższego szczebla. Jest jednak zbyt skromny, by przyznać, że jest modelowym obywatelem UE. "Jestem bardziej Europejczykiem, niż Francuzem" - mówi. "Ludzie tutejsi głęboko odczuwają fakt bycia Europejczykami. To konieczne dla pokoju. Oni i ich przodkowie byli świadkami zbyt wielu konfliktów".

Przez większą część swojej historii, jego część świata była spornym pograniczem. Ren, płynący 20 km na wschód od Colmar, był niegdyś granicą Cesarstwa Rzymskiego. Miasto należało do Świętego Cesarstwa Rzymskiego i było członkiem ligi dziesięciu państw-miast; w czasie wojny trzydziestoletniej na krótko opanowali je Szwedzi, a na mocy traktatu westfalskiego zostało przyznane Francji. Kolejne stulecia przechodzenia z rąk do rąk pomiędzy Niemcami a Francją wzmocniły regionalną tożsamość; związki ze stolicą którejkolwiek z krajów roszczących sobie do niego prawa nigdy się tu silnie nie wykształciły.

"Ludzie tutejsi głęboko odczuwają fakt bycia Europejczykami" - André Klein

Teraz, gdy pogranicze to znalazło się w centrum Europy, granice są niemal niewidoczne. Nieopodal położone są A35 i EuroAirport obsługujący Francję, Szwajcarię i Niemcy. Zeszłej niedzieli, francuscy i niemieccy demonstranci spotkali się nad brzegami Renu by wspólnie protestować w dwóch językach przeciwko budowie elektrowni jądrowej w pobliskim Fessenheim. “Radioaktivität kennt keine Grenzen” - brzmiał jeden z transparentów - "radioaktywność nie zna granic".

Jedną z granic, najwyraźniej ignorowaną przez subatomowe cząsteczki jest leżąca 300 km od Colmar, granica pomiędzy Francją a Szwajcarią w Meyrin.  Potężne akceleratory ośrodka CERN, wspólnego europejskiego laboratorium fizyki, rozłożone są po obu stronach granicy - wiązki protonów wirują tam pomiędzy dwoma krajami niemal z prędkością światła. Przez kilka lat Klein był pracownikiem administracyjnym w CERN. Wspomina jedno międzynarodowe spotkanie w laboratorium w czasie zimnej wojny. Atmosfera była lodowata, ale gdy przewodniczący zebrania zdjął marynarkę, pozostali poszli jego śladem i Chińczycy, Rosjanie, Amerykanie i obywatele Unii stali się nagle po prostu fizykami. Klein nie widzi problemu w posiadaniu wielu tożsamości. Jest jednocześnie rodzonym Colmarczykiem, Alzatczykiem, Francuzem i Europejczykiem.

Marco Zanni często przejeżdża przez Colmar w drodze z Mediolanu do Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. W wieku zaledwie 29 lat jest już  posłem z ramienia  włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd. On także postrzega siebie jako Europejczyka. Studiował biznes w Barcelonie wraz z wieloma innymi przedstawicielami krajów z całej Europy. Pracował we Włoszech jako bankier inwestycyjny. Jest poliglotą.

Ale Zanni uważa, że Unia Europejska - a szczególnie euro - rozbija Europę.  Jego ojciec, inżynier, który pracował dla Italcementi, wielonarodowej korporacji produkującej materiały budowlane, zmuszony został odłożyć na później przejście na emeryturę w związku z cięciami emerytur w czasie kryzysu Euro. Wspomina greckiego studenta, który naśmiewał się ze swego niemieckiego kolegi na uniwersytecie w Barcelonie, dziękując mu sarkastycznie za zapłacenie jego podatków. Strefa euro to reżim do którego wszyscy mają się dopasować, w którym dłużnicy nie mają żadnych praw do własnej strategii spłaty długu. Obsesyjna rygorystyczna polityka fiskalna przeszkadza krajom przywrócić wzrost gospodarczy.  Europejski Bank Centralny (ECB) pozostaje poza jakąkolwiek kontrolą. "Nadszedł czas by powiedzieć, że euro zawiodło", utrzymuje Zannni. Ten projekt "poróżnia Włochów i Niemców." "Nie ma żadnej wspólnoty" - mówi. "Nie mamy żadnego europejskiego narodu."

Europa zagubiła się gdzieś pomiędzy 78-letnim Alzatczykiem, a 29-letnim Mediolańczykiem.  Wiele osób nadal popiera Unię Europejską, niektórzy z pasją - młodzi Bałtowie widzą w niej drogę do dobrobytu i źródło bezpieczeństwa, Belgowie mają nadzieję na poradzenie sobie z wewnętrznymi podziałami, Włosi i Rumuni szukają w niej bastionu broniącego ich przed własnymi nieuczciwymi politykami. Ale europejska tożsamość pozostaje nieuchwytna.

Kiedy w 1861 roku, polityk włoski  Massimo d’Azeglio powiedział - "Stworzyliśmy Włochy. Teraz musimy stworzyć Włochów", wydawało się to nakreślać rozsądny plan. To samo działo się w tym czasie w Niemczech; w Wielkiej Brytanii dokonano czegoś podobnego już wcześniej.  Ale instrumenty, jakich użyto do ukształtowania narodów w dziewiętnastym stuleciu – odwoływanie się do przodków, symboli i dzieł kultury - w wykonaniu Brukseli wydają się nieporadne i trudne do zaakceptowania.

UE stworzyła panteon bohaterów Europy. Udało się to w przypadku Erazma i Galileusza, ale już z Grundtvigiem i Komieniuszem nie poszło tak łatwo. Unia posiada coś w rodzaju flagi, która według holenderskiego historyka Luuka van Middelaara stała się oficjalnym "logo", gdyż kraje członkowskie wzdrygają się przed „oflagowaniem”. Hymn pożyczyła sobie Unia z "Ody do radości" Beethovena, ale jest on zjawiskiem żyjącym raczej w salach koncertowych niż w sercach ludzi.

W 1977 roku, Komisja zaproponowała urządzenie "sal europejskich" w muzeach, ale musiała ustąpić wobec sprzeciwów krajów członkowskich, W 1990 roku, opublikowana została jednocześnie w ośmiu językach "Europa - Historia narodów", w śmiechu warty sposób określająca Homo erectus jako pierwszego Europejczyka i lamentująca nad utratą przewodnictwa przez Europę w czasie "rewolucji neolitycznej" na rzecz Bliskiego Wschodu, osiem tysięcy lat przed naszą erą. Towarzyszący jej podręcznik rozgniewał Brytyjczyków urażonych zredukowaniem Sir Francisa Drake'a, według nich bohatera, który zatopił hiszpańską Armadę, do roli "pirata", Niemców uraziły wzmianki o najazdach na Galię przez "barbarzyńców" zza Renu - wymusili zmianę tego słowa na zwrot "plemiona germańskie".

Przez wiele lat takie głupstwa nie miały żadnego znaczenia. Po tym jak w 1954 roku Francja odrzuciła plany armii europejskiej, Europa skupiła się na tym, co Van Midelaar nazwał "niską polityką" ceł i handlu, raczej niż na "wysokiej polityce" wielkich strategii. Taki układ nie wymagał zyskania poparcia wyborców, ich nie obchodził fakt, że projekt europejski stał się techniczny i odległy.

"Nie mamy żadnego europejskiego narodu" - Marco Zanni

Ale od tamtych czasów Unia Europejska wkroczyła w życie ludzi. Fala reform integracyjnych Delorsa rozpoczęła się wraz z przyjęciem w 1986, Jednolitego aktu europejskiego, pierwszej ambitnej nowelizacji traktatu rzymskiego. Doprowadził on do powstania jednolitego rynku, wprowadzając ochronę konsumentów i regulacje dotyczące produktów. Sześć lat później, dzięki traktatowi z Maastricht, błędnej próbie pogłębienia unii w reakcji na przeczuwany kryzys zjednoczenia Niemiec, pozbyto się franka, lira i escudo. Wraz ze wstąpieniem do Unii krajów wschodnioeuropejskich, zasada swobodnego przemieszczania się skutkowała pojawieniem się wśród paryżan i londyńczyków polskich hydraulików i rumuńskich dekarzy.

Unia Europejska wymagała zatem powszechnej legitymizacji. Jednym z rozwiązań było stworzenie nowych struktur politycznych, w nadziei, że wkrótce za nimi pojawi się polityczna tożsamość. Tak więc w 2009 roku, wybrany w bezpośrednich wyborach Parlament Europejski uzyskał funkcje zatwierdzania prawa Unii na równi z rządami krajowymi. Obecnie bierze także udział z zatwierdzaniu przewodniczącego Komisji Europejskiej.

Ale parlament nie tworzy narodu. Badania przeprowadzone w 2014 roku, przed ostatnimi wyborami, wykazały, że jeden na dziesięciu Brytyjczyków był w stanie wymienić swoich eurodeputowanych w Strasburgu, podczas gdy połowa z badanych znała nazwiska swoich posłów w Westminsterze. Wielu wyborców traktuje wybory do Parlamentu Europejskiego tak, jak wybory krajowe, które dają możliwość wyrażenia niezadowolenia z bieżąco działającego krajowego rządu. W rezultacie około jedna trzecia instytucji, które mają ucieleśniać ducha Unii Europejskiej okazuje się eurosceptyczna. Jednocześnie parlament ma świadomość, że większość decyzji wciąż leży w gestii państw członkowskich. Stąd jego obsesyjne zajmowanie się procesem europejskim. Parlament zachowuje się bardziej jak grupa nacisku niż ustawodawca, poświęcając swój czas na walkę o większe prerogatywy i podwyższenie budżetu, co czyni go Europejczykom jeszcze bardziej obcym.

W 2001 roku Unia próbowała to naprawić wprowadzając konstytucję - w miejsce międzyrządowego układu miała wytworzyć unię zawartą pomiędzy Europejczykami. Konwencja nie była tak znów zbyt odległa duchowi Filadelfii - zwłaszcza jej przewodniczącemu i potencjalnemu Madisonowi, byłemu prezydentowi Francji Valéry’emu Giscard d'Estaing.

Jednak 446 artykułów konstytucji i 36 dodatkowych protokołów zajęło ponad 500 stron. Komentując to w ostrych słowach Anderson stwierdził, że był to "hermetyczny plan redystrybucji oligarchicznej władzy". W 2005 roku, konstytucja została zdecydowanie odrzucona przez wyborców holenderskich i ku wielkiemu zaskoczeniu rządzących także przez Francuzów. Projekt przekształcono następnie w traktat lizboński. Wyborcy irlandzcy odrzucili go, by następnie pod naciskiem zostać zmuszonymi do jego ratyfikacji.

Zmian, które wynikły z traktatu z Maastricht oraz utworzenia euro nie można uzasadnić istnieniem jednolitego europejskiego elektoratu, który by za nimi głosował - taki elektorat nie istniał. Unia Europejska została zmuszona oprzeć się na tym co zowie się "legitymacją rezultatów" – uzasadnić istnienie Europy osiągniętymi rezultatami. I rzeczywiście przynoszą one wiele korzyści. Nie tylko pokój i wspólny rynek, ale także przewagę w negocjacjach dotyczących handlu, zmian klimatycznych, czy w sporach z Iranem i Rosją, nie mówiąc już o automatycznym prawie do podróżowania i pracy za granicą.

Ale legitymacja rezultatów zanika. Długotrwałe korzyści wynikające z pokoju są brane za pewnik. Rządy obniżają zaufania do "Brukseli" obwiniając UE o to, że zostały zmuszone podpisać rzetelne, aczkolwiek niepopularne umowy. A legitymacja rezultatów jest ze swej natury najsłabsza, wtedy, gdy jest najbardziej potrzebna. I będzie odrzucana w okolicznościach, gdy system wymaga największego wsparcia - kiedy wiara w to, że może przynieść korzyści osiągnie niski poziom.

Henry Kissinger, były amerykański sekretarz stanu, pisząc o porządku światowym, stwierdza, że system geopolityczny musi polegać na równowadze sił - jeśli ma być stabilny, musi posiadać odpowiednią legitymację. System napotka wyzwania wraz ze zmianami układu sił lub źródeł go legitymizujących. Związek Radziecki załamał się wraz z upadkiem potęgi Rosji; cesarstwo chińskie upadło w momencie gdy dynastia Qing nie była w stanie zapewnić sobie lojalności poddanych.

Wraz z rozwojem Europy, orędownicy marzenia Monneta przesuwali źródło jego legitymizacji z rządów na jej obywateli. Ale obywatele stawiali opór. W międzyczasie nastąpiło przesunięcie układu sił. Upadek Związku Radzieckiego, zjednoczenie Niemiec i późniejsze przystąpienie do Unii krajów Europy Środkowej i Wschodniej coraz bardziej wzmacniały przewodnią rolę Niemiec. Euro wzmocniło ją jeszcze bardziej. Gdy system euro ma zlecić podpisanie jakiegoś czeku, osobą trzymającą pióro jest Angela Merkel.

Monnet stwierdził niegdyś, że sześć krajów założycielskich Europy wniosło "ferment zmian", rozpoczynając "proces ciągłych reform, które mogą kształtować świat w przyszłości w sposób bardziej trwały niż zasady rewolucji tak powszechne w krajach niezachodnich". To atrakcyjna wizja, ale uleciał już z niej gaz. Potrzeba nowych rozwiązań. Niestety (pod tym względem) mechanizmy społeczne istniejące obecnie nie sprzyjają wytworzeniu atmosfery pilnej potrzeby, która panowała niegdyś w Sali Zegarowej. Europie nie udało się stworzyć wystarczającej liczby Europejczyków w rodzaju pana Kleina i w rezultacie brakuje jej powszechnej legitymacji do przeprowadzenia reform.

Nie brakuje rad jak zaradzić temu mankamentowi. Jednemu z krytyków wydaje się, że problemem jest brak religijności. Inny uważa, że UE poszła w złą stronę w momencie, gdy przestała być "nudna". Pomimo chłodnego przyjęcia uchodźców syryjskich, wielu nadal sądzi, że UE stanowi ważny wzorzec moralny dla świata, który wpadł w pułapkę gry o sumie zerowej państwa westfalskiego. Są tacy, którzy domagają się drastycznego transferu władzy i polityki na rzecz centralizacji. Inni, wręcz przeciwnie, domagają się radykalnej decentralizacji aż do poziomu regionu i miast. Jeszcze inni tworzą plany rozwiązania Unii Europejskiej.

Brexit nie jest największym problemem UE. Czy Wielka Brytania pozostanie w Unii, czy z niej wyjdzie, będzie nadal zmagać się z imigracją i z euro, co samo w sobie stanie się bardziej skomplikowane. Postęp zostanie zahamowany przez gospodarczą stagnację. Bezrobocie i frustracja elitami stanowić będą nadal pożywkę dla populizmu. Trwać będzie walka pomiędzy dłużnikami a kredytodawcami o politykę wyrzeczeń, redukcję długów i Europejski Bank Centralny. Im bardziej ludzie będą borykać się z problemami ekonomicznymi, tym bardziej będą przeciwni imigrantom. Niemcy przeciwni będą jeździe bez trzymanki, wschodni Europejczycy odrzucać zbiorową odpowiedzialność, a imigranci będą dalej napływać.

Tych, którzy chcieliby wszystko załatwić skokiem na integrację czeka niespodzianka.  Polityka łączenia suwerenności nigdy nie była łatwa. Zazwyczaj kończy się odkładaniem decyzji na później. Ale eurosceptycy, którzy widzą w UE domek z kart będą także zawiedzeni. Postawieni przed nieuchronnością wyboru, przywódcy zazwyczaj znajdują kompromis, i tak do następnego kryzysu. Wysoce sobie cenią UE i słusznie obawiają się konsekwencji jej załamania.

Jak zawsze, Francja i Niemcy będą odgrywały większą niż inni rolę w podejmowaniu decyzji związanych poważnym problemem imigracji, a euro odgrało główną rolę w osiągnięciu nowej stabilności lub w załamaniu gospodarczym. Francja nie wstąpiła do Europy jako młodszy wspólnik, ale prymat Niemiec ją takim uczynił. Być może jej rosnąca liczba ludności przyczyni się do odzyskania przez nią prężności. A może, przygnieciona zastojem gospodarczym i balastem skrajnej prawicy - antyeuropejskim Frontem Narodowym - stanie się w Unii utyskującym i destrukcyjnym partnerem. Jeśli Francja zbuntuje się, polityka prowizorycznych rozwiązań załamie się.

Nie mówiąc już o Niemczech. Nie potrzebują one już Europy jako rozgrzeszenia za drugą wojnę światową i za bardzo urosły w siłę by być jedynie jedną z równych potęg. Jednocześnie jednak są zbyt małe, by wziąć na siebie wszystkie problemy Unii. Tak wygląda współczesna kwestia niemiecka. Wyborcom niemieckim nie podoba się "unia transferowa", która chce wykorzystać ich oszczędności na wykup z długów krajów, które znalazły się w tarapatach. Jeśli finansowe transfery i redukcja zadłużenia mają być ceną za zachowanie Unii w całości, czy Niemcy gotowi będą podpisać rachunek? Czy też pójdą własną drogą w towarzystwie tych, którzy myślą podobnie do nich? Gdzie leżą granice możliwego?

Jeżeli wybierzesz się pociągiem z Warszawy poprzez krainę sosnowych lasów i jezior w stronę granicy polsko-białoruskiej dotrzesz w końcu do Krasnogrudy. Do dawnego domostwa rodziny poety Czesława Miłosza. Dzisiaj to siedziba Fundacji i Ośrodka Pogranicze, miejsce balansujące na samych obrzeżach Europy.

Zasiedlone przez Polaków, Litwinów, wyznawców rosyjskiego prawosławia, Białorusinów, Ukraińców i nielicznych Tatarów, ziemie te przesiąknięte są także krwią - podobnie jak, a może bardziej niż Alzacja. Daleko stąd do sprzeczek traktatowych polityków i ich doradców tworzących historię w Salonie Zegarowym.

Krzysztof Czyżewski, dyrektor Ośrodka, wyjaśnia jak nacjonalizm podzielił tu rodziny. Ludzie zmuszeni zostali do podjęcia decyzji kim są - Polakami czy Litwinami - chociaż byli po części zarówno jednymi jak i drugimi. W czasach burzy na pograniczach, łatwo takich ludzi nakłonić do szukania azylu w odrębnej tożsamości i do postrzegania innych przez wąską perspektywę wrogości - tak, jak to się stało w roku 1990, w czasie rozpadu Jugosławii.

Ale w czasach pokoju, pogranicza są silne. Ich mieszkańcy potrafią wykorzystywać złożone, zasiedziałe tożsamości - czy to etniczne, narodowe, czy też europejskie.

Czyżewski nazywa siebie budowniczym mostów. Jego wysiłek polega na ponownym zbliżeniu do siebie ludzi. Nie dla niego skostniałe kultury państw narodowych i skazane na niepowodzenie, odgórne programy kreowania Europejczyków, które pasują do polityki Brukseli. Możliwi są inni Europejczycy. Uważa on, że ludziom potrzebna jest Agora, wspólna przestrzeń, w której współistnieć mogą różnice - miejsce o pokojowych granicach przekraczanych pokojowo, położonych centralnie jak Colmar, czy na pograniczach, jak Krasnogruda.

Bezpieczeństwo i powolny wzrost zaufania może pomóc ludziom przezwyciężyć nacjonalizm by przyjąć nowy europejski krajobraz regionów, kultur i miast. To Europa, jaką można odnaleźć w colmarskim CERN; w barach studenckich uczelni, nawet jeśli, a może zwłaszcza, gdy studenci z Niemiec i Grecji wzajemnie się z siebie naśmiewają i prowokują; na polach dawnych bitew pełnych zarówno wspomnień o dawnej świetności jak i obiektów turystycznych, czy na stadionach piłkarskich, gdzie wielkie europejskie kluby toczą pucharowe boje.

Po ponad sześćdziesięciu latach integracji, państwa narodowe nie ustępują, uparte i pozornie niewzruszone. Nie zechcą zejść ze sceny. Ale w swojej najlepszej odsłonie, w trwałym pokoju, Europa pokazuje coś, co zaistniało pomiędzy nimi i poza nie wykracza. Jeśli Unia Europejska ma się rozwijać, jej zwolennicy muszą zgodzić się na jej bardziej mozaikową wizję, taką, którą Czyżewski układa wśród lasów i jezior. Podobnie jak czynią to Czyżewski i Klein, muszą zacząć rozumieć, że etniczna mozaika pogranicza jest najbardziej europejską tożsamością ze wszystkich.

Tłumaczenie z angielskiego Zdzisław Dudek

The Economist / Jun 18th, 2016