Niepokój, wręcz krzyk. Trzaska, nasi i muzyka do filmu 'Wołyń' [ROZMOWA]

Momika Żmijewska, 31.07 2016

Niepokój, wściekłość, ból, pustka... I dziesiątki innych emocji z muzyki do filmu "Wołyń" pomieściła maleńka dawna jesziwa w Sejnach, obecna Sejneńska Spółdzielnia Jazzowa. Młodzi muzycy z Sejn i mistrz muzyki improwizowanej Mikołaj Trzaska w premierowym koncercie muzyki do filmu Wojciecha Smarzowskiego wygenerowali brzmienia, które wracać będą do słuchaczy jeszcze długo po koncercie.

Do premiery "Wołynia" jeszcze kilka miesięcy. Muzyka już jest, choć ciągle nie wiadomo, ile jej znajdzie się w tym długo oczekiwanym filmie o bolesnym wątku w polskiej i ukraińskiej historii - rzezi wołyńskiej.

- Prawie wszyscy, jak tu jesteśmy, będziemy w tym filmie słyszalni. Jak już będziecie go oglądać, to przymknijcie oczy i wsłuchajcie się w te muzyczne ślady. Czasem wręcz lepiej nawet będzie oczu nie otwierać - mówił Mikołaj Trzaska o dramatycznym wymiarze filmu podczas piątkowego koncertu. Przyszło nań dwa razy więcej osób niż było miejsc - ci, którzy się nie zmieścili, słuchali muzyki na zewnątrz, patrząc przez okno w jesziwie i ekran.

- To niesamowite. Wytworzyły się tutaj dwa światy. Przypomina mi to trochę klimat filmu "Dzieciątka z Macon" [film Petera Greenwaya - red.]. Jakbyśmy już byli w teatrze, a jeszcze ktoś nas obserwował - mówił Trzaska, komentując rozpęknięcie przestrzeni. 

Dwa pokolenia muzyków 

To był niezwykły wieczór - z muzyką pełną ogromnych, sprzecznych emocji. Na malutkiej scenie stanęło kilkunastu młodych i starszych muzyków z Wojciechem Szroederem i Michałem Moniuszko na czele oraz kompozytor - Mikołaj Trzaska. Ledwo się pomieścili - z kilkunastoma instrumentami dętymi, dwoma perkusjami, kotłami, akordeonem, kontrabasem. To też były dwa światy: z jednej strony Trzaska - wybitny muzyk jazzowy i ikona polskiej muzyki improwizowanej z niezliczonymi projektami muzycznymi na koncie oraz olbrzymim doświadczeniem. A naprzeciw niego - najmłodsi orkiestrowi muzycy, jak choćby 10-letnia Majka, niewiele większa od saksofonu, który dzierżyła w dłoniach.

Jak Orkiestra Teatru Sejneńskiego przy Ośrodku Pogranicze gra utwory klezmerskie podczas koncertów w synagodze w Sejnach, czy też na różnych festiwalach - wielu już pewnie miało okazję usłyszeć. A gra fantastycznie. 

Teraz zmierzyli się z muzyką filmową, do której wykonywania zaprosił ich Trzaska, od dawna współpracujący z Ośrodkiem Pogranicze.

Efekt jest niezwykły. Tak jak i niezwykły był to wieczór. 

Nerwowy puls, wręcz krzyk 

Muzyka niemal rozrywała przestrzeń jesziwy, nie pozwalała na uspokojenie. 

Jest w niej nerw, natarczywość, niepokój, ostre nuty, szarpnięcia, pęknięcia, mrok. Potężniejące dźwięki nabierają z każdą sekundą siły, kojarzą się z nadejściem czegoś złego. Miękkość i delikatność ścierają się z niespokojnym rytmem, coraz bardziej rwanym, spiętrzonym. Wiele w tej muzyce pęknięć, nagłych zwrotów, improwizowanych przestrzeni, w których pomieści się i jazzowy pogłos, i wspomnienie weselnej wiejskiej biesiady, i pogrzebowego marszu. Jest tu nerwowy puls, wręcz ostry krzyk, migotliwość emocji - bardzo mocnych. Żadne tam delikatne muśnięcia. Ta muzyka to rozgrzebywanie środka.

Muzycy zagrali premierowe utwory, z niektórymi zmierzyli się dopiero kilka dni temu - Mikołaj Trzaska przywiózł im nowy materiał, na którego przygotowanie mieli zaledwie kilka dni intensywnych całodniowych prób. Fantastycznie w jesziwie zabrzmiała też wariacja na temat jazzowej kompozycji "Lonely Woman" Ornette Coleman. Jak powiedział sam Trzaska: 

- To utwór, który przybliża mnie do muzyki żydowskiej. Poczułem jak to się dobrze mości w tej przestrzeni: i Wołynia, i tutaj. 

Michał Moniuszko z Orkiestry Teatru Sejneńskiego: - Spotkanie z Trzaską jest niezwykłe. Bardzo ważna dla nas rzecz. Granie z nim to bycie na krawędzi. My zazwyczaj działamy na granicy do samego końca. Absolutne balansowanie. Dla mnie ten element ryzyka jest najważniejszy. To oczywiście też bardzo ciężka praca. No i stres. Czy dzieciaki dadzą radę. 

Dały.

Rozmowa z Mikołajem Trzaską 

Monika Żmijewska: Dlaczego wybrał pan Orkiestrę Klezmerską Teatru Sejneńskiego do tego projektu? 

Mikołaj Trzaska: - Zdążyłem ją dobrze poznać. Wiem jacy są, co czują, jak muzyka w nich gra. Na trąbach grają tak, że wyciskają z nich wszystko czego chcę, co jest we mnie. Kiedy dostaję propozycję tworzenia muzyki to pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, to myśl o narzędziach, które tę muzykę pozwolą mi zagrać. "Wołyń" jest o pograniczu. Tu też jesteśmy na pograniczu. Co z tego, że innym. To też pogranicze. Wiedziałem, że nikt inny nie mógł tej muzyki zagrać lepiej niż Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego. Z Pogranicza. 

Gdy akcja filmu, do którego tworzę muzykę, dzieje się w czasie wojny, to wiadomo raczej, że nie będę szedł w kierunku muzyki elektronicznej. Szukam materiału, który będzie spójny, opisowy. Moje zadanie to zilustrowanie emocji w filmie, podkreślenie mocy, dramatyzmu. Tak więc, gdy robię muzykę, szukam zespołu, który zagra to, co ja chcę. Nie zrobi tego jakaś inna orkiestra, bo by po prostu mnie nie zrozumiała. 

Żadna inna orkiestra nie dałaby rady sprostać pańskim wymaganiom? 

- Tworząc muzykę, muszę się czuć jak u siebie, muszę czuć się bezpiecznie. I tak tu mam. Ja zagram melodię i oni od razu wiedzą, o co mi chodzi. Nie muszę nic tłumaczyć, oni po prostu wiedzą. To niebywale ułatwiło mi pracę. Inni nie zrozumieliby o co mi w tym przypadku chodzi, a ci młodzi muzycy, mający po kilkanaście lat, a są przecież w orkiestrze też tacy, którzy nawet tylu nie mają - rozumieją. To bardzo zdolny zespół. Oczywiście to też lata pracy pod okiem Wojtka Szroedera i Michała Moniuszko. Gdy zacząłem przyjeżdżać do Pogranicza parę lat temu, ci, którzy wtedy byli najmłodsi, teraz są dużo starsi. Doszli też nowi ludzie, dużo młodsi. Jest w tym zespole siła, jest temperatura, to żywy ewoluujący zespół. Usłyszą melodię i potrafią ją zagrać ze słuchu. Są otwarci na nowych nauczycieli, widzą, że różne sposoby patrzenia na muzykę. To bardzo ważne.

Po pół roku nieobecności przywiozłem 3/4 nowej muzyki. Trochę się bałem. Jak oni w to wejdą. Czy zdołamy to zagrać na koncercie po trzech dniach prób? Jest próba, siadamy, rozmawiamy, próbujemy. Pokazuję swoje rysunki, sprawdzamy. Cały czas trenujemy, uczymy się. Zespół musi pracować zadaniowo. Nie mogę nieść wszystkiego. Oni też muszą pracować sami. Bardzo ich proszę, by ingerowali w muzykę. To nie jest moja orkiestra, my jesteśmy jednym bandem. I tak się dzieje. Dostali np. zadanie, musieli podobierać się w czwórki, mieli swoje części. Majka, ta najmniejsza dziewczynka, wymyśliła, że jej utwór będzie zatytułowany "Taniec brutalny". Ta pozostała trójka po kilku zaledwie dniach słyszy parę pierwszych dźwięków z tego "tańca" i od razu w to wchodzą. Pamiętają te dźwięki. To jest bardzo ważne. Dlatego wybrałem muzyków z Sejn. Tu też w miejscowym domu kultury nagrywaliśmy w listopadzie część dźwięków. Zaprowadził mnie tam Michał Moniuszko. Sala przed remontem, w środku 15 stopni C. Bardzo trudne warunki, szczególnie dla blach. Na początku miałem trochę stracha. Ale jak to wszystko brzmiało! Fantastycznie.

Pan i reszta zespołu podczas koncertu nie mieliście przed sobą kartek z nutami. A partytury graficzne - rysunki, rysuneczki, interwały opisowe. W jednej części kartki napis: "All free band". 

- To moment na czysta improwizację. Oni to wiedzą i w to wchodzą. Podczas koncertu cały czas mamy kontakt wzrokowy. Wiele rzeczy dzieje się tu i teraz.

Już pan wie, które utwory pojawią się w filmie? 

- To nieustanna ewolucja, nieustanny ruch. Film już jest. Stoi. Jak dom. Doklejamy do niego różne sprawy. Jak parkiet, wykończeniowe kwestie. Podkładamy utwory pod obraz. Patrzymy gdzie co siedzi. Nie siedzi? Przekładamy. To się nieustannie zmienia. Bo trzeba być bardzo oszczędnym. Z Wojtkiem Smarzowskim pracuje się zawsze do samego końca, praktycznie do momentu, w którym przyjeżdża producent i wszystko wyrywa, gdy nie można już nic zmienić. Nienawidzę tego. Ale w przypadku pracy z Wojtkiem to też jest dla mnie niebywałe wyzwanie. Ciągle się uczę nowych znaczeń.

Czasem nagrywam 4 godziny, a w filmie znajduje się 5 minut. Czasem ścieżka dźwiękowa ma kilkadziesiąt minut, a wchodzi 15. Może po drodze się okazać, że strop będzie potrzebował kompletnie innego wykończenia, i trzeba będzie zrobić coś jeszcze innego. 

Co jest w tym wszystkim najtrudniejsze? W tworzeniu muzyki do filmu tak pełnego emocji? 

- Wszystko jest trudne. Muzyka do filmu jest obcowaniem z obrazem. Studiowałem malarstwo, jestem wyczulony na obraz. A jednak muzyka filmowa to zupełnie nowa rzecz - opisywanie stanów emocjonalnych. Trzeba wejść w bohatera, popatrzeć na pewne rzeczy jego oczami. Muszę być cały czas z bohaterem, przyglądać się światu przez niego. To trudne. Niby coś na początku wydaje się łatwe, a potem obrasta po drodze takimi znaczeniami... i przestaje być łatwe. Przyznaję, że czasem mam już tej muzyki dość. Bo jak długo można grzebać w żołądku?

Ale najtrudniejsza jest chyba rezygnacja z pomysłu. Pamiętam gdy robiłem muzykę do "Domu złego"... Okazało się, że nic, co nagrałem z orkiestrą, ostatecznie do niego nie pasuje. Nic nie wyszło. Kompletnie. Myślałem, że film będzie kolorowy i do takiego filmu przygotowywałem muzykę. Tymczasem film ostatecznie został zsepiowany i ta muzyka kompletnie się od niego odkleiła. Tak to bywa... Wojtka Smarzowskiego znam jako człowieka, i to jeszcze z czasów, gdy nie komponowałem dla niego muzyki. Wypracowaliśmy wspólny język. Dopiero teraz będę pracował z reżyserami z Litwy i Grecji, których nie znam kompletnie. Nie wiem jak to będzie. Może być trudno. Ja jednak nie jestem zbyt wygodnym kompozytorem dla reżyserów. Czasem myślę o sobie, że jestem takim kompozytorem charakterystycznym, jak aktor charakterystyczny. Taki np. Himilsbach muzyki filmowej. 

Mówił Pan podczas koncertu, że oglądając "Wołyń" w niektórych momentach lepiej nie otwierać oczu. Jaki to będzie film? 

- Bardzo mocny. 

Rozmawiała Monika Żmijewska

czytaj całość w gazetawyborcza.pl