Niewolnicy swoich czasów: Škvorecký i Vaculík

Niewolnicy swoich czasów: Škvorecký i Vaculík

Arkadiusz Wierzba

[Niewolnicy swoich czasów: Škvorecký i Vaculík - Josef Škvorecký, „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”, Pogranicze, Sejny 2009; Ludvík Vaculík, Świnki morskie, Drama, Poznań 2008] Dekada Literacka 2009, nr 3 (235)

Gdy Aleksander Brückner wypowiadał się ze wzgardą o języku czeskim, jakoby był wyłącznie tłumaczeniem języka niemieckiego, pewnie nie przypuszczał, że polski rynek książki stanie się terenem najazdu barbarzyńskich husytów.

Tymczasem czeski potop trwa, a my bezbronni, z satysfakcją przyjmujemy ten napór i czekamy na kolejny hołd lenny polskich wydawców. W ostatnim czasie najazd ów nieoczekiwanie przybrał formę bardziej metodyczną. Księgarnie wypełniły się antologiami: opowiadań kobiecych, opowiadań świątecznych, opowiadań grozy. Znalazło się także miejsce dla antologii czeskiej poezji (niesamowita praca Leszka Engelkinga). Tym przekrojowym projektom towarzyszą pozycje klasyczne. Dwie z nich zasługują na szczególną uwagę: powieść Josefa ŠkvoreckiegoPrzypadki inżyniera ludzkich dusz, w brawurowym tłumaczeniu Andrzeja Jagodzińskiego, oraz Świnki morskie Ludvíka Vaculíka, wydane dzięki niesamowitej determinacji i pasji Mirosława Śmigielskiego, tłumacza i redaktora naczelnego czasopisma „Pan Slawista”. Rzecz ciekawa, w jednym momencie dostajemy do rąk ważne dzieła z okresu lat 70., silnie zaangażowane w krytykę minionego ustroju, napisane przez świetnie się znających prozaików (Vaculík pojawia się nawet z imienia i nazwiska na kartach powieści Škvoreckiego), a zarazem wychodzące z zupełnie odmiennych perspektyw historycznych (emigracja i krajowy drugi obieg) oraz estetycznych (panoramiczne, wielowątkowe i różnojęzyczne opus magnum na przeciw alegorycznej groteski).

Skomplikowany, więc prawdziwy

Powieść Škvoreckiego stała się przedmiotem niezwykłej licytacji. Tydzień po tygodniu od momentu wydania Przypadków inżyniera ludzkich duszrecenzenci prześcigali się w radykalnych gestach pochwalnych: powieść totalna, powieść niemożliwa, powieść najlepsza. Wreszcie, książkę nazwano także czeskim Ulissesem – to najwyższa jak dotąd stawka w tym osobliwym turnieju. Dlaczego Ulisses? Odpowiedź jest piękna w swojej prostocie: ponieważ liczy sobie ponad 800 stron, a narracja ma charakter „swoistego strumienia świadomości”. Nie sądzę, aby powieść Škvoreckiego wymagała tego typu protez, choć rozumiem, że objętość tej książki może wywoływać efekt wzniosłości w stopniu przekraczającym nasze skojarzenia z Lalką czy Nad Niemnem.

Autor Tchórzy istotnie skomponował swoją powieść w spektakularny sposób, łącząc ze sobą różne plany czasowe i przestrzenne, zaludniając świat przedstawiony złożonymi postaciami (których mowa obejmuje zróżnicowane rejestry stylistyczne języka literackiego i potocznego) oraz inkrustując całość skomplikowaną siecią intertekstualnych nawiązań. Opowieść narratora, czeskiego emigranta, profesora literatury angielskiej na uniwersytecie w Ontario obejmuje okres Protektoratu Czech i Moraw, czasy stalinizmu, praskiej wiosny i normalizacji. W tle pojawia się rewolucja kubańska, wojna w Wietnamie i w Angoli. Są wszystkie kontynenty świata, słynne jazzowe aranżacje, muzyka popularna, dzieła filmowe, kluczowe teksty literatury anglo-amerykańskiej (wykłady na temat poszczególnych pisarzy budują najogólniejsze ramy tej złożonej narracji) oraz cała plejada gatunków i konwencji (od klasycznego romansu, przez kryminał, powieść szpiegowską, satyrę, aż po esej). Można powiedzieć, że to powieść-uniwersytet, skomplikowany labirynt. A skoro skomplikowany  – jak wierzy Škvorecký – to prawdziwy i precyzyjny. W taki sposób właśnie narrator powieści charakteryzuje „barokowy pasaż” z opowiadania Hawthorne’a. Taką wskazówkę daje czytelnikowi autorBatalionu czołgów, przywołując jako motto Przypadków słowa Blake’a:generalizować znaczy być Idiotą. Złożoność dzieła stanowi zatem o jego wartości, powiada Škvorecký, a krytycy sumiennie powielają ten, wcale nie tak oczywisty, pogląd.

Dzieci prerii

Tym, co stanowi o wartości książki Škvoreckiego, nie jest jednak zaprojektowana przez czeskiego prozaika złożoność, lecz – paradoksalnie – subtelnie skomplikowany brak złożoności. Przypadki inżyniera dusz ludzkich to zestaw poglądów typowych, kolaż stereotypów i uprzedzeń szeroko rozpowszechnionych, montaż klisz, schematów i sentencji głęboko związanych z historycznym już kontekstem powstania powieści. Mądrość starca, który z pogardą wypowiada się o kanadyjskich „dzieciach prerii”, swoich studentach, wolnych od krwawych doświadczeń politycznych i trudnych wyborów moralnych – skąd to znamy? To kolejna fabularna odsłona alienacji środkowo-europejskiego intelektualisty w świecie zblazowanego Zachodu. Podobną opowieść snuł kiedyś na marginesie swoich amerykańskich doświadczeń Czesław Miłosz (Ontario Škvoreckiego chwilami przypomina jego Berkeley), wariant tego schematu możemy też odnaleźć u Barańczaka. A czy irracjonalne projekty desantu antykomunistycznego, które snują zaangażowani patriotycznie czescy emigranci, nie przypominają starej, polskiej legendy o pewnym generale na białym koniu? Na tę ciekawą zbieżność emigracyjnych obrazków zwrócił już zresztą uwagę na łamach „Gazety Wyborczej” Janusz Anderman.

Do bólu wyeksploatowana jest również tożsamość głównego bohatera, typowego „arystokraty ducha”, którego życie rozgrywa się między muzyką, literaturą i… seksem. Jazzman i erotoman Smirzicky, którego „strumień świadomości” prowadzi czytelnika przez gęstwinę czasów i miejsc, jest – o dziwo – najmniej skomplikowaną postacią tej powieści. Typowy, chciałoby się powiedzieć, kolekcjoner przeżyć (lub mocniej: kobiet), narcystycznie w sobie rozkochany, jak Tomasz z Nieznośnej lekkości bytu Kundery, tyle że odarty z jakichkolwiek wątpliwości, ponieważ pozycja narratora zapewnia mu władzę nad całym światem przedstawionym. Pewnie niektóre erotyczne passusy miały w swoim czasie pełnić funkcję prowokacyjną. Dzisiaj już tylko nudzą, czasami wręcz śmiertelnie, ponieważ wątek licznych romansów Smirzickiego zajmuje pokaźną część tej powieści, a sam model tożsamościowy faceta ze sprawnym piórem i niespożytą seksualną energią niestety trąci myszką (nota bene czeskie „pióro”, czyli pero, określające w potocznej czeszczyźnie specyficznie męską część ciała, dobrze oddaje prostotę tego modelu…). Na tym tle o wiele ciekawiej wypada ot, choćby postać Veroniki Prstovej, melancholijnej, ironicznej, tajemniczej emigrantki, która utknęła w Kanadzie trochę przypadkowo. Nieprzypadkowo natomiast zostaje poza zasięgiem czarującego profesora…

Wydając książkę ponad 40 lat po jej powstaniu, wypada zapewne podkreślić, że jej przesłanie jest wciąż aktualne – jak pisze w notce na końcu książki jej tłumacz, Andrzej Jagodziński. Powieść Škvoreckiego nie wymaga wszakże takiego usprawiedliwienia. Przypadki inżyniera ludzkich dusz to przede wszystkim fascynujący, barwny, wciągający dokument świadomości, napisany jednak, mówiąc słowami autora, przez niewolnika swoich czasów. I nie jest to, wbrew wszelkim pozorom, zarzut pod adresem czeskiego prozaika. Być może natomiast jest to przekonujące wyjaśnienie niezwykłej fascynacji powieścią Škvoreckiego w Polsce. Bo choć mamy wiele pojedynczych dokumentów świadomości z czasów emigracji, a także z okresu PRL-u (choćby powieści Konwickiego), to jednak nie przytrafiła nam się powieść-synteza o takiej sile rażenia, jaką posiada monumentalne dzieło autora Tchórzy. I wiele wskazuje na to, że już się nam nie przytrafi, mimo odzywających się od czasu do czasu nawoływań krytyków o nowe Przedwiośnie.

Obróćcie racucha swojego myślenia

Vaculík tymczasem przeszedł niemal niezauważony. Niestety, jest to w głównej mierze zasługa polityki splendid isolation poznańskiego wydawcy, który tłumacząc i publikując pierwszą powieść czeskiego samizdatu, postanowił stworzyć efektowną symulację drugiego obiegu. Książkę Vaculíka można zakupić wyłącznie w trybie on-line, bezpośrednio u wydawcy (na stronie: http:/pan-slawista.pl), bądź też na aukcji internetowej w serwisie allegro. Dlatego nikt Świnek morskich jak dotąd nie nazwał czeskim Folwarkiem zwierzęcym. Trochę szkoda, bo promocja Vaculíkowi z pewnością by nie zaszkodziła, a polski czytelnik, przyzwyczajony do rytualnie podtrzymywanej „czeskości” czeskiej literatury, mógłby skosztować potrawy z bardziej zróżnicowanego menu,obracając racucha swojego myślenia, jakby powiedział autor Świnek morskich.

Powieść Vaculíka, w Polsce znanego wyłącznie z działań politycznych (autorŚwinek był autorem manifestu Dwa tysiące słów w roku 1968), zainicjowała, w latach 70. serię niezależnych publikacji w samizdatowym wydawnictwie Edice Petlice. W warstwie fabularnej łączy konwencję bajki dla dzieci (jej „bohaterami” są tytułowe świnki morskie, które narrator, pracownik Banku Narodowego, przynosi pewnego dnia do domu) oraz powieści kryminalnej, która ujawnia się w wątku tajemnicznej organizacji drenującej zasoby finansowe banku. Kryminał, warto przypomnieć, stanowi tradycję niezwykle ważną w czeskiej literaturze – kanoniczne detektivkyArthura Conan Doyla, Agathy Christie, Raymonda Chandlera, ale także Karela Čapka znajdują się dziś w zestawie lektur obowiązkowych czeskiego maturzysty; to także kolejny punkt wspólny ze Škvoreckim, autorem mrocznych, chandlerowskich powieści detektywistycznych. Żadna z tych konwencji nie funkcjonuje jednak u Vaculíka w sposób czysty, jest raczej elementem gry z oczekiwaniami czytelnika, dodajmy: gry wyrafinowanej i wciągającej, co stanowi o wielkiej klasie tej powieści.

Gang Narodowy

Chwyty powieści detektywistycznej Vaculík parodiuje, doprowadzając niektóre elementy tego schematu fabularnego do absurdu. Zagadki, które zostają przedstawione czytelnikowi, nie mają jednoznacznego rozwiązania, efektowny suspens (jak choćby w przypadku tajemniczej beczki pewnego inżyniera, której zawartość intryguje głównego bohatera) nie zostaje dopełniony w toku powieści, a samo zakończenie (którego żadną miarą zdradzić nie wypada) w groteskowy sposób podważa rozwój akcji. Popsuty kryminał ujawnia więc „papierowość” swoich chwytów. Ale to nie zabawa gatunkiem stanowi główny cel strategii Vaculíka. Ujawnia się on dopiero w planie alegorycznej bajki o świnkach morskich, która to opowieść obnaża przede wszystkim „papierowość” świata spełnionej utopii.

Niektóre sygnały tego pęknięcia od razu rzucają się w oczy, jak choćby drastyczne opisy okrutnych zabaw głównego bohatera ze świnkami, które pełne są aluzji do mało bajkowych eksperymentów społecznych (jeśli świnka nie chce przyjść do swego właściciela, wystarczy położyć ją na rozgrzanym palniku kuchenki). Ciekawsze rzeczy dzieją się jednak w języku tej powieści. W mowę narratora wdzierają się zagadkowe błędy: świnkę morską nazywa w jednym momencie świnką bamorską, o dłoni powiada dłoboń. Momenty te są niezwykle rzadkie, czasami mogą wręcz sprawiać wrażenie błędu edytorskiego (podobnie jak cudaczna niekiedy składnia prozy Vaculíka), a jednak równolegle do nich obserwuje się przesunięcia w języku, którym posługują się pracownicy Banku Narodowego: „hipotekę” nazywa się tam „hipotezą”, słowo „lombard” w ogóle nie może funkcjonować w obiegu (bank potrzebuje specjalisty, który posiada dostęp do znaczenia tego wycofanego wyrazu), podobnie jak i „kryzys”. Bank Narodowy zamienia się w Gang Narodowy, a narrator nie poświęca temu żadnego komentarza. Na plan pierwszy wysuwa się więc językowa konstrukcja świata. Ideologiczne wpływy nowomowy (mechanizm językowego tabu jest bowiem typowym dla propagandy chwytem) podważają fundamenty realności, w której funkcjonują bohaterowie tej powieści. Pozbawiona twardego gruntu rzeczywistość powoli przeistacza się w groteskę (narrator w pewnym momencie podejrzewa, że jego syn zamienił się w kota), pozbawiony swoich mimetycznych funkcji język przestaje być posłusznym narzędziem, za pomocą którego można oddać sprawiedliwość widzialnemu światu. I choć Vaculík w niemniejszym stopniu niż Škvorecký jest „niewolnikiem swojego czasu” (adres historyczny jego paraboli wydaje się bowiem dość czytelny), grzech alegoryczności łatwo mu wybaczyć.

Felix culpa! Szczęśliwa jest owa wina czasu dawno minionego, który wydał na świat takich niewolników.

Arkadiusz Wierzba

Źródło: Dekada Literacka