O "Trakcie" Adama Płocińskiego

O "Trakcie" Adama Płocińskiego

Bartosz Hlebowicz, PODRĘCZNIK WŁÓCZĘGI

To z pozoru dziwna książka, przypominająca zapiski od niechcenia, pośpieszne uwagi, zapisy codziennych rozmów, wydarzeń z pozoru bez znaczenia i bedących udziałem wielu osób zupełnie ze sobą niezwiązanych.

Autor Traktu, Adam Płociński, zebrał migawki z miejsc zapomnianych i osobnych: wioski Głębokie w byłej Galicji, Drohobycza na Ukrainie, Słoczy – wioski na Śląsku Cieszyńskim, Jazłowca na Podolu, Koterki i Sutna na Podlasiu. Trakt to przepis na obcowanie z innymi i pisanie o innych.Bo nie tylko geograficzny rozrzut, lecz i metoda stanowi o oryginalności i wartości książki. Metodą jest uważne przyglądanie się codzienności i słuchanie opowieści z życia innych. Narrator postępuje jak rasowy etnograf, który podczas pracy w terenie dobrze wie, że ważne dane mogą się pojawić w każdej chwili, dlatego nie bagatelizuje spraw na pozór banalnych. Czasem można odnieść wrażenie, że wciela się w rolę dyktafonu i nagrywa, prócz zdań „właściwych”, wyrażenia i dźwięki przypadkowe, które okazują się wcale nie mniej istotne.

Trakt jest pisany jakby według wskazówek wielkiego antropologa, Franza Boasa, który postulował, by pokazywać, jak członkowie badanych społeczności rozumieją swoją kulturę, a nie jak rozumie ją badacz. Płociński często pozwala mówić swoim bohaterom, przytaczając ich słowa bezpośrednio lub w mowie zależnej – tę technikę stosuje częściej i dzięki temu uzyskuje efekt ironii, ponieważ opinie i historie jego bohaterów stają się niby-obiektywnymi wykładniami rzeczy tego świata, choć przecież nie przypominają encyklopedycznych haseł, na przykład:

Juzef rozróżnia kurwy, bladzie i prostytutki.

Kurwa. Ona ma piękną miłość do męża. Ona ma zadowolenie z niego. No, ale oczekuje zasobniejszego życia (…). Więc szuka bogatszego mężczyzny.

Bladź. Przede wszystkim jest to panna. Ona chce zadowolenia – ona da zadowolenie (…). Zobaczy młodego mężczyznę, ona jego chce. Fizycznie go chce. Potem wyrzuca.

Prostytutka. To jest fach. Ale chce jednego mężczyzny. Jak go zdobędzie, to nie ma znaczenia, z iloma sypia, bo i tak myśli o tym jednym” (s. 113/114).

Ekspert Juzef (jak wyjaśnia autor, bohater sam pisze swoje imię w ten sposób) z Drohobycza staje się dla Płocińskiego takim etnograficznym informatorem, dzięki któremu – wskazówki Boasa! – autor ukazuje świat swych bohaterów ich własnymi oczami i za pomocą ich własnych tekstów.

Podobnie zdanie rozpoczynające fragment „Bohater” (przy okazji, rozpoczynanie narracji in medias resjest znakomitym pomysłem): „Janowi z żoną się nie ułożyło, była to bowiem kobieta „brzydka i nieumiejąca się zachować”” (s. 21) niekoniecznie przekazuje nam prawdę o żonie Jana, lecz o tym, jak Jan ją postrzegał i jak tłumaczył swoje niepowodzenia. Z dalszej części historii mieszkańca wsi Szlachcice, niedoszłego posła do przedwojennego parlamentu, domyślamy się, że jego życiem bynajmniej nie powodowała „brzydka i nieumiejąca się zachować żona”, lecz jego własna naiwność, nieumiejętność oceniania sytuacji i wreszcie głupota (przez długi czas pozwalał się wykorzystywać partyjnym kolegom, fundując im sute biesiady, zaciągając pożyczkę u Żyda „na lichwiarski procent”, w nadziei, że umieszczą go na liście wyborczej, czego nigdy nie zamierzali uczynić.

Poprzez dobór opowieści, zachowanie ich oryginalnego koloru i przytaczanie w mowie zależnej Płociński nie stroni od własnego, choć nie-wprost, komentarza, bez którego „Trakt” mógłby stać się czymś w rodzaju pisanego Mondo cane, literackiego zbioru osobliwości czy skansenem egzotyki. Nic z tych rzeczy. Płociński to fachowiec, który wie, czego chce: docierać w zapomniane miejsca, improwizować (decyzje o kierunku podróży potrafi podjąć na podstawie telefonu od osoby, którą spotkał raz w życiu, plotki, że ktoś, kto może się okazać ciekawą postacią, być może przebywa w danym miejscu, albo dzięki pamiętnikom dalekich krewnych znalezionym w domu zmarłego wujka) i słuchać ludzi. Przy tym lubi ich, a to warunek dobrej współpracy.

Jakie to są historie? W Głębokiem długie godziny rozmów z Pawłem, którego narrator spotkał na drodze: wzruszająca opowieść człowieka, „zdecydowanego chrześcijanina” (czyli członka grupy byłych ewangelików, studiujących Biblię bez wskazówek pastora), który całe życie kierował się snami. To palec ujrzany we śnie wskazał mu Słocze jako miejsce zamieszkania. Nie było wyboru: spakowali się i wraz z żoną ruszyli na miejsce przeznaczenia… Dziś Paweł mieszka sam, żona umarła, córka na Śląsku. Tacy są właśnie bohaterowie Traktu: inni, czyli biedni, samotni, pozostający na uboczu, albo wspominający dawne marzenia, najczęściej niespełnione. Jak stary Rudolf (też ze Słoczy), wychowany w przytułku, poszukujący Boga poprzez nauki Williama Branhama, niedoszły kaznodzieja. „Dzisiaj na stare lata stwierdzam, że nie byłem zdolny ku takiej czynności, że to była moja wyobraźnia, moja fantazja, pragnienie moje” (s. 50). Wspomniany już Juzef z Drohobycza, którego ojca Sowieci wywieźli w czasie wojny na Kołymę i który nigdy nie zdołał wrócić do Polski i „utknął na Ukrainie”, to również ktoś, z kim los nie obszedł się łaskawie. Płociński buduje dramat ojca i syna zestawiając kilka liczb, a przy okazji opowiadając fragment rzeczywistości dzisiejszej Ukrainy: „Stanisław ma emerytury 52 hrywien. Ma chorą prostatę (…)”, leczenie i operacja kosztowały prawie 1500 hrywien, w tym połowa to łapówki dla chirurga, anestezjologa, pielęgniarki. Juzef zdobył pieniądze na leczenie, harując w kotłowni w Drohobyczu i zbierając jagody w Szwecji. Narrator komentuje: „Ceny telefonu komórkowego w sklepie na ulicy Mazepy [czyli Schulzowskiej Krokodyli] (…) 799 hrywien, (…) damskie kozaczki, imitacja skóry węża, 300 hrywien, męskie skórzane półbuty 350 hrywien” (s. 106).

Zupełnie niezwykłe są rozdziały zawierające fragmenty korespondencji pomiędzy Ksawerym i Anielą d’Abancourtami z połowy XIX wieku, prowadzonej we Lwowie, Łowczy, Ostendzie i Jazłowcu. „Poczucie całej twej miłości i przywiązania do nas, wzmacnia mię wwytrwaniu spokojnem twego oddalenia, i napełniając mię tęsknotą podnieca me myśli do zajmowania się tobą i w oczekiwaniu i wyglądaniu ciebie cierpliwość mą zwiększa (…)” (s.64). Ech, to był styl! Inny rozdział poświęcony jest historii klasztoru w Jazłowcu. Tu znowu Płociński znalazł skuteczną metodę, by opowiadać ciekawie: posłużył się pamiętnikiem błogosławionej Marceliny, założycielki klasztoru w połowie XIX wieku, i zapiskami sióstr z pierwszej połowy XX wieku. Zarejestrowane są tu i niesnaski pomiędzy siostrami, i krwawe wojenne dramaty, i spotkania z duchami…

W reporterską, z pozoru lakoniczną narrację autor wplata czasem poetyckie opisy, ale koherentne z resztą opowieści, bo – jak całość – krótkie i treściwe: „Oderwałem się od pisania i puściłem z domu lasem wystraszonych drzew, na most, z którego widać było skarpę, na niej zamek i kościół z krzyżem aspirującym do serca płonącego na niebie” (s. 38). Albo miesza poezję ze swoistym naturalizem: „… cisną się czasem wiejskie baby w chustach na głowach, z workami w garści. Idąc ich tropem dochodzi się do ciasnej i ubogiej poczekalni sądowej. Zasiadł tam rząd wełnianych spódnic (…) Oczywiście niejeden by chciał, żeby smutek wełnianych spódnic rozproszyła łąka różnokolorowych kwiatów subtelnie drgająca na zadach wiejskich bab”. (s. 139)

Samotni ludzie, zapomniane miejsca. Trakt – reportaż z literacko-antropologicznej podróży śladami cudzych historii żegluje w stronę metafory o ludzkim życiu. W każdym napotkanym miejscu Płociński odnajduje Macondo, tyle że mniej magiczne. Ale i tu możliwa jest na przykład migracja całej wioski z czeskiej strony Śląska Cieszyńskiego na polską z powodu proroczego snu, objawionego jednemu z mieszkańców, że stara wioska zostanie zniszczona (jak się po latach okazało, osada po czeskiej stronie przetrwała, ale dla niektórych nie ma to znaczenia: „ważne, że Bóg poprzez swoje proroctwo skierował ich do Polski i że utworzyli tu przykładne wioski”, s. 55). Trakt jest też swoistym podręcznikiem włóczęgi-amatora, który, zanim ruszy do Paryża, Wenecji czy Barcelony, zapragnie powłóczyć się chociażby po Pokuciu czy Galicji (zaglądając przy tym w ich przeszłość), czyli krainach oficjalnie nieistniejących na dzisiejszych mapach. Choć takie wędrowanie może wynikać z pobudek sentymentalnych, Trakt wcale nie jest opowieścią uroczą i naiwną, powrotem do mitycznych małych ojczyzn etc. To zwyczajnie dobry reportaż i wskazówka, jak podróżować ciekawie i, przy pomocy literatury i ucha gotowego do słuchania, poznawać miejsca, ludzi, historie. To bardzo dużo jak na ledwie sto sześćdziesiąt stron opowieści.

Franz Boas niechętny był tworzeniu teorii, przykładał za to wielką wagę do badań w terenie. Dzięki temu jego dzieło (rozsiane w niezliczonych artykułach i książkach, ale nigdy zebrane w postaci wielkiej monografii jakiejś kultury czy wykładu na temat antropologii) można czytać jako szereg ważnych przypisów do pracy badawczej etnografa. Podobnie Trakt nie pretenduje do wszechstronnego opisu żadnego z regionów, które odwiedził Płociński, ale stanowi zbiór przyczynków do historii ludzi i miejsc. Płociński posiadł dar odpominania.

Adam Płociński, Trakt, Pogranicze. Sejny 2004

bartoszhlebowiczsite.wordpress.com/2016/03/03/podrecznik-wloczegi/