Poezja, która jest wielkim milczeniem

Poezja, która jest wielkim milczeniem

Ostatnia rozmowa z Jerzym Ficowskim, którą Malwina Wapińska przeprowadziła w 2004 roku, opublikowana przez Słowo Żydowskie/דאָס ייִדישע וואָרט - dwujęzyczny miesięcznik Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce, w numerze 11/2011.

Z rozmowy z Jerzym Ficowskim zostało mi dziewięć godzin nagrania. Odbyliśmy ją w 2004 r. w letnim domku poety w Wildze, tuż przed ukazaniem się przedostatniego tomiku „Zawczas z poniewczasie”. Niewielki fragment wywiadu ukazał się w 2006 r. w „Dzienniku”, reszta do tej pory nie ujrzała światła dziennego. W tym roku minęło 5 lat od śmierci Jerzego Ficowskiego. Oto niepublikowany wcześniej

fragment ostatniego wywiadu, jakiego udzielił mi autor „Odczytania popiołów”. Jest taki wiersz, w którym wylicza pan stacje, które mijał pociąg, wiozący Żydów do Treblinki. Napisał pan, że znał pan tę drogę na pamięć. Jeździł pan nią jako dziecko, na wakacje u dziadków mieszkających w pobliskich Zarębach Kościelnych.

Tak, znałem tę drogę prawie do końca. Potem to się rozwidlało, tuż przed Zarębami, gdzie mieszkali moi dziadkowie. Treblinka jest bardzo blisko.

Wtedy, przed wojną, społeczność żydowska stanowiła bardzo duży procent mieszkańców Zarąb Kościelnych. Ale pan do niej nie należał. Był pan tylko obserwatorem...

To jednak była społeczność osobna. Bardzo osobna. Ale ja to szanuję, bo sam jestem osobny. Żydzi mieli zresztą po temu powody – chcieli się strzec. Po obu stronach narosły barykady. Tam kiedyś uciekła córka z rodziny żydowskiej. Chciała wyjść za mąż za Polaka, w którym się zakochała. W jej domu zapanowała wielka żałoba. Było zasłanianie okien, były medytacje po ciemku, nierozmawianie z nikim. Nastał okres żałoby po stracie dziecka, które umarło dla nich. W getcie warszawskim, już w czasie okupacji, doszło do zgromadzenia rabinów, którzy orzekli, że nie wolno oddawać dzieci na przechowanie do chrześcijan. Ponieważ w ten sposób, niezależnie od tego co się z nimi stanie, te dzieci będą stracone dla żydostwa. Skazywałoby się je na nieistnienie. Był więc szowinizm narodowy po obu stronach.

Jako dziecko widział pan przejawy antysemityzmu?

To już były lata trzydzieste – trzydziesty siódmy, trzydziesty ósmy rok, kiedy zaczęły po Polsce krążyć i zarażać młodzież wiejską grupy ONR-owskie. To byli przede wszystkim potencjalni bandyci, którzy się garnęli do tego rodzaju organizacji. Na wsi była wielka bieda, więc i pożywka była dla tego ogromna. Chodzili, wybijali szyby w sklepach, niszczyli towar, rozklejali napisy „nie kupuj u Żyda”. Był płacz i zgrzytanie zębów. Żydzi byli bezbronni zupełnie. W domu moich dziadków była taka Żydówka, ruda o kręconych włosach pod chusteczką, piegowata, brzydka jak nieszczęście i straszliwie zrozpaczona, zalana łzami. Pytała moją babcię: jak to jest? Co myśmy im zrobili? Dlaczego oni chcą nas w ziemię wdeptać? Był Żyd, który w odległym miasteczku sprzedawał gęsi. I te gęsi z nim szły. Daleko, daleko szły. Ale żeby sobie nóg nie pozdzierały do kości, on je podkuwał. Musiały przejść przez płynna smołę, a potem po piasku, W ten sposób robiła się ochronna podeszwa. To był malutki światek. Pamiętam, jak kiedyś przez jakąś szparę między domami, oglądałem całą gromadę dzieciarni żydowskiej siedzącej nad rzeką. Chłopców, poubieranych odświętnie i dziewczynki przy stołach zaimprowizowanych z desek. Jadły tam jakieś smakołyki. To organizacje żydowskie z Ameryki od czasu do czasu składały się na taką ucztę dla biednych Żydów w Polsce i innych krajach. Pamiętam je takie szczęśliwe, na dwa lata przed Zagładą, siedzące przy tych stołach, zajadające rzeczy, których pewnie nie widziały z bliska nigdy za swego krótkiego życia. No i pamiętam też wieczory piątkowe, kiedy robiło się cicho, ciemno. Księżyc przyświecał najwyżej, jeśli noc była księżycowa. I Żydzi, starzy, z brodami, chodzili w takich długich, chałatach aż do ziemi, modlili się.

Te obrazy często wracają – w pańskich wierszach o Zagładzie, w opowiadaniach. Wspomina pan żydowski świat sprzed wojny jako po trosze baśniowy, po trosze tajemniczy...

Widziałem jak to się wszystko zbierało, a potem wybuchło podpalone niemieckimi rękami. I jak tu potem milczeć o tym wszystkim, co się przeżyło? Jak to możliwe w ogóle? Ja i tak czuję się winny, że nie potrafiłem wstrzymać ani jednej kuli, ani ocalić jednego życia. Za młody byłem, nie miałem żadnej niezależności. Żyłem z tego, co było mi dane, co mama przyniosła z ciężkiej wędrówki przez zieloną granicę do Zarąb. Ale bycie świadkiem, nawet niema obecność jednak zobowiązuje. Nie można przejść i przełknąć tego wszystkiego. Nie wolno.

Często klasyfikowano pana jako pisarza żydowskiego. Nie rozumiano, dlaczego nie pisał pan o własnych przeżyciach wojennych, ale o Zagładzie Żydów. Dlaczego nie pisał pan o sobie?

Bo odczuwam, że jeżeli dane mi było przeżyć, to znaczy że jestem winny. Nie o sobie? To jest bardzo o sobie. Brałem przecież udział w powstaniu, potem byłem w obozach niemieckich. Ale najstraszliwsze przeżycie w mojej biografii, to była Zagłada Żydów w Polsce. Powiedzieć o tym, to jest jak gdyby... nie zgładzić swój grzech, bo to jest nie zgładzenia, powiedzieć coś poniewczasie, jak napisałem. Przenieść się choćby wyobraźnią do kategorii uczestników, a przynajmniej uczestników siłą współczucia.

Często mówi pan o tym, że siłą napędową pańskiej poezji jest empatia. Jak pan to rozumie?

Jako wczuwanie się w cudzy ból, cudze cierpienie i utożsamianie się z nim. To jest takie uczucie, które leży u źródeł wszelkich altruistycznych poczynań ludzkich. Ja to mam.

W wierszach często wspomina pan rodzinny dom. To rodzice nauczyli pana empatii?

Będąc chłopcem, czytałem rzeczy, które znalazłem w księgozbiorku mojego ojca. To zostawiło swój ślad do tej pory, aczkolwiek ojciec miał zupełnie inne upodobania estetyczne niż ja. Tak znalazłem Tuwima, Leśmiana, tak znalazłem Wojtkiewicza nawet, w starych czasopismach. Ojciec miał całe roczniki „Wiadomości Literackich”, które czytałem podczas okupacji. „Wiadomości Literackie” miały swój charakter. Były wszechstronne, a jednocześnie przekreślały jako kierunki ludzkie takie rzeczy jak rasizm czy antysemityzm. A przecież wtedy były też inne szanujące się pisma, takie jak „Prosto z Mostu”, które nie tylko tego nie przekreślały, ale propagowały. To wszystko wywarło na mnie ogromny wpływ. Pamiętam jak przypadkiem wpadło mi w ręce „Prosto z mostu”, bo u ojca takich rzeczy nie było. Przeczytałem tam wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, napisany w związku z numerus nullus i numerus clausus na wyższych uczelniach. Utwór kończył się słowami: „więc kiedy jesteście Icki nie róbcie hałas. Jeden ma kościół gotycki, a drugi tałes”. To były rzeczy pisane w tym guście. Pełne nienawiści, zagrzewające młodzież chrześcijańską do bojówek. Z ojcem zgadzałem się w poglądach społecznych, ludzkich. Ale nie na sztukę.

Pański ojciec był intelektualistą, filozofem, językoznawcą. Byliście sobie bliscy?

Ojciec był osobny. Ojciec był za szybą, chroniony. Był przez moja matkę specjalnie traktowany, jak ktoś, przed kim trzeba skakać na palcach. Ojciec się nie wtrącał. Tylko w sytuacjach ekstremalnych wyjątkowych, występował od razu jako Zeus ciskający gromy. Ale to mu się zdarzało niezwykle rzadko, raz na kilka lat. A tak siedział po cichu u siebie, w kłębach dymu, w oparach depresji, na jej dnie. Ja nigdy nie miałem ojca w sensie rodzinnym. Miałem tylko matkę. Moja siostra ubóstwiała ojca i była wobec niego bezkrytyczna. Ja nie. Tyle że mój krytycyzm to była moja prywatna sprawa, której nigdy w życiu nie ujawniałem. Tylko raz zbuntowałem się wobec niego w czasie okupacji i wtedy nie znaliśmy się przez parę lat. Chciał się zachować wobec mnie jako despota, jako strażnik. Ja wtedy uciekłem i powiedziałem: „skończyła się twoja władza”. Na schodach już mu mówiłem, po raz pierwszy per „ty”, bo do ojca mówiliśmy do końca jego życia w trzeciej osobie. Zamachnął na mnie, co było zupełnie nie w jego stylu. Ale już nie zdołał mnie dopaść, a potem się z nim nie widziałem przez parę lat.

A przecież w tym samym czasie odkrył pan Schulza, który wkrótce miał się dla pana stać kimś w rodzaju ojca literackiego, duchowego. To też były lata okupacji...

Dla mnie Schulz okazał się czymś elementarnym. To jest ten rodzaj widzenia świata i mitu w świecie. Dlatego byłem taki oszołomiony i olśniony do nieprzytomności po pierwszej lekturze, że trafiło mnie to w samo sedno. Że potwierdziło to, co ja wyśniłem sobie od dzieciństwa poczynając.

Miał pan kilkanaście lat, kiedy po raz pierwszy przeczytał pan „Sklepy cynamonowe”.

To był zbieg okoliczności. Podrzucił mi tę książkę przyjaciel. Poszedł do biblioteki i akurat dali mu „Sklepy cynamonowe”. Powiedział mi: „słuchaj, mam bardzo dziwną książkę” i pożyczył mi ją. To była dla mnie bardzo osobista sprawa: Schulz, zderzenie się z jego książką i najpierwsze konsekwencje u tego chłopca przecież, który był jeszcze bardzo niedojrzały. Potem zacząłem pisać „Regiony wielkiej herezji”, które osiągnęły kilkanaście czy dwadzieścia parę stroniczek, oprawione i zgubione w kolejce EKD. Wtedy jeszcze naiwniutkie i pełne zachwytu, który nie umiał się wyrazić. A może nawet stał na przeszkodzie jakiemukolwiek wyrazowi.

Wtedy też napisał pan list do autora „Sklepów...”, nie wiedząc, że Schulz został już zamordowany w drohobyckim getcie. Zastanawiał się pan, co by było, gdyby ten list zdążył trafić do rąk adresata?

Zastanawiałem siłą rzeczy, bo trudno nie pomyśleć o tym. Ale nie miało to już większego sensu, kiedy zacząłem się domyślać, że Schulz zginął zbyt wcześnie, żeby przeczytać mój list. To nieważny problem w świetle czy w mroku tego, co się stało. Czasem zdarzyło mi się westchnąć, że może byłoby dobrze, gdyby jeszcze zdążył to przeczytać. Ale zaraz przychodziła refleksja: dlaczego dobrze, jeżeli stał u progu śmierci? Często myślałem, że on się staczał w ten grób powoli i że zdawał sobie z tego sprawę. Został zastrzelony znienacka na ulicy, prawie znienacka. Nie zdążył nawet zreflektować się, kiedy zginął. Nie było tej grozy przedśmiertnej, a jeżeli była to króciutka. Może mnie by było w jakiś sposób głupio przyjemnie, gdybym wiedział, że moje słowa do niego dotarły. Czy jemu mogło być przyjemnie w tych warunkach? Nie. Wątpię, by coś takiego mogło go jeszcze obchodzić. Wtedy obchodziła go właściwe jedna rzecz: żeby z godziny na godzinę, z dnia na dzień ratować swoje życie.

Wśród Żydów, których – jak pan pisał – nie udało się panu ocalić, był także Bruno Schulz. Od tej pory pisanie miało być dla pana próbą ocalenia „choćby poniewczasie”. A czy poezja jest w stanie odkupić winy, choćby te po naszej, polskiej stronie?

Żeby tak myśleć, musiałbym być strasznym megalomanem. Mogę jedynie działać w miarę moich, bardzo skromnych możności, a więc posługiwać się czymś takim jak pióro i własne sumienie własne. Robiłem to przy każdej możliwej okazji.  A w skrajnych sytuacjach, tylko na własny użytek, myślałem sobie, że czasem hańbiącym jest być członkiem tego narodu. Ale takie jęki pozostawiałem tylko sobie, a potem wracałem do równowagi. Nie jest się odpowiedzialnym za wszystkich.

Pisarze wciąż poszukują różnych form pisania o Holokauście. Pan, tworząc „Odczytanie popiołów” posłużył się formą poetycką.

Ale taką, której musiałem kilkadziesiąt lat szukać. Bo ja jej nie miałem. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie jej. Chciałem, żeby to była poezja, która poruszy kogoś, kto tego nie przeżył. A z drugiej strony, żeby nie było w niej jednego słowa, które uwłaczałoby pamięci zamordowanych. Chciałem rzeczy niemożliwej: żeby to było jednocześnie wielkim milczeniem i wyrazem tych spraw. Czym to wyrazić, jak, jeżeli słowa z powrotem cisną się do gardła, boją się zabrzmieć? To był mój dylemat, który hodowałem w sobie przez kilkadziesiąt lat.

„Odczytanie popiołów” doczekało się wielu przekładów i zostało bardzo docenione na świecie. Do francuskiego przekładu poematu „List do Marc Chagalla” ilustracje stworzył sam Chagall. Tymczasem w Polsce wciąż jest pan poetą znanym tylko wtajemniczonym czytelnikom.

W latach 70., kiedy zostałem skazany na milczenie, zadzwonił do mnie Rafael Scharf z londyńskiego pisma „Jewish Quarterly”. Był akurat w Warszawie i chciał mnie poprosić o jakiś tekst, bo dowiedział się, że piszę o Schulzu. Zaprzyjaźniliśmy się w oka mgnieniu. Był to człowiek serce, cudowny zupełnie. Poprosił, żeby mówić do niego Felek. Spytał, czy prócz prac o Schulzu piszę coś jeszcze. Odpowiedziałem, że na przykład wiersze. Pokazałem mu maszynopis „Odczytania popiołów” w małym formaciku, a sam poszedłem zrobić herbatę. Kiedy wróciłem z kuchni, zobaczyłem, że Scharf siedzi i płacze. Chwycił mnie w objęcia i powiedział, że wyda te wiersze. Jeszcze tego samego roku „Odczytanie popiołów” ukazało się w Londynie. I tak niespodziewanie wiersze wyskoczyły z szufladki w świat. Dostałem nagrodę, przyznawaną w Izraelu autorom literatur obcych, ze szczególnym wymienieniem „Odczytania popiołów” i mojego przekładu poezji Ichaka Kacenelsona „Pieśni o zamordowanym żydowskim narodzie”. Gdyby więc ktoś mnie spytał o nagrody, które w życiu dostałem, wymieniłbym te różne obce krainy.

Teraz dowiaduje się z listu od tłumaczki „Regionów wielkiej herezji” na francuski, że na rynku francuskim moja publikacja zrobiła furorę i jest nominowana do nagrody za najlepszą książkę wydaną we Francji, tłumaczoną z obcego języka. A w ramach dni kultury polskiej, które się teraz odbywają w szeregu miast francuskich, jeden dzień z sesji poświęconej Schulzowi, będzie dedykowany imiennie mnie. Co może być większa nagroda?

W wierszu „Definitivum”, otwierającym zbiór „Wszystko to, czego nie wiem” napisał pan, że dopiero kiedyś będzie pan „znaleziskiem dobytym z głębi przeoczenia”. Czy jest w tych słowach gorycz, wynikająca z tego, że w kraju ciągle pozostaje pan niedostatecznie doceniony jako poeta?

Jest to wiersz niewątpliwie gorzki. Tę gorycz, przezwyciężoną w jakiś sposób, muszę przyznać – noszę w sobie. Z jednej strony mam wiele indywidualnego uznania u ludzi, w których interesie pochlebianie mojej osobie nie leży. A z drugiej strony jest prawie całkowite milczenie krytyki. Ale ja chyba domyślam się, dlaczego tak się dzieje. To nie wyjaśnia całej sprawy – domyślam się. Ja jestem człowiek osobny. Jestem człowiek stroniący od świata, nie uczestniczący w żadnych konwentyklach, nie pojawiający się nigdy na żadnych forach. Unikający

ludzi. Byłem po prostu niezauważony. Ktoś powiedział: jak ktoś nie pokazuje się w telewizji, to go nie ma. Ale mnie to nie interesuje, mnie to nie dotyczy. Jeżeli tak, to ja dziękuję za taką wiedzę o mnie. Jeśli na tym ona ma polegać, to rezygnuję od razu, z góry. Czy moja nieobecność jest przeze mnie samego zawiniona? Zapewne tak. Po prostu inaczej nie umiem.