Przypadki Szkworeckiego, Kaczorowski Aleksander, "Redakcja.pl", 3 marca 2009

Przypadki Szkworeckiego, Kaczorowski Aleksander, "Redakcja.pl", 3 marca 2009

Mirek Spychalski na blogu obok słusznie zachwala wydaną wreszcie po polsku powieść Josefa Skvoreckiego „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”. Niesamowite, jak aktualna jest to wciąż książka, jak świetnie się ją czyta po trzydziestu już z górą latach od jej powstania. To bez wątpienia jedna z najlepszych czeskich powieści, a sam Skvorecky, obok Hrabala i Kundery, to gigant czeskiej prozy, bez dwóch zdań. Andrzej Jagodziński, tłumacz „Przypadków...”, wykonał kawał świetnej roboty; Andrzeju - szapo ba.

Josef Skvorecky


A nie jest tłumaczenie Skvoreckiego rzeczą prostą, przekonałem się o tym, tłumacząc przed paroma laty nieskomplikowany, autobiograficzny szkic tegoż autora, zatytułowany – a jakże - ”Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego” (Skvorecky jest wielkim miłośnikiem jazzu, a tak naprawdę swingu, w młodości grywał na saksie, o czym wiedzą czytelnicy jego debiutanckiej powieści „Tchórze”, też świetna rzecz, podobnie jak „Lwiątko”, czy „Fajny sezon”, wszystko dostępne po polsku w świetnych tłumaczeniach). Te jazzowe inklinacje, ale nie tylko one, upodabniają go trochę do Leopolda Tyrmanda (także fascynacja Ameryką, godna postawa w czasach stalinowskich, pisanie bestsellerów i pozbawiony kompleksów stosunek do literatury popularnej, uwielbienie dla kryminału (mam na myśli gatunek literacki, a nie upodobanie w mamrze), wreszcie konferansjerka na imprezach jazzowych i bigbitowych, i emigracja w latach 60. Ale przede wszystkim trzeźwy stosunek do komunizmu, nacjonalizmu i w ogóle wszelkich -izmów). 

”Przypadków saksofonisty” chyba nie można już nigdzie kupić, swoją drogą myślę, że źle przełożyłem ten tytuł – powinno być „Przypadki nieudanego saksofonisty tenorowego”, tak byłoby prościej, zwięźlej, krótko mówiąc lepiej. Pamiętam, że chciałem przełożyć tylko pierwszych parę stron, ale tak mnie to wciągnęło, że z rozpędu dojechałem do końca, to raptem koło stu stron. Wrzucam więc tu sam początek tej autobiografii, by zachęcić przyszłych fanów Skvoreckiego do lektury jego książek. To jeden z tych pisarzy, których nosi się w sercu przez całe życie. 

PS. Wiele osób ma kłopot z nazwiskiem pisarza. Wymawia się je tak, jak w tytule tego wpisu. 


Kaczorowski Aleksander, "Redakcja.pl", 3 marca 2009

Josef Szkvorecky, "Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego" 

Urodziłem się w Nachodzie, niewielkim mieście przy północno-wschodniej granicy Czech, w najdalej wysuniętej na zachód części Czechosłowacji. Niegdyś jego nazwa oznaczała miejsce, przez które wchodziło się do mojego kraju; to właśnie z tego przesmyku górskiego, na którego dnie leży moje rodzinne miasto, od niepamiętnych czasów korzystały karawany kupców i armie napastników przenikających do Czech. Wchodzili wąskim wyłomem między górami do wielkiej niecki ziem czeskich, zamieszkanej na początku ery chrześcijańskiej przez Celtów, których podobno nigdy nie podporządkowało sobie Imperium Rzymskie, ale później część z nich zmieszała się z najrozmaitszymi plemionami słowiańskimi, które dotarły najdalej na zachód od swej kolebki gdzieś na krańcach Azji, a reszta została przez nie wypędzona. Spośród tych rozmaitych plemion największą umiejętnością przeżycia wykazali się Czesi i to oni ostatecznie opanowali kotlinę i nadali swe miano niemal wszystkim jej mieszkańcom. Najbardziej malowniczą spośród grup, które zachowały dawne nazwy plemienne, byli Chodowie, ci jednak przybyli do Czech długo po właściwej inwazji Słowian, być może dopiero na zaproszenie czeskiego władcy gdzieś w pierwszych wiekach drugiego tysiąclecia, przy czym ich pochodzenie, o ile wiem, jest niejasne. Tak czy owak byli to wolni, bitni chłopi; osiedli w górach zwróconych ku ziemiom niemieckim na zachodzie. Czescy królowie sprytnie wykorzystali ich wrodzone umiłowanie wolności, czyniąc ich czymś w rodzaju straży granicznej, zależnej wyłącznie od władcy, który za dzielną służbę nagradzał ich różnymi przywilejami - przede wszystkim zwolnił ich z obowiązków feudalnych. Moja dumna mamusia była Chodką. 

We wczesnym dzieciństwie historia przemawiała do mnie ze wszystkich stron, wieloma różnymi językami. Renesansowy pałac, górujący nad miastem, zbudowano na ruinach twierdzy pochodzącej chyba z XI wieku; resztki jej kamiennych murów wiły się po urwistym zboczu skalnym w dół i kończyły cuchnącą wieżyczką, podobno dawną wieżą głodową, jakoby wciąż pełną starodawnych kości. Niedaleko wieży głodowej można było przysiąść przy kamiennym stole z wgłębieniem na kości do gry; ponoć to przy nim zabijał nudę Jan Żiżka, gdy oblegał zamek przez okrągły rok, ale bez powodzenia. Pan zamku, wierny katolik, obronił przed heretykami zarówno swą wiarę, jak i majątek. 

Na placu, za wczesnogotyckim kościołem zwieńczonym absurdalnymi barokowymi wieżami, stał obiekt owiany pikantną tajemnicą: posąg z piaskowca przedstawiający nagiego, przywiązanego do pala mężczyznę, przy którym siedział pies trzymający w pysku coś, co nie mogło być niczym innym niż męskimi jądrami. Według wielebnego Melouna, naszego katechety, ów mężczyzna był chrześcijańskim męczennikiem, a kule w psim pysku - "narzędziami tortur". Według tradycji podtrzymywanej w miejscowych gospodach posąg przedstawiał tutejszego playboya z XVI wieku, którego przykładnie ukarali rozwścieczeni mężowie nazbyt figlarnych małżonek. 

Na cmentarzu wojskowym na szczycie górującego nad przesmykiem wzgórza można było pofilozofować nad nagrobkami żołnierzy, którzy oddali życie za austriackiego cesarza w przegranej wojnie z Prusami w 1866 roku. Nieco dalej, w rogu, sterta omszałych kamieni wskazywała miejsce, w którym stała kiedyś mała warownia rozbójników, którzy w czasach Ryszarda Lwie Serce bogacili się, mordując kupców. A o jakieś 30 kilometrów na wschód wznosiły się wieże kościelne innego średniowiecznego miasta o nazwie Broumov, któremu Adolf Hitler zawdzięczał obelżywe przezwisko der boehmische Freiter, wymyślone dla niego przez kanclerza Hindenburga. Kanclerz był słaby z geografii i pomylił pobliskie, malownicze miasto, pełne wspaniałych barokowych rzeźb, którym wiatry i deszcze nadały niemal nowoczesny wygląd, z innym Broumovem, w Austrii. 

Historia wydawała mi się wtedy czymś w rodzaju paradoksalnego montażu; przemawiała do mnie także całkiem współczesnym językiem żelazobetonowej kurtyny otaczającej miasto, a składającej się z olbrzymich bunkrów, kryjących w sobie ciężkie działa - czeskiej linii Maginota, rozebranej po Monachium. Na początku wojny oddziały saperów SS rozerwały pierścień umocnień dynamitem, a stalowe wieżyczki obrotowe, wpuszczone w żelazobeton, trafiły do Niemiec, gdzie zostały przetopione i wykorzystane do produkcji Tygrysów i Panter. Ich wypalone wraki miały wkrótce znaczyć wszystkie europejskie pola bitewne. 

Nachod był jedynym miastem pogranicznym w Czechach, które po Monachium nie zostało przyłączone do Rzeszy. W powiecie na 12 000 dusz żyło tylko jakieś siedem czy osiem niemieckich rodzin; w większości byli to porządni ludzie, zadziwiająco odporni na ideologiczne pokusy. Pod względem narodowościowym - aczkolwiek nie rasowym - Nachod był "czysty": bez Niemców. De facto po czesku mówiło się także po drugiej stronie granicy, w okolicach Kłodzka, oderwanych od Czech podczas innej pruskiej wojny - tę przegrała w XVIII wieku Maria Teresa. Kiedy w Niemczech doszedł do władzy Wielki Aryjczyk, kłodzcy Czesi musieli się szybko dostosować, bo inaczej... Posłali więc dzieci do niemieckich szkół (innych nie było) i nadawali im na chrzcie ultraniemieckie imiona: Horst, bardzo wówczas modne w ojczyźnie Horsta Wessela, albo Gudrun, po jakimś babiszonie z wagnerowskich mitów. Z nazwiskami jednak niewiele się dało zrobić, więc kiedy uczyłem tam po wojnie, odpytywałem dzieci szczycące się takimi nazwiskami, jak Horst Vohniouszek, Gudrun Skoczdopolova, Heidemarie Smrkaczova albo Klaus Vopice. Mówiły czeskim żargonem przypominającym język kabaretu. 

Nachod był także miastem przędzalni. Urządzenia odsysające usuwały bawełniany pył z maszyn i tłoczyły je pod dachy, z których wystawały dziwne rury zwane "wieżami prochowymi", wydmuchujące pył w powietrze. Smog był tak gęsty, że jeśli wieczorem spojrzało się na miasto z otaczających dolinę wzgórz, wyglądało jak zanurzone w gęstej grochówce. Tyle że w tamtych czasach nikt nie miał pojęcia, że istnieje jakiś smog. Miejscowi lekarze łamali sobie głowy, jak to możliwe, że pomimo zdrowego górskiego klimatu tylu ludzi cierpi tu na choroby dróg oddechowych. 

Dom rodzinny 

W tym domu w Nachodzie 27 września 1924 roku urodził się Josef Skvorecky. Foto: www.skvorecky.com 

Byłem jednym z nich. Po krótkiej karierze prawego obrońcy w piłkarskiej drużynie beniaminków dostałem zapalenia płuc. Było to przed odkryciem antybiotyków, gdy nietrudno było umrzeć na pneumonię. Bardzo nie chciało mi się umierać, więc przyrzekłem Panu Bogu, że jeśli wyzdrowieję, będę codziennie odmawiał po dziesięć ojczenaszów i zdrowasiek. Dni wlokły się jeden za drugim, gorączka nie ustępowała, a ja podnosiłem liczbę obiecanych modlitw, aż skończyłem z brzemieniem stu ojczenaszów i zdrowasiek dziennie. Przez cały rok, kiedy z wolna wracałem do zdrowia, starałem się dotrzymać ślubowania: co noc godzinami klęczałem przy łóżku, a rano wyglądałem jak dziecko na potwornym kacu. Ta gorliwa pobożność tak mnie wyczerpała, że po roku zapalenie płuc znów się o mnie upomniało. Tym razem jednak byłem sprytniejszy. Ślubowałem jedynie, że jeśli wyzdrowieję, wstąpię - w osiemnastym roku życia - do klasztoru. Kiedy termin zbliżył się nieubłaganie, przesunąłem go na 21 lat. To przesunięcie, nieświadomie, miała na sumieniu pewna dziewczyna - a właściwie dwie. A ledwie zbliżyły się dwudzieste pierwsze urodziny, znów przesunąłem termin wstąpienia do klasztoru - na 25 lat. Ostatecznie dla świeckiego życia ocalili mnie komuniści. Po puczu jednym z ich pierwszych aktów sprawiedliwości klasowej - jak to nazywali - było zamknięcie wszystkich klasztorów. 

Religia odgrywała istotną rolę w moich dziecięcych poszukiwaniach. W trzeciej klasie, przed Pierwszą Komunią Świętą, przeprowadziliśmy rachunek sumienia, potem podliczyliśmy swoje grzechy i porównaliśmy wyniki. Wyszło na to, że jestem największym grzesznikiem w klasie: doliczyłem się czternastu grzechów. Berta Grym, najbogatszy uczeń w roczniku, przyznał się tylko do czterech, co uczyniło go wzorem anielskiej czystości. Na dodatek wśród moich grzechów znalazł się i taki, który nazywano "kwestionowaniem artykułów wiary". Kiedy wymamrotałem go w wielkie ucho wielebnego Melouna, spojrzał na mnie ze zdumieniem przez kratkę konfesjonału i zapytał z niedowierzaniem: "W który artykuł wiary zwątpiłeś?". "Że świat został stworzony w siedem dni" - wykrztusiłem. Czytałem akurat książkę o dinozaurach, która bardziej podziałała na moją wyobraźnię niż księgi Mojżesza. "To nie jest artykuł wiary" - odparł wielebny uspokajającym tonem, ale ja, zamiast ulgi, poczułem w głowie zamęt. Po co są w Biblii fałszywe informacje? 

Tak, religia towarzyszyła mi przez całe życie, niekiedy w najdziwniejszych okolicznościach. Rodzice chcieli, żebym nauczył się niemieckiego, wysłali mnie więc na lato do pensjonatu Onkla Otty i Tante Blanki. Jako że niemiecki był tam obowiązkowy, każdy starał się mówić jak najwięcej po czesku. Dziewięćdziesiąt procent dzieci było Żydami. Dziewięćdziesiąt procent z nich kilka lat później zginęło. Po pierwszych wakacjach spędzonych w zakładzie Onkla Otty i Tante Blanki wiedziałem już co nieco o religii żydowskiej. Chodziłem na niemiecki do kantora miejscowej synagogi, ale tylko dwa razy w tygodniu, podczas gdy z Żydami spędzałem całe dni, poznałem więc wiele ich zwyczajów i obrzędów. Największe wrażenie robiło na mnie zawsze obrzezanie. Osłupiałem, zdawszy sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad tym, co właściwie zrobili Jezuskowi: obrzezanie było dla mnie pustym słowem, nie kojarzyło się z niczym konkretnym. Teraz słowo stało się ciałem: w nocy, nie wstając z łóżek, chłopcy wywoływali latarką cień na ścianie, mierzyli jego długość i grubość krawieckim centymetrem. Sztubacki dowcip, konkurs na najdłuższy i najgrubszy członek, nie był rzecz jasna częścią oficjalnej "olimpiady", w której braliśmy udział za dnia. 

W tej penisowej olimpiadzie nie uczestniczyła jednak grupka małoletnich ortodoksów. Zamiast tego ceremonialnie pogrążali się w długich modlitwach, z tefilin na czołach, i podejmowali najrozmaitsze posty. Podejrzanie dużo postów, ale ja nie byłem podejrzliwym chłopcem. W pensjonacie był niejaki Quido Hirsch, obok Aleksa Karpelesa mój najlepszy przyjaciel w tej instytucji, tłuścioch przelewający się z boku na bok, który pościł praktycznie bez przerwy. Przyczyna była medycznej, a nie religijnej natury, ale ja o tym nie wiedziałem. Quido nadawał swoim postom najróżniejsze, brzmiące z hebrajska nazwy, a mnie zżerała zawiść. Żeby pokonać go na jego własnym polu, wymyśliłem trzydniowy post katolicki, nakazujący całkowitą abstynencję w spożyciu wody i jakichkolwiek napojów, przez co omal nie umarłem z pragnienia. Ale to nie ja, tylko Quido umarł, niecałe trzy lata później. 

Aleks Karpeles był jednym z niewielu, którzy nie zginęli w Oświęcimiu. Jego rodzina w porę wyjechała za granicę i po wojnie Aleks - na niedługo - wrócił w brytyjskim mundurze. Potem wyjechał z powrotem do Palestyny i jeśli przeżył wszystkie wojny, które potem wybuchały jedna za drugą, być może wciąż jeszcze żyje. To on ponosi odpowiedzialność za mój debiut literacki. 

Zostałem pisarzem w klasycznie freudowskim stylu. Wskutek dwukrotnych zmagań z zapaleniem płuc stałem się chuderlawym, otoczonym przesadną opieką dzieckiem, moja bojaźliwa mamusia codziennie odprowadzała mnie do szkoły i przyprowadzała ze szkoły i zmuszała do noszenia haniebnego, zrobionego na drutach nakrycia głowy, które przypominało maskę Człowieka-Pająka i miało mnie uchronić przed przeziębieniem. Nie mogąc oddać się chłopięcym przygodom, zacząłem o nich marzyć. Pewnego dnia jedno z takich marzeń przelałem na papier. Czytałem wtedy w czeskim przekładzie pierwsze dwa tomy niedokończonej trylogii Jamesa Olivera Curwooda - wiele lat później, kiedy znalazłem się w Kanadzie, ku swemu zdumieniu przekonałem się, że tego mistrza powieści przygodowej nikt tu nie zna, chociaż Curwood urodził się w Ameryce i napisał mnóstwo romantyczno-przygodowych powieści o odzianych w twarzowe czerwone kurtki członkach Kanadyjskiej Policji Konnej oraz o pięknych indiańskich dziewczętach: coś w rodzaju Rose-Mary. Niezadowolony, że trylogia nie ma happy endu, dokończyłem sagę powieścią "Tajemnicza jaskinia" o objętości bitych osiemnastu stron maszynopisu i pierwszy raz w życiu zaznałem rozkoszy tworzenia. Moja druga powieść, zainspirowana przez innego Kanadyjczyka nazwiskiem Ernest Thompson Seton, której akcja rozgrywała się podczas wojny brytyjsko-francuskiej w Ameryce, nosiła tytuł "Mężowie o żelaznych sercach" (serca topniały pod wpływem kobiecych wdzięków). I właśnie tę powieść Aleks wydał w Pradze, w powielaczowym piśmie młodych syjonistów, które redagował w angielskim gimnazjum. Po puczu komunistycznym w Czechosłowacji miałem dość rozumu, by nie chwalić się tym debiutem. 

W miarę jak dorastałem i wchodziłem w okres dojrzewania, przybywało próbek powieściowych, których inspiracją nie była już literatura kanadyjska. We wszystkich występował młody czeski aktor, rozchwytywany w Holywood i ślubujący tam wieczną przyjaźń niejakiemu Freddiemu Bartholomew. 

Jestem zupełnym przeciwieństwem geja, ale zdaje się, że większość młodych ludzi przechodzi stadium platonicznego homoseksualizmu. Oczarowała mnie ta (zapewne okropna) hollywoodzka chłopięca gwiazda, którą zobaczyłem w kiczowatej ekranizacji "Małego lorda Fauntleroy". Jedno miejscowe kino zapowiedziało na najbliższe lato kolejny film z Freddiem w roli głównej: "Dzielni kapitanowie". Bez jakichkolwiek wyjaśnień, kategorycznie odmówiłem spędzenia wakacji w pensjonacie w Genewie, gdzie miałem się uczyć francuskiego. Bałem się, że przegapię tę landrynkową ekranizację powieści Kiplinga. I cóż, nie przegapiłem jej - a do Szwajcarii pojechałem dopiero jakieś 35 lat później; w tym czasie Freddie z dołeczkami w buzi już od dawna był wyblakłym wspomnieniem. 

Po tych niesławnych wakacjach jeszcze przez jakiś czas płodziłem nowe powieści w odcinkach, ale po filmie "Zwycięski bieg" (Thoroughbreds Don't Cry) partnerką ich bohatera zostało dziewczę nazwiskiem Judy Garland. Stała się ona także bohaterką trzeciej serii moich pierwocin, w których czeskiego aktora zastąpił barowy saksofonista tenorowy. 

W moim życiu, niczym grom z jasnego nieba, pojawił się bowiem ten szczególny rodzaj muzykowania. Było to jedyne objawienie, jakiego kiedykolwiek doznałem. Nie mam natury mistyka. Moje życie religijne było wyłącznie sprawą rozumu. Pozostałem także obojętny wobec mężczyzn maszerujących pod sztandarami, sloganów, dziewczynek obcałowywanych przez dostojników, rąk uniesionych w geście rzymskiego czy też proletariackiego pozdrowienia. Ale... 

Moje jazzowa inicjacja wprowadziła mnie także w świat literatury. Ubłagałem ojca, żeby kupił mi saksofon tenorowy, i spróbowałem szczęścia z kilkoma miejscowymi studenckimi bandami swingowymi. Ale jako jazzman miałem jeszcze mniej szczęścia niż jako kochanek Judy Garland. Zawsze łapałem się na tym, że do mojego przypadku idealnie pasuje zdanie Faulknera z "Niepokonanych": "Ci, którzy mogą, robią to; ci, którzy nie mogą i dostatecznie długo się tym gryzą, piszą o tym". Nie mogłem, gryzłem się tym i w końcu napisałem "Tchórzy" - powieść, która najpierw mnie zniszczyła, a później stworzyła. 

Judy Garland, podobnie jak Freddie, zniknęła w końcu z moich pierwocin, ale znacząco wpłynęła na moje przyszłe losy. Żeby móc do niej napisać, zacząłem uczyć się angielskiego z podręcznika dla samouków. Zupełnie przy tym zaniedbałem naukę francuskiego, na który chodziłem do drogiej prywatnej nauczycielki. W końcu owa "droga prywatna nauczycielka" oświadczyła mojej mamie (mama była niepocieszona), że trudno byłoby znaleźć ucznia z mniejszym talentem do języka Racine'a - aczkolwiek, dodała, naprawdę nie rozumie, jak to możliwe, że chłopiec mówiący tak płynnie po niemiecku nie jest w stanie ni w ząb nauczyć się francuskiego. Ale jeszcze przedtem, zanim zostałem w niełasce wyrzucony z zajęć, celuloidową dziewczynę z moich snów zastąpiły piękności z krwi i kości, a miejsce akcji moich powieściowych próbek przesunęło się z Kalifornii do mego rodzinnego miasta, które zmieniło się w Kostelec z moich książek. Melancholijny playboy z klubów nocnych na Sunset Boulevard przybrał skromniejszą postać, stał się cynikiem o nazwisku Danny Smirzicky. 

Wybór tego nazwiska nie był przypadkowy; paradoksalnie zawdzięczam go polityce Wielkiego Aryjczyka. Moja mamusia chlubiła się swoim rodowodem, a ponieważ w stanie panieńskim nazywała się Kurażova, co tłumaczyła sobie jako fonetyczny odpowiednik francuskiego courage, powstała legenda, że jej przodek był francuskim arystokratą, który uciekł z Francji po rewolucji (stąd te prywatne lekcje francuskiego). Dopóki jednak w Czechach nie zaczęły obowiązywać ustawy norymberskie, była to tylko nie potwierdzona legenda, zawdzięczająca chyba swój żywot próżności mojej pięknej mamusi - podobnie jak jej duma z łatwych do ustalenia chodskich przodków - duma tak wyniosła, że za każdym razem, gdy chciała usadzić ojca podczas małżeńskiej kłótni, przechodziła z normalnej czeszczyzny na twardy chodski dialekt. Z kolei mój ojciec był nieuświadomionym klasowo demokratą - do szpiku kości - i swymi przodkami się nie interesował. Był typowym produktem zamerykanizowanej, masarykowskiej I Republiki. Aczkolwiek należał do ultrakonserwatywnej partii narodowo-demokratycznej, chadzał na piwo z miejscowymi socjaldemokratami i komunistami, i ani on, ani oni nie widzieli w tym nic szczególnego. Faszyści realnego socjalizmu nazywali później partię ojca "parafaszystowską", ale większość jego przyjaciół było Żydami, co także nikogo nie dziwiło. Mój tatuś, szczerze mówiąc, był kimś w rodzaju filosemity, głównie, jak sądzę, za sprawą żydowskiej cioteczki, za którą przepadał. 

Ta czarnooka piękność, której nie pamiętam inaczej niż w czarnych spodniach (a spodnie nosiły wtedy tylko sufrażystki) i z półmetrową fifką w ustach, była powabnym ucieleśnieniem symbiozy kapitalizmu i komunizmu. Była milionerką i aktywną członkinią partii, w którą inwestowała większość swego wolnego kapitału: prawdziwą salonową bolszewiczką. Ledwie do Czech wtargnęli faszyści, uciekła do Związku Radzieckiego, gdzie natychmiast trafiła za kratki. Doszedł od niej tylko jeden list, nad którym przyłapałem ojca - zalanego łzami, które starał się ukryć przed mamusią. Cioteczka Marie prosiła, żeby jej przysłał słownik czesko-rosyjski. Później nigdy już o niej nie usłyszeliśmy. W książce o losach Żydów służących w Armii Czechosłowackiej Svobody, którą 40 lat później wydała moja żona, jest wzmianka o cioteczce: została politrukiem w Stalingradzie. Ale nie wróciła z wojny. 

Ojciec wprawdzie nie interesował się swoimi przodkami, ale interesowali się nimi naziści; jak wszyscy musieliśmy udowodnić nasze aryjskie pochodzenie. Dowód, po części sfałszowany, przeprowadził brat ojca, który był księdzem katolickim i lubił szperać w starych metrykach. Wyszły na jaw trzy zaskakujące okoliczności. Przede wszystkim potwierdziła się legenda o francuskim pochodzeniu mamusi, aczkolwiek nie w takiej formie, jakiej by sobie życzyła. Rzeczywiście miała francuskiego przodka ze strony ojca. Ale jedynym, co łączyło tego człowieka z arystokracją, była jego profesja. Był lokajem i towarzyszył swemu panu podczas tymczasowej emigracji w jakimś pałacu w zachodnich Czechach, tam uległ powabom chodskiej dziewczyny z pobliskiej wioski i porzucił zaszczytną służbę. O ile jednak to odkrycie było dla mamusi rozczarowaniem, to drugie odkrycie wielebnego stryjka było, w świetle nowych przepisów, prawdziwą katastrofą. Okazało się, że nazwisko panieńskie jednej z babć ojca brzmiało - Silbernagel. Szanse, że dziewczyna nazwiskiem Silbernagel była Aryjką, były znikome, ale na szczęście z aktu ślubu w księdze parafialnej wynikało, że panna młoda była wyznania rzymskokatolickiego. Oczywiście przekonania religijne Żydów były nazistom obojętne - desperacja tych nachodzkich Żydów, którzy dla ratowania życia poprosili zawsze chętnego do pomocy wielebnego Melouna, by ich ochrzcił, okazała się daremna. Niemniej jednak ustawy norymberskie stanowiły, że jeśli rasy pradziadków nie można było ustalić ponad wszelką wątpliwość, a praprzodek był zapisany w księgach jako katolik lub protestant, człowiek taki miał być uważany za Aryjczyka. Stryjek, odpowiednio poprawiwszy akta, udowodnił zatem, że to właśnie był przypadek babci Silbernagel. Byliśmy uratowani. 

Trzecie odkrycie stryjka było dla mojej filoarystokratycznej mamusi przyjemnym zaskoczeniem. Szkvoreccy byli ponad wszelką wątpliwość bardzo starą rodziną szlachecką, pierwszy raz wymienioną w źródłach w XIV wieku, której gniazdem była twierdza we wsi Szkvorec na wschód od Pragi. Jeden z moich przodków, Martin Szkvorecky, który po klęsce protestantów na Białej Górze zmienił skórę i z ewangelika stał się katolikiem, zasłużył się nawet dla historiografii. Był zarządcą majątku hrabiego Czernina, właściciela jednej z największych posiadłości ziemskich w Czechach, i jego regularne, cotygodniowe raporty o stanie włości hrabiego, które w latach trzydziestych naszego wieku wydał Zdeniek Kalista, są cennym źródłem dla badaczy stosunków ekonomicznych w czasach wojny trzydziestoletniej. Martin jednakże zakończył żywot marnie. Jego druga, siedemnastoletnia żona, wówczas już matka dwóch synów, uciekła ze szwedzkimi żołnierzami, a jej stary mąż postradał rozum. Ci "szwedzcy" żołnierze byli najprawdopodobniej czeskimi protestantami, którzy walczyli w szeregach szwedzkiej armii w nadziei, że odwojują swoją ojczyznę. Kiedy zrozumieli, że na nic takiego się nie zanosi, przynajmniej zabrali ze sobą do Szwecji czeskie dziewczęta, nie bacząc na ich stan zamężny, aby uczynić je swymi połowicami, matkami dzieciom i kucharkami, sycącymi słabnącą tęsknotę za starym krajem kotletami z knedlikami i kapustą. 

Szkvoreccy byli boczną linią potężnego rodu Smirzickich, jednego z najprominentniejszych domów arystokratycznych w Czechach. Stąd Danny Smirzicky. 

Ujrzał on jednak światło dzienne dopiero po wojnie. Przez pierwsze cztery lata tego Goetterdaemmerung uczęszczałem do miejscowego gimnazjum, bardzo tradycyjnej instytucji z obowiązkowym egzaminem maturalnym z dwóch głównych przedmiotów, łaciny lub matematyki. W ciągu tych czterech lat czeskie szkoły średnie były szybko i pod przymusem germanizowane, najpierw poprzez zwiększenie liczby lekcji niemieckiego z trzech do bodajże siedmiu w tygodniu, a potem za sprawą polecenia inspektora krajowego, by zajęcia z przedmiotów istotnych ideologicznie, jak historia czy geografia, były prowadzone po niemiecku. Pojęcie "ideologia" wprowadzili do naszego słownika naziści; czy kogoś może dziwić, że od tej pory to słowo i wszelkie treści, których z czasem nabywało, budziło moją nieufność? Coś o nazwie "Die deutsche Ideologie" stało się częścią nauki niemieckiego, a przedmiot ten prowadziła wbrew sobie piękna Niemka sudecka, pani profesor Eva Althammer, która zapomniała się rasowo i wyszła za Czecha o beznadziejnie nieteutońskim nazwisku Szvorczik. Dopuściła się tego jednakże jeszcze przed wojną: trudno sobie wyobrazić, by pozwolono jej na podobny mezalians po utworzeniu Protektoratu Czech i Moraw. 

Zajęcia z ideologii niemieckiej polegały głównie na uczeniu się na pamięć życiorysów niemieckich prominentów: Adolf Hitler, der Fuehrer und Reichskanzler des Grossdeutschen Reiches, wurde in Braunau geboren... Reichsmarschall Herrman Goering hat sich im ersten Weltkrieg als Jagdflugzeugfuehrer auserordentlich ausgezeichnet. Zabawniejsza była Die Rassentheorie, wykładana na lekcjach historii przez poczciwą starą pannę, której niemczyzna była tak marna, że - aczkolwiek gdy mówiła po czesku, była pierwszorzędną nauczycielką - na zajęciach czytała nam powoli z powielonego skryptu, kuriozalnie przekręcając co trudniejsze wyrazy. Teoria rasowa była niewyczerpanym źródłem uciechy. Odkryliśmy, że Niemcy nie są w ogóle żadną "czystą" rasą, tylko eine Rassenmischung der besten germanischen und nordischen Elemente: a zatem rasowym koktajlem najwyższej jakości. "Czystą" rasą byli Żydzi. W ich żyłach nie krążyła ani kropla domieszki jakiejś szlachetniejszej krwi, powodował nimi jedynie instynkt pasożytniczy i chciwość, mieli tłuste wargi i ślinili się na widok każdego aryjskiego dziewczęcia. 

Aryjskie dziewczęta stały się również przedmiotem zainteresowania Rassenforscherów, specjalistów od kwestii rasowej z Institut fuer Rassenforschung, mieszczącego się w dawnym budynku Wydziału Filozofii Uniwersytetu Karola w Pradze, po tym, jak w roku 1939 naziści zamknęli tę uczelnię. Gdzieś w roku 1940 albo 1941 wszystkie czeskie piętnastolatki z Pragi dostały wezwanie do Instytutu, gdzie naukowcy fotografowali je nago i mierzyli im czaszki, biodra i piersi. Jakiś rok później przy okazji wizyty w Pradze kupiłem od jednego kelnera plik zdjęć z nagimi dziewczętami. Ze zdziwieniem odkryłem wśród tych zawstydzonych piękności swoją siostrzenicę. Widocznie specjaliści od kwestii rasowej nie oparli się pokusie praktycznego wykorzystania swoich teorii. 

A była to dziedzina wiedzy, co się zowie, ta teoria rasowa. Uczyliśmy się, że najszlachetniejszym plemieniem germańskim byli Wandalowie, ponieważ to oni pozostali najwierniejsi prastarym tradycjom wojennym zawartym w mitach. Triumfy militarne Rzymu należało przypisać domieszce krwi germańskiej w żyłach legionistów. Ta sama krew była najlepszą ingrediencją w płynach ustrojowych Anglików; świadczyło o tym na przykład arcydzieło Szekspira "Kupiec wenecki". Z kłopotliwą kwestią japońskich sojuszników Rzeszy teoretycy uporali się za pomocą formułki o "Aryjczykach Wschodu"; w łonie samego narodu niemieckiego istniało kilka typów rasowych. Nasza dobroduszna pani profesor brnęła z trudem przez długie słowa opisujące typ idealny - wysoki blondyn o wąskiej czaszce i szarych oczach - gdy Lexa, który potem stał się postacią nieodzowną dla moich powieści, na pozór niewinnie, po niemiecku zapytał: "Pani profesor, a dlaczego der Reichspropagandaminister pan doktor Josef Goebbels jest ciemnowłosy i mały?". Pani profesor nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale obiecała, że to sprawdzi i przedstawi nam rozwiązanie zagadki na następnej lekcji. Dotrzymała słowa; wybrnęła z kłopotu, charakteryzując dr. Goebbelsa jako nachgedunkelter Schrumpfgermane; nie potrafię dobrze przełożyć tej etykietki. Może "dziedzicznie ściemniały pokurcz germański"? Dla nas jednakże było to wówczas podnietą do zabawy polegającej na tym, że nadawaliśmy brzmiące z niemiecka nazwy naszym "typom rasowym". Riesenbauchgermane - gigantobrzuchaty Germanin - albo bardziej uczenie Rotundogermanus Goeringi - pod tę kategorię podpadał sympatyczny, korpulentny trębacz miejscowej orkiestry jazzowej Miloslav Zachoval; to ten sam nieczysty rasowo jazzman, który występuje w moich powieściach jako Benno. Z książki o Goebbelsie, którą czytałem znacznie później, gdy byłem ghostwriterem autobiografii słynnej faworyty ministra Lidy Baarovej, dowiedziałem się, że nachgedunkelter Schrumpfgermane było przezwiskiem, jakie nadali diabelskiemu doktorkowi niektórzy mniej ortodoksyjni ideologicznie SA-mani. 

Nawet w tych okrutnych czasach cieszyliśmy się życiem: mieliśmy swoje jazz-bandy, a miasto roiło się od ponętnych taterniczek. Kiedy moja powieść "Fajny sezon" wyszła w Kanadzie, znaleźli się krytycy wątpiący w jej autentyczność. Przecież tak nie może być, pisali: on opisuje życie pod nazistowską okupacją niemal jako idyllę, bez jakichkolwiek kłopotów, jako czysty ubaw. A zatem jak życie w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. Jednemu z krytyków sporadyczne aluzje do wszechobecnej nazistowskiej grozy wydawały się "poniekąd nienaturalne". 

To niedowierzanie było, jak sądzę, skutkiem oglądania zbyt wielu hollywoodzkich kiczów o nazistach. Pod ich wpływem krytyk zapomniał o nieokiełznanej zdolności młodych ludzi do cieszenia się życiem w niemal każdych okolicznościach. Mój nieżyjący przyjaciel J.R. Pick napisał nawet humorystyczną powieść o Terezinie, który był bramą do piekła Oświęcimia, Majdanka, Treblinki. Powieść nosi tytuł "Towarzystwo ochrony zwierząt", a jej bohaterami są żydowscy chłopcy i dziewczęta, którzy chwytają i zjadają psy i koty esesmanów, żeby ocalić zwierzątka przez złym wpływem ze strony ich nazistowskich właścicieli. To oczywiście wisielczy humor - ale humor. Większość pierwowzorów bohaterów Picka zginęła w komorach gazowych. On sam przeżył, ale stracił połowę płuc. Zmarł na zawał w wieku 57 lat. 

Koszmar Oświęcimia oczywiście był faktem. Ale ktoś, kto miał 16 czy 17 lat i nie był Żydem, a zatem nic bezpośrednio mu nie groziło, nie spędzał całego czasu na rozmyślaniach o tym koszmarze. Poza tym wiadomości o tym, co się dzieje w obozach koncentracyjnych, były bardzo skąpe. Naziści potrafili utrzymywać sprawy w tajemnicy. Ich panowanie w Czechach nie było tak jawnie krwawe, jak w niektórych innych okupowanych krajach. Czechy - w przeciwieństwie do Polski - były krajem wysoko uprzemysłowionym, słynącym z fabryk zbrojeniowych, a nazistom zależało na utrzymaniu produkcji potrójnego działa Skody, wozów pancernych Panzerjaeger i innych płodów czeskiej techniki zbrojeniowej. Boss czeskich ziem SS Obergruppenfuehrer Reinhard Heydrich starał się uchodzić za przekonanego socjalistę i opiekuna robotników. Dzięki temu wszystkiemu w Czechach nigdy nie zapanował tak bezwzględny terror jak gdzie indziej - oczywiście do czasu, gdy czescy i słowaccy spadochroniarze z Anglii zabili przyjaciela klasy robotniczej. 

Po tym spektakularnym wydarzeniu, być może najbardziej brawurowej akcji II wojny światowej, ludzie z początku skakali z radości. Potem ruszył aparat represji - pochłonął on około pięciu tysięcy ofiar, których nazwiska codziennie przez wiele dni były wywieszane na czerwonych plakatach, wsie Lidice i Leżaki zostały starte z powierzchni ziemi, wszystkich mężczyzn powyżej piętnastego roku życia rozstrzelano, kobiety wywieziono do Ravensbrueck, a małe dzieci do Niemiec, gdzie adoptowały je niemieckie rodziny. Prawdziwy czas apokalipsy - ale z typowo czeską puentą. Mój przyjaciel Zdeniek Mahler ustalił, że jedynym mężczyzną z Lidic, który przeżył tę masową zbrodnię, był zabójca, który w czasach Holocaustu odbywał wieloletnią karę więzienia. Był to porządny, nie wadzący nikomu człowiek, który wiele lat wcześniej zabił swoją młodą żonę, bynajmniej nie z premedytacją, ale w ataku zazdrości. Czescy strażnicy więzienni lubili go, więc żeby oszczędzić mu szoku, nie powiedzieli mu, co się stało w Lidicach. I zapomnieli mu to powiedzieć, kiedy mniej więcej na rok przed końcem wojny wyszedł na wolność, więc biedak na darmo szukał swojej nieistniejącej już rodzinnej wsi. Odkrył w końcu, co się stało, i pomieszało mu się w głowie. Poszedł na gestapo i żądał, by go stracono: jest mieszkańcem Lidic, mężczyzną powyżej piętnastego roku życia, a przecież Niemcy z prawdziwie pruską dokładnością zamknęli wszystkich mieszkańców Lidic płci męskiej, nie bacząc na to, gdzie mieszkali w czasie tragedii, i ich rozstrzelali. Gestapowcy uznali oczywistego szaleńca za dowcipnisia i nie spełnili jego życzenia. Kiedy po wojnie Lidice zostały odbudowane i kobiety, które przeżyły Ravensbrueck, wróciły tam z nowymi małżonkami (ich widoki na ożenek bardzo się poprawiły, bo w czasach powszechnego kryzysu mieszkaniowego zostały właścicielkami nowiutkich domków jednorodzinnych), również biedny zabójca poprosił o dom. Rozwścieczone kobiety wygnały go ze wsi, a on niedługo później podobno zapił się na śmierć. 

Tak, podczas "heydrichiady" życie w Nachodzie nie różniło się zanadto od życia w warszawskim getcie. Ale przedtem i później toczyło się tak normalnie, jak tylko to było możliwe w czasie wojny w bardzo oddalonym od pól bitewnych mieście. Tu i tam gestapo kogoś zamknęło, zazwyczaj jakiegoś inteligenta albo byłego oficera. Niektórzy wrócili po kilku miesiącach - wśród nich mój ojciec - niektórzy dopiero po wojnie. Wielu nie wróciło wcale. Ale strata życia nie była czymś tak powszednim jak w Polsce czy na Bałkanach. Każdy nauczył się żyć w tej nienormalnej sytuacji, zwłaszcza gdy miał 16 albo 17 lat. Reżimy totalitarne są nie tylko krwawe, są także pompatyczne. A pompatyczność zawsze śmieszy. Dlatego każda krwawa dyktatura ma swoją zabawną stronę. Pamiętacie Paradeschritt oddziałów SS? To absurdalne majtanie nogami przy dźwiękach lirafonów? Kiedy ludzie w Pradze pierwszy raz to zobaczyli, wybuchnęli śmiechem. Niektórych od razu zatrzymano. Niektórzy już nie wrócili. 

W roku 1943 zdałem maturę - w tym czasie szkoła była już do tego stopnia zgermanizowana, że nawet egzaminy z czeskiego trzeba było zdawać po niemiecku - i w ten sposób oficjalnie zostałem uznany za dorosłego - jednocześnie z ogłoszeniem Totaleinsatzu, w ramach którego wszyscy Czesi obojga płci zdolni do pracy fizycznej zostali skierowani do fabryk zbrojeniowych. "Wszyscy" we wszystkich dyktaturach oznacza "oprócz równiejszych między równymi", a tę większą równość można sobie organizować na różne sposoby. Udało się to zwłaszcza tym, którzy wiedzieli, do których drzwi zapukać, i mieli dostatecznie dużo przedwojennego koniaku, żeby przekupić wpływowych nazistów lub kolaborantów. Mój ojciec, niestety, był abstynentem, a kiedykolwiek decydował się zapukać do jakichś drzwi, zawsze wybierał niewłaściwe. Ja także dostałem wtedy skierowanie, miałem jechać do Bremy, która była wtedy jednym z głównych celów nalotów dywanowych. Ale, jak powiada czeskie przysłowie, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. A może to sam Pan Bóg jest kobieciarzem? W bardzo kiepskim nastroju wyszedłem z okręgowego Arbeitsamtu w Hradcu Kralove z poleceniem, by zgłosić się za trzy dni do transportu do Rzeszy, gdy naraz wpadłem na wesołą małżonkę jednego z moich dalekich krewnych. Nie odznaczała się ani wzorową wiernością małżeńską, ani właściwą postawą patriotyczną, a tego dnia kompromitowała się z jakimś jegomościem w mundurze oficera niemieckich sił zbrojnych. Dobrze chociaż, że nie z esesmanem. "Panie młody, coś pan taki smutny?" - zapytała mnie kpiącym tonem, więc opowiedziałem jej, co jest przyczyną mojego braku humoru i niezbyt przychylnie łypnąłem na jej towarzysza. "Dzięki Bogu, że to nie złamane serce!" - roześmiała się. - "To się da załatwić. Wracaj do domu". 

I załatwiła to. Nigdy jej nie zapytałem, jak, ale załatwiła. Nigdy jej już nie zobaczyłem, ale zamiast jechać do Bremy, trafiłem do Metallbauwerke Zimmermann und Schilling, fabryki w Nachodzie, która produkowała części do myśliwców Messerschmitt i Focke Wulf oraz hamulce pneumatyczne do samolotów nurkujących Stuka. Nie wiem nawet, co się z tą moją "cioteczką" stało. Jej mąż po wojnie żył sam. 

Czy to dobry Bóg zesłał tego sexy anioła stróża? Tacy aniołowie istnieli. Sam jedną taką anielicę znałem, była to miejscowa cichodajka, piękna proletariuszka, która ponad pracę na selfaktorze w którejś z nachodzkich przędzalni przedłożyła zawieranie znajomości z panami. Niedługo przed wojną uwiodła pewnego grubasa, syna jednego z żydowskich przyjaciół ojca, zapalonego łowcę zajęcy. Ledwie osiągnęła status konwertowanej żydowskiej damy, wróciła do dawnego stylu życia. Postarała się o kilka najpikantniejszych skandali w mieście, a gruby myśliwy został słynnym rogaczem. Tylko że kiedy przyszli naziści, lekkomyślna damulka nie zgodziła się opuścić męża, aczkolwiek łatwiej było rozwieść się z Żydem niż ostrzyc. Poza tym jednak nie poprawiła się i do niemoralności i kokieterii dodała jeszcze grzech łóżkowej kolaboracji. Widywaliśmy ją w eleganckiej kawiarni Beranek w towarzystwie pruskich oficerów, każdy sztywny, jakby kij połknął, z bliznami na policzkach, bezwstydnie chichotała nad przednim szampanem pieniącym się w kieliszkach rozstawionych na marmurowych stolikach, a myśliwy w tym czasie niepostrzeżenie przeżywał wojnę, ukryty w małym domku rodziców przedsiębiorczej kurtyzany - Żydzi pozostający w związkach małżeńskich z Aryjczykami nie musieli iść do obozów [do 1942 r. - przypis tłumacza.]. Mimo to wszyscy miejscowi sprawiedliwi szykowali się na dzień wyzwolenia, który uczczą między innymi w ten sposób, że ostrzygą kurewkę na łyso. Ale na jakiś miesiąc przed ucichnięciem dział damulka zniknęła. Pojawiła się 9 maja w odkrytym pojeździe, u boku pokrytego bliznami i medalami oficera Armii Czerwonej. On także wyglądał, jakby kij połknął. Uratowała w ten sposób swoje piękne długie włosy i przeprowadziła się z ocalonym małżonkiem do Pragi, gdzie później żyli szczęśliwie, i obydwoje, jak przypuszczam, oddawali się swym łowieckim hobbies. 

C'est la vie. Latem 1943 zostałem Hilfsarbeiterem w Metallbauwerke w Nachodzie. Dla rozpieszczonego chłopca z klasy średniej, którego jedyną pracą fizyczną było do tej pory naciskanie klapek saksofonu, to był szok. W ten sposób jednakże zaczął się nowy rozdział mojej edukacji, którą kilka lat później zwieńczyła służba zasadnicza w armii, a która to edukacja uczyniła mnie tym, kim jestem: pisarzem, który - jak są łaskawi twierdzić niektórzy czytelnicy (a ja ufam, że nie całkiem bez racji) - potrafi przekonująco sportretować szeroką paletę Czechów nie tylko obojga płci, ale także o dowolnym statusie życiowym. 

Było to wyjątkowe doświadczenie. Pracowaliśmy na trzynastoipółgodzinnych zmianach, z których jak najwięcej czasu staraliśmy się spędzać w latrynie, po części dlatego, aby unikąć nieodłącznej od masowej produkcji nudy, po części zaś, aby jak najmniej pracować dla nazistów. Towarzystwo, które zbierało się w tym zadymionym, śmierdzącym pomieszczeniu, było bezklasowym amalgamatem wszystkich klas, jeszcze barwniejszym, niż to bywa w kryminale: robotnicy tekstylni, studenci, urzędnicy bankowi, krawcy, ogrodnicy, handlarze, fryzjerzy, prawnicy, kelnerzy - wszyscy przeszkoleni na spawaczy, frezerów, ślusarzy, wiertaczy i Hilfsarbeiterów. Dyskusje były głębokie, żywe i na mnóstwo tematów: czasami to, co się działo w tym sraczu, przypominało seminarium filozoficzne. 

Była tam także wzruszająca młodziutka proletariuszka, która pracowała na wiertarce i pomogła mi pozbyć się brzemienia dziewictwa. Poza tym nieomal straciłem przez nią życie. Ponieważ obudziła we mnie poczucie męskości, spróbowałem zachowywać się jak mężczyzna, co w tamtych dniach było równoznaczne z wejściem w rolę bohatera wojennego. Była to bardzo patriotyczna dziewczyna i jestem pewien, że za ojczyznę gotowa była bez wielkich ceregieli oddać nawet życie. Nie mogłem tego powiedzieć o sobie. Ale uświadomiłem to sobie dopiero po tym, jak wymyśliłem i przeprowadziłem całkiem pomysłowy sabotaż, opisany ze szczegółami w "Historii inżyniera ludzkich dusz", a którego celem było radykalne obniżenie zdolności bojowej myśliwca Messerschmitt. Na szczęście sabotaż odkrył czeski brygadzista i nie zawiadomił o nim gestapo, tylko spróbował zatrzeć po nim wszelki ślad. Bez zbędnych wstępów wytłumaczył mi, że moja głupota rzeczywiście mogła mnie uczynić bohaterem, straconym zaszczytnie na szubienicy. Nie zostałem Dostojewskim tylko dlatego, że nie mam jego talentu. Ale mój przedśmiertny strach był chyba równie wielki. 

Ja przeżyłem. Ale ta dziewczyna - nie. Zmarła na klasyczną chorobę swojej klasy: gruźlicę. Niedługo później byłem świadkiem kolejnej takiej śmierci. Ale to zdarzyło się już po wojnie, cudowną, słoneczną wiosną 1945 roku. W szpitalu, w którym pomagałem, umierała młoda więźniarka z Oświęcimia. Wyglądała jak żywy kościotrup. Nie można już było jej pomóc. Przeżyła całą tę grozę tylko po to, by umrzeć na gruźlicę wśród zachwycającego zapachu bzów, powszechnej euforii i gorączkowego oczekiwania wspaniałych czasów, jakie miały nas czekać po odzyskaniu wolności. Niemal wpadłem w rozpacz. Leżąc w nocy w swoim wygodnym łóżku, czułem całym sobą, że nikt na świecie nie ma prawa korzystać z życia, skoro w szpitalu, za antyseptyczną zasłoną, wciąż jeszcze żyje ta kwintesencja beznadziejnego smutku i powoli, dzień za dniem umiera - aż zapadła się w nicość. Tamtej cudownej, smutnej wiosny 1945 roku zapisałem się na wydział medyczny Uniwersytetu Karola. Wydawało mi się - byłem przecież, a jakże, młodym idealistą - że tylko bezinteresowna służba tym, którzy rozpaczliwie cierpią, może usprawiedliwić fakt, że ja przeżyłem. Bardzo niewielu młodych ludzi, którzy wybrali medycynę, mniej nadawało się do tego wyczerpującego fachu. Moja służba bliźnim - o ile w ogóle była to jakaś służba - miała polegać zupełnie na czymś innym. 

Josef Szkvorecky, Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego, Przełożył Aleksander Kaczorowski, Świat Literacki, Izabelin 1999