Tomas Venclova - człowiek z innej strony

Jeżeli coś nas łączy, jak łączyło w przeszłości - są to po prostu 
głosy przekorne, głosy, które się nie zgadzają na zastany świat.

Tomas Venclova

"Dubrownik? Praga? Kraków? Może Sejny?" - zapytywał siebie na głos były dysydent, emigrant i globtroter, usiłując na mapie swych duchowych peregrynacji ustalić miejsce życiowego gniazdowania. "Chyba jednak raczej Kraków... Inne to mniej więcej to samo... Choć w zasadzie nie bardzo... Nie jest gorszy, a nawet trochę lepszy... To znaczy trochę, a nawet nie tylko trochę... Prawie na pewno... Właściwie jest normalny..." Mówił po wileńsku, w języku, który z sobie tylko właściwą czułością potrafił tępić ostrza jedynych racji, dbał o skromność, pozostawiał miejsce dla innego, drwił z pewności, która wcześniej czy później musi się ośmieszyć. Siedzieliśmy w przestronnym salonie amerykańskiego mieszkania, z widokiem na rozległy kampus uniwersytetu Yale, w budynku, którego wejścia strzegł nienagannie ubrany i wylewnie uprzejmy czarnoskóry portier.

Profesor Tomas Venclova, mający stałą posadę uniwersytecką i zagwarantowaną dożywotnią emeryturę, nawet nie wspomniał o możliwości pozostania w New Haven. Nic go tu nie zatrzymywało. Kiedyś mógłby powiedzieć za Mickiewiczem: "Szczęścia nie zaznał, bo go nie było w ojczyźnie." Ale jego Litwa jako pierwsza wyrwała się z imperium sowieckiego i odzyskała upragnioną niepodległość szybciej niż to mógł sobie wyobrazić w najśmielszych marzeniach. Musiały tu zatem działać inne czynniki.

Nie wspominał też o powrocie do Wilna. I tam, w młodej, demokratycznej Litwie zdawało się nie być dla niego miejsca. Szukał go raczej w bliskim jej sąsiedztwie, jakby bojąc się utraty dystansu i niezależności, gwarantującej wolność krytycznego myślenia. Bliskość określała nie tylko architektura i wspólne dziedzictwo kulturowe, ale także pewna wspólnota historycznego doświadczenia, doświadczenia zniewolenia przez totalitarne imperium i walki z nim.

Kim zatem jest Tomas Venclova, obcy w Ameryce, która go troskliwie przygarnęła, i nie skory do powrotu do niepodległej Litwy, o którą z taką determinacją walczył? Cóż to za obieżyświat, wprawdzie ciekawy każdego niepoznanego jeszcze zakątka świata, ale jednocześnie tęskniący za tym jednym, wschodnim i prowincjonalnym zakątkiem Europy? Cóż to za kosmopolita, który często zabiera głos jako Litwin, i w którym budzi się sumienie narodu? Cóż to za narodowiec, który bezlitośnie zwalcza wszelkie przejawy etnocentryzmu i prawa jednostki stawia wyżej od praw narodu? Cóż to za Litwin, który ściąga na siebie gromy ze strony rodaków za "antylitewskość"? Cóż to za Wilnianin, który pragnie mieszkać w Krakowie albo Dubrowniku? Cóż to za poeta, który angażuje się w debaty polityczne?

Gdzież jest jego miejsce? Gdzie krąg ludzi mu najbliższych i w jakim języku oni mówią? A może niepojętym wyrokiem losu skazany już jest na bezdomność i samotność?

Tomas Venclova człowiekiem bezdomnym i samotnym? Tak, z pewnością czuł się tak wiele razy w życiu. Gdyby użalał się na to, możnaby mu odpowiedzieć: "Sam sobie na to zapracowałeś". Ale to nie jest jedyna prawda o nim, może nawet nie całkiem prawda... Bo przecież ten gorliwy Litwin z obywatelstwem światowym jest człowiekiem niezwykle nam bliskim. Nam Polakom, Żydom, Rosjanom... Nam prawosławnym, greko-katolikom, muzułmanom... Nam mniejszościom narodowym... Nam Środkowo- i Wschodnioeuropejczykom... Nam spadkobiercom Wielkiego Księstwa Litewskiego... Nam z Sarajewa, Groznego... Nam, ludziom z różnych krajów i kontynentów odrzucającym zniewolenie i dehumanizację.

Powiedział kiedyś o sobie, że jest "człowiekiem z tamtej strony". Mniejsza o to, którą konkretnie stronę miał na myśli, w chwili gdy zapisywał te słowa. Tomas Venclova jest po prostu "człowiekim z innej strony", w każdej chwili życia i twórczości. Nigdy nie byłby sobą w opłotkach etnocentryzmu, samochwalstwa, homogeniczności, jedynej racji. Nie wytrzymałby długo bez dialogu, dopuszczenia do głosu różnych poglądów, bez przeprawienia się na drugi brzeg, gdzie patrzą na świat z odmiennej perspektywy i czują inaczej, bez ostrza krytyki nastawionego na to, co "moje", bez próby przeniknięcia w to, co wielowarstwowe, i dosłyszenia tego, co wielogłosowe.

Przyszedł na świat i wzrastał w miastach pogranicza - Kłajpedzie i Wilnie - i pozostał człowiekiem pogranicza, zawsze "z tamtej strony". Dla mojego pokolenia, które uczyło się Europy na wojnach w byłej Jugosławii, to on w dialogu z Miłoszem ustalił normę postępowania na pograniczach: nie bić się w cudze piersi, wymagania stawiać w pierwszej kolejności sobie, a sąsiadowi okazywać szacunek przez wysiłek głębszego poznania go i zrozumienia.

Tę postawę, której pozostał wierny mimo szykan z różnych stron, widać szczególnie wyraźnie w jego esejach o zacięciu publicystycznym, drukowanych w wydawnictwach samizdatowych i na wygnaniu.

Wilnianin

Dla Litwina, przybywającego do swej historycznej stolicy w roku 1946 z Kowna, gdzie spędził niemiecką okupację, było to miasto zupełnie nieznane. Pierwszego dnia zbłądził po szkole w ruinach "i to męczące, bezsilne błąkanie w poszukiwaniu domu, które trwało dobre cztery godziny (nie miałem kogo zapytać o drogę, bo ludzi spotykałem mało, do tego nie mówiących po litewsku)", stało się jego życiowym symbolem.

Prawdopodobnie dla Czesława Miłosza, który pomógł mu w przybyciu do Ameryki i widział w nim swego następcę na katedrze języków i literatur słowiańskich w Berkeley, Tomas Venclova był wówczas przede wszystkim Litwinem z Wilna, przywołującym pamięć dawnych litewskich przyjaciół. Dojrzewanie w jednym mieście, na tym samym uniwersytecie stworzyło więzy wzajemnej sympatii, które jeszcze mocniej splotły się za oceanem. Znali jednak nie to samo miasto. W życiu Miłosza Wilno było punktem odniesienia jako "możliwość normalności", wiązało się bowiem z tym okresem dziejów, w którym jeszcze nic nie zaczęło się "przekręcać". Trudno powiedzieć to samo o Wilnie jego młodszego przyjaciela. Dla dziewięcioletniego Tomasa "miasto bez imienia" było miastem ruin i chaosu. Musiał się go uczyć od początku i na nowo dla siebie zbudować. Wilno to była "wyniosła przeszłość wśród dziwnej i niepojętej teraźniejszości, tradycja w świecie nagle odartym z tradycji, kultura w świecie akulturalnym." Nie łatwo było uchwycić ciągłość, odkryć cały palimpsest nakładających się na siebie warstw, nadać nowe imię tak, by nie skłamać. Wilno przedwojenne było tematem tabu. "Rodzinną Europę" przeczytał w zszywkach po kilka kartek, które przychodziły w listach z Zachodu do jego przyjaciela, Juozasa Tumelisa. Architektura - owszem, znał każdy jej detal, ale może ważniejsze były inne języki wileńskie, polski i rosyjski, które poznał biernie jeszcze w Kownie, zaczytując się w książkach z biblioteki ojca. Pomocne w ich poznaniu było niewątpliwie wychowanie w rodzinie, w której babka po kądzieli była Polką, a ojciec, przed wojną autor futurystycznych wierszy drukowanych m.in. w warszawskich "Wiadomościach Literackich", szczycił się znajomością z pisarzami rosyjskimi, w tym z Borysem Pasternakiem. Dopiero jednak Wilno sprawiło, że polski i rosyjski stały się jego językami w sposób organiczny, a Josif Brodski mógł o nim napisać, że "jest synem trzech literatur, i to synem wdzięcznym".

Odczytując na nowo imię swojego miasta Tomas Venclova zmierzał ku roli kogoś, kogo Józef Mackiewicz nazwałby "spadkobiercą całości". Rzadki to ptak na ruinach Wielkiego Księstwa Litewskiego, w dobie kształtowania się państw narodowych i mentalności etnicznych bastionów. Czekało go nie tylko odkrywanie zapomnianych albo przemilczanych kart historii i dziedzictwa kulturowego, ale także niejedno starcie z tymi, którzy te karty zawłaszczyli dla swoich partykularnych potrzeb.

W drażliwej kwestii przynależności Wilna w okresie międzywojennym przypomniał i Litwinom, i Polakom koncepcję Paula Hymansa. W 1921 roku belgijski polityk zaproponował utworzenie dwóch kantonów - wileńskiego i kowieńskiego - zakładając, że Polska i Litwa uznałyby wzajemnie swą suwerenność, że kanton wileński będzie dwujęzyczny i że na tym pograniczu dojdzie do ścisłej współpracy na kształt "miniaturowej wspólnoty europejskiej". Opowiadając się za tą koncepcją i zarzucając obu stronom brak dojrzałości, która mogłaby już wtedy zmienić bieg historii, Venclova naraził się na liczne ataki - tak samo zresztą jak przed wojną Oskar Miłosz czy inny zwolennik propozycji Hymansa - Ernestas Galvanauskas, który jako "zdrajca narodowy" stał się obiektem zamachu w międzywojennym Kownie.

W duchu dialogu z Czesławem Miłoszem Tomas Venclova angażuje sie w tworzenie nowej tożsamości Wilna, "włączając w nią całość historii miasta i cały jego potencjał kulturowy." Litwinom, uradowanym z odzyskania Wilna jako stolicy ich niepodległego państwa, oświadcza: "boję się czy jego los będzie pomyślny, jeśli choć częściowo nie odżyje w nim jego wielokulturowa tkanka: prawdziwa tradycja Wielkiego Księstwa". Na początku lat 90. - obserwując lituanizację wszystkiego, co wileńskie, i ciągle silny ciasny etnocentryzm - nie dowierzał w urzeczywistnienie się jego projektu. Ale jest rok 2001 i na litewskim rynku księgarskim ukazuje się nowy bedeker wileński, który wkrótce będzie miał też inne wersje językowe, w tym polską. Jego autorem jest Tomas Venclova, "spadkobierca całości".

I on, tak jak Czesław Miłosz, nigdy od tego miasta nie mógł odjechać. Choć obaj opuszczali je z uczuciem ulgi i tęsknoty za światem szerszym niż zaścianek. "Nie chciałbym powrócić do teraźniejszego Wilna, właściwie nie mogłem tam wytrzymać" - zwierzał się Miłoszowi. Obaj nie wierzyli, że powrócą. I obaj tam nieustannie powracają. Z honorami. Ostatnio Miłosz otrzymał tytuł honorowego obywatela Wilna. Venclova musi się na razie zadowolić Orderem Giedymina i Państwową Nagrodą Litwy, przyznaną mu przez prezydenta w tym roku.

Dysydent

Wszystko zaczęło się od... mistycznej wizji. Był zaangażowanym komsomolcem, wstrząśniętym "tajnym referatem" Chruszczowa na XX Zjazd, lecz przekonanym, że wielką ideę można naprawić, a to właśnie zdawały się obiecywać rozruchy w Polsce i na Węgrzech. Miał dziewiętnaście lat kiedy przeczytał w gazecie o inwazji wojsk sowieckich na Węgry i o tym, że Imre Nagy jest zdrajcą. Przywołał ten moment w rozmowie przeprowadzonej przez Irenę Grudzińską-Gross i Jana Grossa dla "Aneksu": "zrozumiałem absolutnie wszystko. To była wizja mistyczna... wszystko się zjawiło w ogromnym skrócie, w błysku świadomości. Od tego czasu byłem już właściwie dysydentem".

Założywszy z przyjaciółmi kółko samokształceniowe, w którym czytali m.in. Kafkę i Joyce'a, staje się jednym z "nosicieli miazmatów". Wydają almanach "Kuryba" (Twórczość), po krótkim czasie wstrzymany przez cenzurę. To wystarcza by zainteresowało się nimi KGB i zleciło początkującemu pisarzowi napisanie paszkwilu o nich. Lepsza to kara niż więzienie, do którego trafiliby jeszcze kilka lat wcześniej. W powieści wspomnianego pisarza Venclova występuje jako młody malarz, zdolny, ale z ciągotami do abstrakcjonizmu, a w dodatku czytający faszystowskiego pisarza Badlera (Spengler). Gdy po uzyskaniu przez Litwę niepodległości, dostał do wglądu swoją teczkę z KGB, odkrył, że funkcjonował w tych aktach pod pseudonimem "Dekadent". Można spróbować takim go sobie wyobrazić za kierownicą ciężarówki, kiedy - relegowany na rok z uczelni - pracuje jako kierowca, czyta Cwietajewą i ostro pije, żeby nie zwariować.

Czy sam nie uległ nigdy naciskom funkcjonariuszy reżimu? Na pewno nie w stosunku do innych ludzi i nie we własnej twórczości literackiej. Wspomniał kiedyś o swojej małej "hańbie domowej": napisawszy w 1961 roku popularnonaukową książkę o rakietach kosmicznych uległ sugestii wydawcy, by wstawić tam słowo "socjalizm". I tego starczyło, by wstydzić się przez całe życie.

W 1958 roku, w obliczu szykan jakie spotykają Borysa Pasternaka po przyznaniu mu Nagrody Nobla, pisze wraz z przyjaciółmi, Tumelisem, Ramunasem Katiliusem i Pranasem Morkusem, list wyrażający podziw dla twórczości pisarza i solidarność z jego postawą.

Wcześnie związał się współpracą z przybyłym do Wilna z Moskwy Aleksandrem Ginzburgiem i jego "Syntaxis", pierwszym pismem wydawanym w samizdacie. Ginzburg planował numer gruziński i litewski, do którego Venclova przekazał swoje wiersze. Wkrótce jednak został aresztowany i te numery nie zostały wydane.

Osobny rozdział w działalności dysydenckiej Tomasa Venclovy otworzy przynależność do litewskiej Grupy Helsińskiej. Kto wie czy kiedykolwiek wypowiedziałby jedną z najważniejszych maksym swego życia: noblesse oblige, gdyby nie Viktoras Petkus, litewski nacjonalista, o którym później powie: "człowiek mądry, bardzo tolerancyjny". Siedział kiedyś z Ginzburgiem w łagrze. Petkus spotkał się z Andriejem Sacharowem, gdy w Wilnie odbywał się proces Siergieja Kowalowa, moskiewskiego dysydenta, który pomagał Litwinom przekazywać na Zachód "Kroniki Litewskiego Kościoła Katolickiego", najważniejsze w tamtym czasie pismo samizdatu litewskiego. Sacharow przebywał w Wilnie, a w Oslo jego żona Elena Bonner odbierała w jego imieniu pokojową Nagrodę Nobla. W takich to dniach pod koniec 1975 roku zrodziła się idea utworzenia litewskiej Grupy Helsińskiej. Petkus zaproponował przystąpinie do niej Tomasowi Venclovie, którego nazwisko było już głośne w kręgach dysydenckich z racji listu do władz, w którym domagał się zezwolenia na wyjazd za granicę, zaznaczając przy tym swój niezłomnie wrogi stosunek do systemu. Swoimi apelami wsparli go Miłosz i Brodski. Z afisza teatralnego zdjęto wówczas sztukę Artura Millera i po tym w Wilnie poznano, że i on udzielił poparcia litewskiemu dysydentowi. Pomocne w podjęciu przemyślanej decyzji o przystąpieniu do Grupy Helsińskiej miały być dla Venclovy wręczone mu przez Petkusa "Dzienniki więzienne" Edwarda Kuzniecowa, bez znieczulenia pokazujące realia sowieckiego więzienia. "Przeczytałem tę książkę przez noc i okropnie się przestraszyłem. Chyba po raz pierwszy zrozumiałem, że nie ma żartów i że to się może zdarzyć w każdej chwili. I przez dwa dni siedziałem w domu i drżałem. Potem jakoś to przezwyciężyłem, poszedłem do Petkusa i mówię: noblesse oblige, wstępuję." Był 1 grudnia 1976 roku kiedy pojechali na pierwszą konferencję prasową do Moskwy. W styczniu 1977 roku otrzymał paszport i przez Paryż wyruszył do Ameryki. Po kilku miesiącach został pozbawiony obywatelstwa radzieckiego. Na pocieszenie pozostawał mu fakt, że ten sam los spotkał Sołżenicyna, Maksimowa, Rostropowicza...

Dotrzymał słowa danego swoim wileńskim towarzyszom walki i za oceanem pozostał aktywnym rzecznikiem ich sprawy. Zaangażował się we współpracę z pismami emigracyjnymi i często zabierał głos w obronie prawdy o reżimie komunistycznym, która okazała się tak trudna do przyjęcia na Zachodzie.

O co walczył Venclova-dysydent i jakim zasadom pozostawał wierny ten syn prominentnego pisarza sowieckiej Litwy? Dojrzewał w okresie, kiedy poeta Putinas (właściwie Vincas Mykolaitis) pisał, że "naród musi dojrzeć nie tylko do wolności, ale i do niewoli". Zbuntował się przeciwko takiej postawie uznając ją za kapitulancką. Skąd u niego tak wczesny bunt? Musiały zapewne oddziaływać na niego moce telluryczne Wilna, a także tradycje uniwersytetu, o którym powie później, że nauczył go, iż "kultura i pragnienie wolności są praktycznie niezniszczalne". Już na studiach stał się nonkonformistą, obserwując jak przystosowywanie się do systemu - choćby wielu zastrzegało, że jest ono tylko zewnętrzne - przenika do wnętrza osobowości. W odpowiedzi Putinasowi stwierdzał:

"Nie należy zaprawiać się do roli niewolnika." Co to dla niego oznaczało w praktyce?

Przy okazji dyskusji po telewizyjnym filmie "Holocaust", w którym była mowa o litewskim legionie SS biorącym udział w likwidacji getta warszawskiego, gdy próbowano "ratować honor narodu" przez przemilczenia, przekręcanie i zwalanie winy na Niemców albo Żydów, sformułował kilka aksjomatów, którymi zawsze się kierował: o żadnej zbrodni nie wolno milczeć; byli i są kolaboranci, ale nie ma narodu kolaborującego; antysemityzm i sowietyzacja - to na jedno wychodzi.

Uważna lektura jego esejów pozwaliłaby z pewnością na znaczne rozszerzenie listy aksjomatów, które uformowały jego postawę. Oto kolejne, warte przywołania: "Lepiej przesadzić z krytycyzmem, niż gdyby miało go zabraknąć"; "prawa jednostki stoją przed prawami zbiorowości, co znaczy, że prawa człowieka stoją przed prawami narodu (a zatem prawa narodu wynikają z praw człowieka, nie odwrotnie)". Litewskim inteligentom o proweniencji narodowej, traktującym obronę praw człowieka jako substytut otwartej obrony narodu, zupełnie niemożliwej w sowieckich warunkach, tłumaczył, że "prawa człowieka to dla nas nie kwestia taktyki, lecz kwestia zasady." Polakom i Litwinom na nowo uwikłanym w konflikt po odmrożeniu stalinowskiej "lodówki", świadomy błędów popełnianych po obu stronach, wyjaśniał: "jako Litwin uważam za swój obowiązek skoncentrować się na błędach litewskich. Jest to pierwsza i najprostsza reguła dla inteligenta, który poczuwa się do odpowiedzialności za losy własnego narodu." Wstrząśnięty tragedią Sarajewa zapisuje własny kodeks postępowania, w którym na pierwszym miejscu znajduje się zasada Hipokratesa: primum non nocere - przede wszystkim nie szkodzić. I po raz kolejny, jakby bał się repliki bałkańskiego syndromu na innych pograniczach, powtarza, co to oznacza: "nigdy nie wynosić interesów swego narodu ponad prawa ludzkie; nigdy nie upiększać swej historii i szczególnie nie uważać za bohaterów nikczemników, którzy rzekomo »walczyli za naród«; nigdy nie zapominać i nie usprawiedliwiać swoich błędów, nawet jeśli błędy przeciwnika wydają się albo rzeczywiście są większe od własnych; nigdy nie stosować podwójnej moralności, nawet jeśli sąsiad lub przeciwnik stosuje tę metodę". Pamięta inną definicję wolnego człowieka niż ta rozpowszechniona w świecie liberalizmu i swobód obywatelskich: "jak to słusznie określił Josif Brodski jest [nim] ten, kto z powodu swojej porażki nie oskarża nikogo, z wyjątkiem siebie samego".

Starając się postępować w myśl takich zasad przysporzył sobie wrogów nie tylko po stronie reżimowej, ale również w innych środowiskach, czasem ostro opozycyjnych. Ale taki jest los dysydenta, o którym André Maurois powiedział kiedyś, iż "żeby dochować wiary swym poglądom, zgodził się stanąć w opozycji do władzy i w żadnej okoliczności nie będzie się już obawiał wyzwania opinii publicznej."

Wschodnioeuropejczyk

Długo będę pamiętał wieczór u mnie w domu, w kilka zaledwie dni po śmierci Zbigniewa Herberta, kiedy Tomas Venclova recytował z pamięci "Powrót prokonsula". Siedzieliśmy przy stole wsłuchani w melos języka rosyjskiego, w którym znane frazy zdawały się brzmieć zaskakująco prawdziwie, a pewne sensy i ukryte podteksty krystalizowały się nawet ostrzej. Tego przekładu dokonał dla nowego "Syntaxis", redagowanego przez Andrieja Siniawskiego, w poczatkowym okresie "pierestrojki", gdy w środowiskach emigracyjnych dyskutowano kwestię "wracać czy nie wracać". Skończył recytację i zaraz przystąpił do objaśniania wszelkich niuansów przesłania poezji Herberta swojej żonie, Rosjance. A potem czytaliśmy "Tren Fortynbrasa"...

Uświadomiłem sobie wtedy, co to znaczy być prawdziwym Wschodnioeuropejczykiem: należeć całym sobą do Europy Środkowej, dążącej do wyzwolenia się z "bratniego" uścisku imperium, podkreślać przynależność do litewskich, zachodnich rubieży sowieckiego archipelagu, a zarazem szukać oparcia, zrozumienia i duchowego powinowactwa w okolicach Petersburga czy Moskwy. Jeżeli prawdą jest, że Rosję od krajów środkowoeuropejskich dzieli przepaść, o której pisał Milan Kundera, to Tomas Venclova wznosi ponad nią naturalny pomost i jest najlepszym przewodnikiem dla podróżujących w obie strony. Daje się to wyczuć już w jego podejściu do języka poetyckiego, innm niż na przykład podejście Czesława Miłosza, unikającego wpływu "silnego beat rosyjskiego jambu". Dla dykcji autora "Rozmowy w zimie" organicznym jest wiersz sylabotoniczny, a przy tym ton dystansu i środkowoeuropejskiej ironii.

Venclova-Wschodnioeuropejczyk przekracza zadrutowane granice obozu wrogiej przyjaźni i stara się zadać kłam słowom Fortynbrasa:

"Ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach a ta woda te słowa coż mogą coż mogą książę"

Triumwirat jaki przez lata stanowili z Miłoszem i Brodskim (dla którego tożsamość środkowoeuropejska byłaby przecież zbyt ciasna) był najlepszym świadectwem skuteczności tego sprzeciwu. I w tym przypadku Venclova był człowiekiem z innej strony: zachodniej pośród Rosjan i wschodniej pośród Środkowoeuropejczyków.

Trzydzieści lat czekał na chwilę, kiedy przed pomnikiem Bema w Budapeszcie mógł złożyć goździk. Rejestruje ten moment w wierszu "Instrukcja". Czekał by być jak najbliżej ludzi, którzy w tym miejscu zainicjowali powstanie węgierskie, i którzy "czekali całe stulecie. Więcej: sto osiem lat." Czekał, by wyrazić wdzięczność dla tego wolnościowego zrywu, który zmienił wielu - także jego - poddanych imperium. Kim jest postać stojąca na pomniku uczył go Norwid. Powtarzał sobie w myślach "Bema pamięci żałobny-rapsod", "najlepszy wiersz świata", który sam kiedyś przełożył na litewski. Kojarzył mu się nie tyle z romantyzmem ile z "Dziennikiem węgierskim" Wiktora Woroszylskiego, który był dla niego lekturą przełomową w zdobywaniu wiedzy o systemie w jakim przyszło mu żyć. Czytał go w przekładzie na rosyjski już w 1956 roku, a to dzięki koledze, Virgiliusowi Čepaitisowi, któremu zwierzchnicy w Instytucie im. Gorkiego w Moskwie zlecili - wiedząc, że biegle zna polski - tłumaczenie zakazanego tekstu "na użytek wewnętrzny", a on oczywiście nie tylko im przekazał kopię.

Najpierw w Uniwersytecie Wileńskim, na dziedzińcu Sarbiewskiego, pojawił się napis na murze, szybko zamazany przez władze. A potem nadeszły Zaduszki, kulminacyjny czas powstania. Na cmentarz na Rossie udali się wszyscy razem, ale potem się rozdzielili: Litwini poszli na grób Basanavičiusa, a Polacy na grób, w którym spoczywa serce Piłsudskiego. Tak było najlepiej być razem z Węgrami i ich walką o wolność.

I tak już będzie w życiu Tomasa Venclovy. Będzie nasłuchiwał, współodczuwał, reagował na to, co się dzieje pomiędzy Bałtykiem a Bałkanami, murem berlińskim a Gułagiem. Zawsze będzie blisko, tak jak w grudniu 1970 roku nad Bałtykiem. Zatrzymany "z tej strony morza" będzie obecny jednocześnie i "z tamtej strony morza", blisko tragedii polskich robotników. Sprawi, że woda, żywioł, z którego - podobnie jak ze słowa krążącego pomiędzy wyspami archipelagu - tak sarkastycznie drwił Fortynbras, będzie niosła słowa otuchy sąsiadom, z którymi wyczuwalna była wspólnota losu :

"Ale kiełkuje zierno i ofiara,
A więc nieprawda, że wszystko stracone."

Toczył nieprzerwaną "rozmowę w zimie", w krajobrazie, w którym "most ukazuje się, to znów znika", świadomy, że wszystko, co zamilknie lub ulegnie bezruchowi, zostanie skute lodem.

Czuł się emocjonalnie związany ze wszystkim, co się działo we Wschodniej Europie, z dysydentami, albo "po prostu ludźmi wschodnioeuropejskimi, co na jedno wychodzi." Wierzył, że może się z tego narodzić nowa formacja, która nie tylko pokona siły reżimu, ale także przezwycięży inne zaszłości nagromadzone w tym zakątku świata od stuleci. Gdy pisał o Wilnie jako miejscu szczególnie predestynowanym do powstania takiej formacji, miał zapewne na myśli jego złożoną tkankę stosunków narodowościowych i wyznaniowych, z którymi trzeba sobie radzić na codzień. W tym sensie gród Giedymina stanowi pewien model sytuacji, która powtarza się w wielu innych miastach i regionach Europy Środkowowschodniej, stanowiąc bądź to ich przekleństwo, bądź prawdziwe bogactwo.

Wcześnie zdał sobie sprawę, że bez kodeksu zasad, które - stosowane w życiu - doprowadzą do pojednania i mądrego roztrzygnięcia wielu problemów odziedziczonych z przeszłości, nie da się takiej formacji utworzyć ani zapewnić szczęśliwego rozwoju tej części Europy. Natomiast zaniechanie wysiłków stworzenia takiego kodeksu mogłoby w krótkim czasie doprowadzić do nowych konfliktów i tragedii.

Jeszcze na długo przed wybuchem wojny w Jugosławii, w 1978 roku, pisał o narodowych nienawiściach i chęci odwetu: "Jeśli podobne postawy nasilą się pod wpływem jakichś zmian w Europie Wschodniej, doczekamy się rzezi, przy których zbledną nawet obecne wydarzenia w Ulsterze czy tragiczna walka partyzantów litewskich".

W dniach kiedy armia jugosłowiańska, która niemal z dnia na dzień stała się serbską, przystąpiła do artyleryjskiego ostrzału Dubrownika, przestrzega Środkowoeuropejczyków, że wielkie więzienie obozu socjalistycznego może niepostrzeżenie przeistoczyć się w małe cele więzienne, w których po dyktatorsku zaczną rządzić narodowi satrapowie.

Przyznaje, że niepodległość, której wywalczenie było świętą sprawą dla wielu środowisk opozycyjnych, może przysłużyć się dobru, choćby godnemu życiu człowieka... ale nie musi. Przykładem tego Albania Enwera Hodży, państwo wszak całkowicie niepodległe.

Zawsze idzie o krok dalej od doraźnych kalkulacji, dostrzegając przyszłe zagrożenia i przygotowując grunt do ich przezwyciężenia. Niewątpliwie temu właśnie służą jego tak dawno już napisane eseje o stosunkach między Litwinami a Żydami, Polakami i Rosjanami. Zmierza w nich ku nowej Litwie, towarzyszy mu świadomośc i potrzeba zbudowania nowej warstwy, która zostanie nałożona na inne, odziedziczone. To zupełnie inne podejście niż tych, którzy w dobie sowietyzacji myśleli przede wszystkim o przywróceniu utraconego, choćby w sensie symboli narodowych, religii, tradycji. Ich ścieżka prowadziła w przeszłość, w okres międzywojenny, w niebezpieczny ze względu na swój anachronizm tradycjonalizm. Venclova zmierza zawsze do przodu, całym sobą starając się uchwycić i pojąć symptomy tego, co sięga w przyszłość. A przy tym jak rzadko kto zna przeszłość, całą historię i kulturę od najdawniejszych dziejów poczynając.

Zapewne właśnie w imię dążenia do przodu, niemal obsesyjnego lęku przed uwikłaniem w minione, w przywoływanej już rozmowie "Aneksu" na pytanie: "Czy uważa się pan za kontynuatora tradycji polsko-litewskiej?", odpowiedział: "Raczej nie... należę już do nowej tradycji, nowej inteligencji litewskiej, która w nowej sytuacji poszukuje nowej płaszczyzny porozumienia z Polakami. I nie tylko z Polakami, ale z Żydami, z Czechami, a nawet z Rosjanami, z każdym narodem wschodnioeuropejskim, który jest przeciw systemowi." Warto o tych jego słowach pamiętać czytając eseje o relacjach między różnymi narodami.

Wydawać by się mogło, że tekst "Litwini i Żydzi" w najmniejszym stopniu dotyczy przeszłości. Na obszarze Litwy, gdzie w dobie Holokaustu istniało miejsce zagłady w Ponarach, pozostała już niewielka wspólnota Żydów, do tego ciągle topniejąca przede wszystkim za sprawą emigracji do Izraela, która nasiliła się wlatach 90. A jednak to od tego tematu Tomas Venclova rozpoczyna swe zmagania o nowy kształt Litwy.

Mówi się dzisiaj, że Litwini debatę o Holokauście i swoim w nim udziale ciągle jeszcze mają przed sobą. Może to prawda, zwłaszcza jeśli chodzi o powszechniejszy, ogólnonarodowy zasięg tej debaty; choć niejedno w tym zakresie zostało już zrobnione. Ale rozpoczęli ją Litwini, kiedy w innych częściach obozu było jeszcze głucho na ten temat. Pionierski zupełnie tekst Venclovy ukazał się w roku 1976 i do dziś nic nie stracił ze swej aktualności, także w Polsce.

"Nie widziałem jak zabijano ludzi. W dzieciństwie i w latach młodzieńczych setki razy przechodziłem obok garaży w alei Witolda, na przeciw cmentarza miejskiego, nie wiedząc nic o tym miejscu i jego historii. A jednak mam w tym swój udział. Żydów zabijali Litwini, a ja jestem Litwinem. Zabijali Żydów w Kownie, a Kowno to moje miasto; znam tu każdy dom, każde drzewo w alei."

Oto ten, który tak daleki jest od etnocentryzmu, który idzie na udry z Litwinami "bo są moi", obrzucany przez wrogów epitetem "kosmopolita", co było obelgą w czasach sowieckich, a i dzisiaj nią pozostało w kręgach narodowych... ten sam Tomas Venclova w sytuacji, w której łatwo byłoby zdystansować się wobec przeszłości, jej ciemnych kart, za które nie ponosi się odpowiedzialności, bo nie ma odpowiedzialności zbiorowej... otóż w tej sytuacji Venclova właśnie poczuwa się do winy, jest Litwinem bardziej niż kiedykolwiek i mówi: "mam w tym swój udział". I jeżeli dalej chwali swoją kulturę litewską i wyraża dumę z bohaterskiej historii swego narodu, to domyślamy się, co chce przez to nam powiedzieć: skoro czuje się dziedzicem tej wielkości, to nie może wyprzeć się zła, które Litwini w swej historii uczynili.

Nie od razu czuł i myślał w ten sposób. Przyznaje, że wcześniej rozumował identycznie jak wielu jego rodaków: "przecież Żydów zabijali nie Litwini, a wyrzutki społeczeństwa (czy inaczej - burżuazyjni nacjonaliści), a oni nie mają nic wspólnego z narodem litewskim". I pewnie tak by to już pozostało, gdyby nie jego przemożna chęć emancypacji z opłotków prowincjonalnego, ksenofobicznego, zasklepionego w sobie społeczeństwa. Słowa: "Nasze winy my powinniśmy zrozumieć i odpokutować. Na tym właśnie polega przynależność do takiego czy innego narodu" - pisał człowiek zatroskany o przyszłość swej ojczyzny, o jej przyszłą wolność.

Pisząc esej "Litwini i Polacy", a także "List otwarty do Litwinów i Polaków na Litwie", kierował się podobną troską. Czuć już w tych tekstach konsekwentną pracę nad wzrastaniem ku dojrzałości i świadome próbowanie litewskiej inteligencji ogniem "herezji". Dla tej sprawy ważniejsze niż przypominanie własnych krzywd, skoro i tak dobrze je znamy, była próba zrozumienia postawy innych i cudzych nieszczęść. Krystalizuje się w ich autorze szczególna miłość do ojczyzny, która "nie odrzuca poczucia odpowiedzialności i krytycyzmu", a zasadą czyni stawianie "zwłaszcza swoim" szczególnie wysokich wymagań.

Wielu Polaków jego odwaga zawstydziła. To dobrze. W przeciwnym razie nie przyniosłaby tyle dobrego po obu stronach. Po latach widoczne to już jest gołym okiem w Polsce i Litwie, krajach demokratycznych, solidarnie aspirujących do nowej, europejskiej unii. Chciałoby się w tym miejscu przypomnieć opinię biskupa sejneńskiego Antanasa Baranauskasa / Antoniego Baranowskiego, oskarżanego - podobnie jak sam Venclova - o polonofilstwo: "niszczyć Unię to grzech śmiertelny". Że ta obecna nie będzie polsko-litewska tylko europejska? Ale i ówczesna nie była tylko polsko-litewska, a europejską owszem, jak najbardziej. A i ta obecna, jeśli ma być europejska, będzie musiała być także polsko-litewska. O czym dobrze żeby pamiętali ci wszyscy, którzy nie potrafili sprostać rycerstwu Giedroyciów, Miłoszów, Morkusów, Kaledów, a także potomków pewnych czeskich husytów, którym Witold udzielił na Litwie azylu politycznego, roztropnie domniemując, że po zlituanizowaniu się i przybraniu nazwiska Venclova, staną się oddanymi patriotami.

Antoni Lieven, autor wstępu do angielskiego wydania esejów Tomasa Venclovy i znakomity znawca problematyki środkowo- i wschodnioeuropejskiej, uważa, że dla przyszłości tej części kontynentu największe znaczenie będą miały te eseje autora "Kształtów nadziei", które poruszają problem relacji mieszkańców państw bałtyckich z Rosją i Rosjanami. Choć z polskiej perspektywy teza Lievena nie jest łatwa do przyjęcia, zgadzam się z nią, mając na względzie to, co wcześniej napisałem o Venclovie jako Wschodnioeuropejczyku. Trudno zaprzeczyć, że pisząc o relacjach Litwinów z Żydami i Polakami szedł z prądem - choćby to inaczej wyglądało z lokalnej perspektywy - nowoczesnych tendencji cywilizacyjnych. "W odniesieniu do Rosjan, - pisze Lieven - przeciwnie, Venclova płynie pod prąd tego, co zdaje się być obecnym przypływem historycznym, a przypływ ten niesie ze sobą wiele potencjalnych tragedii w przyszłości."

Już w roku 1977, i to przed audytorium litewskiej emigracji, miał odwagę przeciwstawić się quasi-rasistowskiej retoryce utożsamiającej wszystko, co "rosyjskie" ze znajdującą się na niższym poziomie rozwoju "mieszanką rosyjsko-tatarsko-mongolską", albo "azjatycką", a wszystko, co "azjatyckie" z "barbarzyńskim". W myśl tej samej retoryki "Europa", a nawet "cywilizacja" przynależą krajom o tradycji protestanckiej i katolickiej, natomiast prawosławni Słowianie są z nich wyłączeni. Takie rozumowanie, niedopuszczalne choć częste niestety wśród Polaków i Litwinów, zadziwia i niepokoi swoją żywotnością na Zachodzie, na przykład - co odnotowuje Lieven - wśród wysokich funkcjonariuszy NATO.

W tym kontekście bycie Wschodnioeuropejczykiem odnosi się nie tylko do przezwyciężania stereotypów i konfliktów narodowościowych, ale również - a w przyszłości może przede wszystkim - do stereotypów i konfliktów cywilizacyjnych, które według różnych złowróżebnych teorii mają wkrótce zdominować nasz świat.

Ja - nowa tradycja

"Samaja charoszaja nacja w imperii" - mawiał o Litwinach Josif Brodski. W Związku Sowieckim panowało przekonanie, że jak nikt potrafią oni pielęgnować własną tożsamość i dbać o interesy narodowe. Za podtrzymywanie litewskości i antykomunizm, co w pewnym okresie na jedno wychodziło, płacili wysoką cenę, o czym łatwo się przekonać śledząc statystyki zesłańców na Syberię. Potem przyszły czasy "komunizmu narodowego", którego symbolem stał się Antanas Sniečkus, wieloletni przywódca litewskiej partii komunistycznej. Stawiał wyraźnie interesy Litwy ponad interesami Moskwy, a już na pewno ponad interesami międzynarodowego ruchu komunistycznego. Jego pogrzeb w Wilnie stał się prawdziwą manifestacja patriotyczną.

Chociaż zakrawa to na paradoks, narodowcy byli i w łagrach i w elicie komunistycznej, byli także wśród dysydentów. Narodowcem był także Tomas Venclova, niezależnie od tego, że między nim a innymi narodowcami mogły być bardzo głębokie podziały.

Nie jest łatwo zrozumieć specyfikę sowieckiego imperium w kwestiach takich jak funkcjonowanie pojęcia "nacjonalizm" i postawy z nim związane. Nie jest łatwo zwłaszcza dla osób wychowanych w orbicie świata zachodniego, gdzie po wojnie z faszystami nacjonalizm miał wydźwięk jednoznacznie pejoratywny. Można by powiedzieć, że w Związku Sowieckim również. Tyle, że to nie było to samo. W Europie Zachodniej istniały państwa narodowe i każdy miał pełne prawo do manifestowania swej narodowej tożsamości. Na Wschodzie pod hasłem internacjonalizmu przeprowadzano bezwzględną "urawniłowkę", dążąc do stworzenia nowego, sowieckiego człowieka. Naturalną formą buntu przeciwko temu mogła być postawa nacjonalistyczna, sformułowana najlepiej w słynnym powiedzeniu Władimira Bukowskiego: "Jestem nacjonalistą ukraińskim, armeńskim, żydowskim, litewskim, czeskim, polskim, nowozelandzkim, peruwiańskim." Mógłby się pod tymi słowami podpisać Tomas Venclova. Ta postawa nie miała w sobie nic z szowinizmu, pobudzania nienawiści na tle rasowym czy narodowym, a nawet ciasnego narodowego partykularyzmu. Oczywiście i takie formy nacjonalizmu istniały w imperium i były umiejętnie podtrzymywane i wykorzystywane dla umacniania dyktatorskiej władzy i niszczenia przeciwników. Dlatego nacjonaliści tego typu okazali się raczej nieskuteczni w walce z komunizmem, a gdy system się rozpadł często zmieszali się z komunistami, z dużą łatwością zacierając między sobą różnice. Na placu boju pozostał nacjonalizm Bukowskiego, który rzeczywiście okazał się niebezpieczny dla systemu, rozsadzał bowiem ideologiczny monolit wielością odrębnych tożsamości i walczył o prawo bycia sobą, które każdy totalitaryzm odbiera człowiekowi.

Tomas Venclova był sobą będąc Litwinem. Często zabierał głos jako Litwin, pisał o zbiorowym sumieniu, podkreślał swoją litewskość, zwłaszcza w sytuacjach kiedy wymagało to odwagi. Kontestował tym normy narzucone przez reżim sowiecki, ale również i te przyjęte w świecie zachodnim. Na tamtejszych salonach musiał się nie raz spotkać z określeniem "nacjonalista", co było nie mniejszą obelgą niż "kosmopolita" w imperium. Stefan Kisielewski, po ukazaniu się w paryskiej "Kulturze" "Dialogu o Wilnie" napisał, że Venclova "hoduje zakamieniałe bziki", zarzucając mu wyciąganie przebrzmiałych problemów narodowościowych i tożsamościowych kompleksów.

Autor eseju "Demokracja a nacjonalizm" musiał zdawać sobie sprawę, że kroczy po cienkiej i niebezpiecznej linii. Nie mógł jednak zaprzestać podążania w tak obranym kierunku. Nie tylko dlatego, że - w odróżnieniu od Kisiela - wiedział dobrze o istnieniu owych "bzików" pod przykrywką socjalistycznego braterstwa narodów, ale przede wszystkim dlatego, że zamierzał stawić im czoło. Nie było innej drogi, żeby to osiągnąć. Znalazł się w trudnej sytuacji, która wymagała od niego jasnego określania swojej postawy, w przeciwnym bowiem razie mógłby się znaleźć, jako nacjonalista litewski, w towarzystwie osób i poglądów zupełnie mu obcych.

W pierwszej kolejności musiał sobie poradzić z różnego rodzaju fobiami narodowymi, z którymi nacjonalizm jest najczęściej kojarzony, i które im bliżej było rozpadu sowieckiego imperium i całego obozu socjalistycznego tym bardziej zdawały się narastać. "Totalitaryzm prowokuje absolutyzowanie narodu, uznanie zaś narodu za wartość absolutną jest formą świadomości totalitarnej" - pisał w roku 1977. W roku 1991, gdy u władzy jest już "Sajudis" i owo absolutyzowanie staje się realnym zagrożeniem, natychmiast reaguje: "nie podoba mi się pisanie słowa »Naród« wielką literą... To jest robienie bożka z narodu, zrozumiałe po latach okropnego poniżenia; niemniej jest to proceder niebezpieczny i zabroniony przez Dekalog".

Nie tylko jednak na powstrzymywaniu narodowych emocji i krytycznej ich ocenie skupi swoją uwagę. Zależeć mu będzie przede wszystkim na - jak to określił w dialogu z Miłoszem - "humanizacji uczuć narodowych". A do tego potrzebny był mu system wartości i zasad moralnych. Eseistyka Venclovy jest w dużej mierze próbą poszukiwania i formułowania takiego właśnie kodeksu. Może nie jest on niczym nowym - w oczywisty sposób odwołuje się do uniwersalnych wartości chrześcijaństwa i cywilizacji europejskiej. Realia systemu sowieckiego, a potem rewolucyjnych przemian w Europie Środkowowschodniej wycisnęły na nim jednak piętno, które stanowi o jego oryginalności. Dzisiaj na Litwie pisze się o Venclovie jako o tym, który położył fundament pod powstanie liberalnego nacjonalizmu litewskiego. Leonidas Donskis podkreśla, że największą jego zasługą było połączenie nacjonalizmu z moralnym uniwersalizmem. I nie ma w tym sprzeczności. Litwinom i Polakom kłócącym się o to czy Uniwersytet Wileński był polski czy litewski, odpowiadał bez wahania: europejski. Od początku wstępując na drogę walki z systemem, który uznawał za nieludzki, zmierzał w kierunku wolności jednostki i otwartego społeczeństwa demokratycznego. Walka o prawa i tożsamość narodową była istotnym i koniecznym etapem tej drogi.

Gdy po latach wspominał członków litewskiej Grupy Helsińskiej, nie miał problemu z określeniem ich formacji ideowej czy środowiskowej: katolik absolutny, katolik-nacjonalista z tradycjami litewskiego oporu powojennego, poetka z tradycjami przedwojennego ruchu lewicowego, aktywista żydowski... Kłopot miał tylko z określeniem siebie: "ja, nie wiadomo kto, nowa tradycja".

Nie łatwo mu było znaleźć miejsce dla siebie w tamtej rzeczywistości. Oprócz tamtych formacji byli jeszcze tzw. mandaryni, czyli zsowietyzowana inteligencja mówiąca po litewsku, z dużą dozą oportunizmu i w zażyłości z reżimem, a także nacjonaliści w dawnym, międzywojennym stylu. Byli jeszcze narodowi dysydenci, ale tym zarzucał brak sił i chęci do przeprowadzenia krytyki "wszystkich postaw totalitarnych, nie tylko komunistycznych. Dlatego - konkludował w rozmowie z Elżbietą Sawicką i Markiem Karpem w 1991 roku - w niepodległość wkraczamy jakby jedną nogą, niezbyt przygotowani do cywilizacji pluralistycznej..."

Ponieważ w żadnej z tych formacji nie było dla niego miejsca, zmuszony był do stworzenia, wraz z bliskim, ale wąskim gronem przyjaciół, "nowej tradycji". Pomagało mu w tym bycie Wilnianinem, dysydentem, Wschodnioeuropejczykiem, a także liberalnym nacjonalistą.

Zawsze starał się, aby jego teksty - w odróżnieniu choćby od bliskich mu ideowo, ale pisanych językiem akademickim rozpraw przyjaciół, Vytautasa Kavolisa i Aleksandrasa Stromasa - były przystępne i szeroko dyskutowane. Mimo to nie zyskał wielu zwolenników, przynajmniej na początkowych, najtrudniejszych etapach swej drogi. Burzliwe dyskusje, które wywoływał, przeradzały się najczęściej w ostre ataki na jego osobę i poglądy. Pozostał sam wśród swoich. Pozostał człowiekiem z innej strony. Władimir Bukowski ułożył nawet taką oto króciutką anegdotę: "Litwini - po dwóch tysiącach lat wytężonych starań - zrodzili wreszcie pierwszego Żyda. Jego nazwisko brzmi: Venclova."

I na tym można by tę opowieść zakończyć. Tyle, że to nie jest jedyna prawda o Tomasie Venclovie, może nawet nie całkiem prawda...

Krzysztof Czyżewski

Skróconą wersję tego tekstu opublikował "Tygodnik Powszechny" - nr 35, 2 września 2001