Tomas Venclova. Rozmowa na pograniczu: O Miłoszu, Ameryce, Królewcu i kręgu rodzinnym

Tomas Venclova.  Rozmowa na pograniczu: O Miłoszu, Ameryce, Królewcu i kręgu rodzinnym

Tekst, który ukaże się w nowym numerze Almanachu sejneńskiego

Rozmowa na pograniczu: O Miłoszu, Ameryce, Królewcu i kręgu rodzinnym

Nazwisko Miłosza nie było mi obce od dzieciństwa, ponieważ mój ojciec Antanas Venclova wiedział o tym polskim emigracyjnym poecie, nawet coś jego czytał. Obaj mieli wspólnego przyjaciela Franciszka Ancewicza (Pranasa Anceviciusa). Ancevicius w Wilnie był głównym mentorem Miłosza w sprawach politycznych, a także częściowo w sprawach literackich. Ancevicius trafił do Kanady za czasów komuny jako emigrant polityczny, gdzie popełnił samobójstwo. Niezupełnie wiadomo dlaczego i jakie były tego przyczyny. Miłosz twierdził, że Ancevicius przez całe życie miał skłonności do stanów depresyjnych.

Z nazwiskiem Miłosza spotkałem się także w czasopiśmie „Naujoji Romuva”, które wychodziło w Kownie w latach trzydziestych, i w którym zamieszczono kilka tłumaczeń z języka polskiego wierszy Miłosza. Tłumaczył je Juozas Kekštas, który – jak każdy Litwin wileński – dobrze znał język polski. W czasie wojny walczył pod Monte Casino, gdzie został ranny. Na emigracji w Argentynie opublikował książkę z wierszami Miłosza. To argentyńskie wydanie trafiło do mnie, już nie pamiętam, czy to ojciec mi dał, czy ktoś inny. Niestety, przekłady Kekštasa nie były, moim zdaniem, dobre, niemniej jakieś pojęcie o poezji Miłosza sobie wyrobiłem. Potem czytałem go już w oryginale, bowiem znałem język polski.

Trafiłem do Polski w roku 1971 bądź w 1970, najpierw na zaproszenie profesora Jana Błońskiego w Krakowie, następnie w Warszawie, gdzie spotykałem się m.in. z Wiktorem Woroszylskim. W 1971 roku w Polsce byłem na sympozjum z okazji 150. rocznicy urodzin Cypriana Norwida. Zaprezentowałem nawet jakiś referat, występowałem też jako tłumacz Norwida na litewski, bo przełożyłem cztery jego wiersze. Podczas tego pobytu czytałem dużo Miłosza, m.in. zbiór Światło dzienne. Bardzo mi się spodobał.

O moim istnieniu Czesław Miłosz dowiedział się od Josipa Brodskiego. Kiedy zacząłem robić różne niedozwolone rzeczy i napisałem List do Komitetu Centralnego Litewskiej Partii Komunistycznej, w którym zażądałem zezwolenia na emigrację, wówczas Miłosz do mnie zatelefonował, z Ameryki do Wilna. Napisał także do mnie list, który niedawno odnaleziono w archiwum Litewskiego Instytutu Literatury i Folkloru. Został on opublikowany.

List napisany był po polsku. Znałem ten język trochę z domu (moja matka zupełnie dobrze w dzieciństwie nim się posługiwała, ojciec zaś potrafił porozumieć się po polsku, chociaż niezbyt poprawnie). Ojciec, na przykład, znał Juliana Tuwima i rozmawiali z sobą po polsku. Tuwim poprosił o przysłanie podręcznika gramatyki litewskiej, bo chciał studiować także ten język. I ojciec chyba przesłał poecie tę książkę, może jest dotychczas w bibliotece Tuwima.

Kiedy wylądowałem w Paryżu [w styczniu 1977 roku], jeszcze miałem paszport radziecki. Napisałem od razu do Miłosza list. List ten jest też opublikowany Mieszkałem wtedy w mansardzie u znajomej francuskiej dziewczyny, rosyjskiego pochodzenia. Przez trzy tygodnie pobytu w Paryżu byłem w euforycznym stanie, strasznie mnie się tam wszystko podobało. Miłosz potem powiedział, że nowi dysydenci radzieccy mieli szczęście, bo emigrantów z wczesnych lat pięćdziesiątych nikt nie słuchał, nikt się nimi nie interesował, nie wiadomo było, skąd mieli zdobyć pieniądze, itd., itd. Wam natomiast w zasadzie dobrze się powodziło. Ale to się skończy – twierdził – i miał oczywiście rację.

W Ameryce zatrzymałem się początkowo w Waszyngtonie, następnie w Nowym Jorku, Chicago, i w Filadelfii, wszędzie tam były jakieś skupiska litewskie. Występowałem z wieczorami autorskimi. I po prostu zbierałem, że tak powiem – do kapelusza, dolary. Kiedy uzbierało się ich około trzech tysięcy, spokojnie mogłem już pojechać do Berkeley; czułem się, jak to się mówi, na nogach.

Z inicjatywy Miłosza zaprosił mnie Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley (University of California), na którym miałem prowadzić przez jeden semestr kurs pod tytułem „Wprowadzenie do semiotyki rosyjskiej” o Jurij Łotmanie, wybitnym rosyjskim semiotyku kultury, który był promotorem mojej pracy doktorskiej, której nie skończyłem W latach sześćdziesiątych często jeździłem na Uniwersytet w Tartu na seminaria do profesora i dość dobrze go poznałem.

Już po pierwszym wykładzie Miłosz podszedł do mnie i powiedział: „W zasadzie nie masz o co się martwić. Zdobędziesz pracę, bo mówisz nieźle i znasz się na rzeczy. To jakoś widać”. Miłosz słuchał tego mojego kursu i nawet brał udział w dyskusjach. To, co poetę z Łotmanem zbliżało, chociaż się przecież nie znali, to zainteresowanie symboliką masońską. W Tartu, gdzie Łotman pracował, znajdują się bogate zbiory masońskie, które poznał, tym bardziej, że był specjalistą od wieku XVIII i początkach XIX w Rosji, kiedy masoneria przejawiała ożywioną działalność w Rosji, podobnie zresztą jak w Wilnie. W tym kontekście rozmawialiśmy z Miłoszem także o Oskarze Miłoszu, jego ideach i przepowiedniach.

Jeszcze przed przyjazdem do Berkeley spotkałem się w Los Angeles z profesorem Algirdasem Avižienisem, informatykiem, który znał Miłosza. Avižienis pracował na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles (UCLA), przyjął mnie wraz z żoną, także Litwinką, bardzo serdecznie. Znałem już ich wcześniej, ponieważ przyjeżdżali od czasu do czasu na Litwę. W kręgach emigracyjnych te ich przyjazdy były bardzo źle widziane, bowiem panowało przekonanie, że jeżeli ktoś jeździ na Litwę, to jest prawdopodobnie zwerbowany przez KGB. Z tego powodu, na przykład, czyniono ogromne zarzuty Avižienisowi oraz jego żonie. Moim zdaniem, te ich przyjazdy były niesłychanie pożyteczne dla inteligencji litewskiej w Litwie, bowiem przywozili ze sobą dużo literatury emigracyjnej i prowadzili z nami bardzo otwarte rozmowy. Avižienis i jego żona przyjęli mnie jak swojego i zaproponowali mi zakwaterowanie w swoim mieszkanku w Berkeley.

Zamieszkałem w tym mieszkanku, bo już za parę dni trzeba było zacząć wykładać ten kurs. Byłem trochę przerażony, jak mi on pójdzie. Jeszcze przed rozpoczęciem zajęć spotkałem się z Miłoszem. Te pierwsze kontakty z poetą w Ameryce opisałem w Wiośnie w Berkeley[if !supportFootnotes][2][endif]. Widywaliśmy się prawie codziennie przez ponad trzy miesiące. Przy butelce wina rozmawialiśmy o diable, że diabeł to jest duch chaosu, że ma co najmniej dwa oblicza. Jedno to chaos i entropia, a drugie – to hierarchiczny porządek..

Podczas tych pierwszych kontaktów Miłosz zapytał mnie, czy byłem w Szetejniach. Odpowiedziałem, że nie. Byłem blisko w miejscowość Paberžė (Podbrzeże), w której wikarym miejscowego kościoła był Antoni Mackiewicz (Antanas Mackievičius), jeden z najwybitniejszych dowódców powstania styczniowego na Litwie, który został powieszony w Kownie. Był Litwinem, mówił po litewsku, chociaż po polsku też, ale uważał siebie za Litwina, w odróżnieniu od Sierakowskiego, Kalinowskiego i innych dowódców powstańczych. Wiele lat po nim wikarym został ksiądz Stanislovas Dobrowolski, który był postacią legendarną. Przyjeżdżała do niego inteligencja litewska z całej Litwy, żeby się spowiadać i żeby uczyć się życia w ogóle. Wśród nich wielu ludzi należących do partii. Dobrowolski spędził dużo czasu w Workucie, w kopalniach węgla. Pracowało z nim trzech księży litewskich, przyjaciół: on, Wasilauskas (którego też potem bardzo dobrze poznałem) i Swanimskas. Dwaj pierwsi pracowali w głębokiej sztolni w okropnych warunkach.  Swanimskas  zaś znalazł pracę na powierzchni, czasem w kuchni. To nie przeszkadzało przyjaźni. Ich drogi rozeszły się po powrocie na Litwę. Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości Dobrowolskis i Wasilauskas byli bardzo liberalni (należeli do grupy księży porównywalnej ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”), Swalimskas zaś został kapłanem bardzo „radio-maryjnym”. Swalimskasa znałem jeszcze za czasów sowieckich. Był osobą bardzo odważną przed powstaniem Sajudisu. Następnie był przez jakiś czas głównym kapelanem wojska litewskiego.

Dobrowolski był dość zbliżony do naszej filii komitetu obrony praw człowieka zgodnie z postanowieniami w Helsinkach, chociaż nie był formalnie jej członkiem. Wasilauskas tak samo. Niestety, chyba Miłosz nigdy nie spotkał się z tymi litewskimi księżmi, a szkoda, bo by znaleźli wspólny język.

Jeździłem więc do Paberžės, by porozmawiać z Dobrowolskim na różne tematy. Stąd było blisko do Szetejń, ale nie byłem tam wówczas i moim zdaniem nic w tej wsi nie pozostało (myliłem się – pozostał park i jeden budynek). Po tej mojej odpowiedzi, może już następnego dnia, Miłosz powiedział mi, że miał sen („Chyba pod wpływem twojego opowiadania o tych okolicach, bo ty byłeś w tym śnie”) i przeczytał napisany pod jego wpływem wiersz ze słynna frazą Przyśnił mi się sen powrotu…

O czym rozmawialiśmy wówczas z Miłoszem napisałem w swoim artykule Wiosna w Berkeley, na przykład o spotkaniu z rosyjskimi pisarzami opozycyjnymi: Bułatem Okudżawą i Biełłą Achmaduliną.

Co ważne, w Berkeley była litewska grupa intelektualistów. Osobą aktywną, która bardzo mi pomogła była Danutė Janukienė. Miłosz był z nią prawdopodobnie w zażyłych stosunkach. Główną rolę w tej społeczności litewskiej w San Francisco odgrywał Litwin, który się nazywał ni mniej, ni więcej – Adomas Mickevičiaus, czyli Adam Mickiewicz. Spotykaliśmy się często i u tej Danutė, i z Mickevičiusem.

***

Kontrakt z Uniwersytetem Kalifornijskim w Berkeley miałem podpisany na trzy miesiące. Dobrze mi płacono, bo miałem tytuł regents profesor. Miłosz o to się postarał, nie miałem nic z tym wspólnego. Otrzymałem pierwszą gażę – trzy tysiące dolarów. Mnie się wydawało, że to ogromne pieniądze. Zapytałem Miłosza: „Czy nie trzeba zanieść je do banku?”. „Ale wyłącznie do takiego banku, który nie może zbankrutować”. Miłosz roześmiał się i odpowiedział, że zaprowadzi mnie do najbliższego banku i uspokoił, że „żaden bank tu nie zbankrutuje”.

Po zakończeniu kontraktu nie bardzo wiedziałem, co robić. Pozostałem w Berkeley, w tym samym mieszkanku profesora Avižienisa. Byłem wciąż w stanie euforycznym, bo mnie się strasznie spodobało to, że Berkeley to taki rajski ogród: dobrze mi płacą, nie mam problemów. Myślałem, że tak będzie zawsze. Miłosz był oczywiście znacznie mądrzejszy ode mnie i rozumiał, że trzeba coś robić, bowiem niektórzy jego znajomi, którzy przyjeżdżali z Europy Wschodniej, często potem lądowali na lodzie, i musieli wracać. A ja już nie mogłem wrócić, bo mnie pozbawiono obywatelstwa radzieckiego. Zresztą, gdybym wrócił, to by to nie skończyło się dobrze. To było jasne.

Miłosz zaczął się o mnie niepokoić. Porozumiał się z Mariją Gimbutas, profesorką Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, Litwinką z Wilna. Marija Gimbutas była antropolożką,   specjalistką od archeologii, głównie Europy południowej, ale także zajmowała się archeologią bałtyjską. To postać kultowa wśród feministek. Wybitnie zdolna kobieta wymyśliła, prawdopodobnie zwariowaną trochę teorię (większość archeologów z nią się nie zgadza), że przed najściem Indoeuropejczyków w Europie istniała kultura matriarchalna jakichś innych plemion. I była znacznie lepsza niż indoeuropejska kultura, znacznie piękniejsza, bardziej uduchowiona, że znaczącą rolę odgrywały w niej kobiety, że nie znano, co to jest wojna… Dopiero kiedy Indoeurpejczycy przyszli z dalekich stepów, to wszystko popsuli. Od tego czasu mamy, co mamy, to znaczy – nic dobrego w tej Europie. I gdyby nie ci Indoeuropejczycy, to wszystko byłoby w porządku. I że relikty tej matriarchalnej, pogańskiej kultury przetrwały w postaci różnych archetypów bogiń, to znaczy wszystkie opowiadania o wiedźmach, o rusałkach, a także na przykład bogini Atena, bogini Artemida, Afrodyta – to wszystko są relikty tej kultury. Bo Indoeuropejczycy mieli chyba wyłącznie męskich bogów, znacznie gorszych w każdym sensie.

Z powodu tej teorii Marija Gimbutas zyskała wówczas niesłychaną sławę. Dobrze znała Miłosza, dobrze rozumieli się jako Wilnianie. Kiedy Miłosz do niej zadzwonił i powiedział, że jest w Berkeley poeta z Litwy, odpowiedziała, że o nim słyszała, że czytała w gazetach. Od razu wymyśliła też, że przecież mogę wykładać język litewski w UCLA.

I ona mnie tak „urządziła”, że przez trzy lata wykładałem język litewski. Nie było to łatwym ani przyjemnym życiem, ale mogłem przetrwać. Jeździłem także do Berkeley. Z Los Angeles do Berkeley to chyba jakieś 700 kilometrów, można dojechać samochodem bądź dolecieć samolotem. I bywałem w Berkeley, widywałem się z Miłoszem.

Niestety, studentów miałem coraz mniej, bo generacja młodych Litwinów, których rodzice zmuszali do tego, żeby uczyli się litewskiego, już się skończyła.  Kontraktu mi nie przedłużono. Wtedy po raz pierwszy potwornie się przeraziłem z obawy, że nie znajdę już pracy, że pójdę na dno, że prawdopodobnie umrę gdzieś pod płotem. Nie wiedziałem w ogóle, co robić.

Wówczas Miłosz, a także Brodski, zwrócili się bez mojej wiedzy do Victora Erlicha, najważniejszej osoby na Wydziale Slawistycznym w Yale. Victor Erlich był synem bardzo znanego działacza politycznego Henryka Erlicha, założyciela Bundu. Został rozstrzelany przez Stalina, co wywołało poważny skandal na skalę międzynarodową. Stalin bowiem rozstrzelał dwóch Żydów (wśród nich Henryka Erlicha) jako hitlerowskich szpiegów, co było contradictio in adiecto, czyli rzecz absolutnie niemożliwa z definicji.

Matką Victora Erlicha była Sofia Dubnowa, także postać wybitna, socjaldemokratka. Pisała wiersze i opublikowała książkę Wiersze przed rewolucją, o której recenzję napisał Gumilow, z czego była dumna, chociaż autor stwierdził w niej, że „tak w zasadzie, chyba nic z tej poetki nie będzie”. Będąc w bardzo podeszłym wieku opublikowała drugą książkę wierszy i bardzo ciekawe wspomnienia. Sofia Dubnowa z kolei była córką bardzo znanego Szymona Dubnowa, który napisał w kilku woluminach Historię narodu żydowskiego, wydaną po niemiecku, a także po rosyjsku i w innych językach, może i po polsku. Szymon Dubnow zginął podczas okupacji hitlerowskiej.

Kiedy Sofia Dubnowa miała już ponad sto lat, do Ameryki przyjechała ze Związku Radzieckiego moja córeczka w wieku ośmiu lat i już chodziła do pierwszej klasy radzieckiej szkoły.  Przywieziono ją do Erlichów, gdzie spotkała się z  Sofią Dubnową. Erlich przedstawił je sobie: „Oto jest moja mamusia, ona ma 102 lata, bardzo dużo w życiu widziała. Możesz zapytać ją o wszystko, co ci się żywnie podoba”. I moja córka zapytała: „Babciu, a czy babcia widziała Lenina?”. Na co Sofia Dubnowa odpowiedziała: „Nie tylko widziałam, ja z nim polemizowałam”. Potem opowiadała jeszcze różne historie o Leninie. O tym, jak brała udział w obradach prezydium jakiegoś posiedzenia partii, z jednej strony siedział Lenin, a z drugiej – Martow, mienszewik, dawny przyjaciel Lenina. I Lenin do niej odezwał się: „Towarzyszko Dubnowa, ponieważ ja, jak towarzyszka wie, z tym Martowem nie rozmawiam, to proszę mu przekazać, że on jest rewizjonistą i sprzedawczykiem”. Na co Martow odpowiadał: „Towarzyszko Dubnowa, proszę powiedzieć Iljiczowi, że on jest ekstremistą i terrorystą”.

I Brodski, i Miłosz dobrze znali Erlicha. Skontaktowali się z nim i poprosili o jakieś zajęcie dla mnie. Po pewnym czasie Erlich zaproponował mi w rozmowie telefonicznej roczne wykłady o poezji rosyjskiej czasów Puszkina, o Boratyńskim, Batiuszkowie i innych poetach. „Czy pan potrafi?” – zapytał na koniec rozmowy Erlich. Odpowiedziałem anegdotą: „Kiedyś zapytano muzyka poszukującego pracy, czy pan gra na skrzypcach? Nigdy nie próbowałem – odpowiedział – spróbuję, może coś wyjdzie”. Erlich się roześmiał i zaproponował gażę w wysokości 17 tysięcy dolarów rocznie. To było czterdzieści lat temu! Pomyślałem: „O, Boże, to przecież ogromne pieniądze!”. Bardzo szczęśliwy pojechałem do Yale. Przeczytałem wówczas całą poetycką twórczość wspomnianych autorów. Brodski był specjalistą od Boratyńskiego, którego uważał za lepszego poetę od Puszkina. Mawiał: „Tak naprawdę Boratyński jest lepszy od Puszkina, ale na tym poziomie już nie ma hierarchii”. To było jego ulubione powiedzenie.

***

Do spotkania naszego triumwiratu (Miłosz, Brodski i ja) dochodziło kilkakrotnie. Te spotkania zapewne opisałem w swoich Dziennikach, ale trzeba byłoby przewertować ogromną liczbę jego stron, by to ustalić.

Pamiętam, że byliśmy razem we trójkę w Katowicach. Brodski przyjechał wówczas do Polski, ponieważ otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. Nawet się z nim przekomarzałem, że jednak jestem lepszy od niego, bo dostałem ten honorowy tytuł w Lublinie [na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim] wcześniej niż on. Mieliśmy wspólny wieczór literacki i wspólne wystąpienie w katowickim radiu. Mam z tego spotkania zdjęcie.

Czy były jeszcze jakieś inne spotkania, kiedy byliśmy we trójkę? Pamiętam, że często byliśmy z Miłoszem we dwójkę i często z Brodskim we dwójkę, i na pewno często Miłosz z Brodskim we dwójkę, ale żeby cała trójka, to było raczej wyjątkiem. Jeden raz w Berkeley, jeden raz w Katowicach, może jeszcze i w Nowym Jorku. Trzeba byłoby to sprawdzić w Dziennikach.

***

O Wilnie pisał każdy z nas. Są wiersze Brodskiego o Wilnie, są Miłosza i jest trochę moich wierszy. W Wilnie są oczywiście budynki związane z Miłoszem i związane z Brodskim. Opublikowana została w języku rosyjskim obszerna książka, napisana przez mojego doktoranta J. Klotza, pod tytułem Brodski na Litwie. Ma ona charakter krajoznawczy (każdy budynek wspomniany przez Brodskiego albo związany z nim jest w niej sfotografowany), i historycznoliteracki, bo zawiera komentarze o wierszach litewskich poety.

O Miłoszu wileńskim nie ma potrzeby opowiadania, ponieważ na ten temat napisano bardzo dużo.

Jeśli chodzi o Kaliningrad, to są bardzo dobre wiersze kaliningradzkie Brodskiego. Napisałem jeden wiersz w odpowiedzi Brodskiemu pod tytułem Nowa widokówka z miasta K.. Brodski  napisał Widokówkę z miasta K. o Kaliningradzie w ruinach, a ja napisałem Nową widokówkę z miasta K. o tym, jak miasto się odbudowuje w sposób zupełnie katastrofalny, że już lepsze są ruiny niż to, co tam jest teraz.

Kaliningrad jest bardzo ważny dla Litwy, dla kultury litewskiej. To są takie nasze kresy. Jak ukraińskie albo litewskie kresy są znaczące dla Polaków, tak samo okręg kaliningradzki albo Królewiec jest znaczący dla Litwinów. Funkcjonuje tam muzeum Donelaitisa. Byłem w nim parę tygodni temu. Mieści się w odbudowanym kościółku luterańskim z kryptą w podziemiu. To  prowincjonalne muzeum, ale jednak jest. Pamiętam czasy, kiedy ten kościołek był ruiną. Teraz jest w zupełnie przyzwoitym stanie.

W dawnym Królewcu w ogóle się polepszyło. Nie jest już taki straszny jak był, niektóre dzielnice są nawet przyjemne, można je porównywać, jeżeli nie z Wrocławiem i nie z Gdańskiem, to ze Szczecinem w każdym razie.

Są w nim dawne, poniemieckie miejsca, odbudowano kilka kościołów, odbudowuje się katedrę, w której jest pochowany m.in. Bogusław Radziwiłł (jego barokowy nagrobek jest odrestaurowany).  

W Kaliningradzie pamięta się oczywiście o Kancie.

Miłosz chyba nigdy nie był w Kaliningradzie, ale – o czym nie każdy wie – mój znajomy rosyjski dziennikarz z Kaliningradu spotkał się z Miłoszem w Warszawie i przeprowadził z nim rozmowę, w której poeta mówi nieco o Królewcu i o sprawach związanych z tą okolicą. Rozmowa ta była wydrukowana w prasie kaliningradzkiej. Dostarczyłem ją Agnieszce Kosińskiej. Jakiś więc związek Miłosza też jest z tą okolicą.

Niedawno postawiono w Kaliningradzie zupełnie udany pomnik Ludwika Rhesy, bardzo zresztą podobny do postumentu Baranowskiego w Sejnach. Ludwig Rhesa (Liudvikas Rhesa) był oryginalną postacią, Łotyszem, mieszkał na Mierzei Kurońskiej, gdzie się urodził. Jest jedyną znaną osobą, która urodziła się na Mierzi Kurońskiej. Tej jego rodzinnej wioski już nie ma, została zasypana pisakiem. To zdarzyło się jeszcze za jego życia, napisał o tym wiersz w języku niemieckim. Pisał głównie po niemiecku. Ale w 1825 roku wydał pierwszy zbiorek litewskich pieśni ludowych w Królewcu w języku litewskim i chyba z niemieckim przekładem własnym. Trzy czy cztery ludowe pieśni to są jego falsyfikaty, lecz około stu pieśni jest autentycznych. Ten zbiorek ma bardzo duże znaczenie dla historii kultury litewskiej. I Rhesa przesłał go Goethemu, który go nie tylko czytał, ale poczynił na jego temat uwagi. Ten zbiorek wciąż w Weimarze w muzeum Goethego stoi na półce.

Rhesa wydał także utwory Donelaitisa. Pierwsze wydanie z roku 1818 też trafiło do Goethego, a także w ręce Mickiewicza, bo wspomina je w przypisach do Grażyny.

Tak, że w Królewcu coś się robi.

***

Blisko granicy z Polską, niedaleko przejścia granicznego w Budzisku, znajduje się miejscowość Liubavas (Lubowo). Cztery kilometry od niej we wsi Trempiniai urodził się mój ojciec. W Liubavas żyją jego, a tym samym – moi, krewni, z którymi zresztą nie mam kontaktu. Obok kościoła jest cmentarzyk, na którym jest pochowany mój dziadek, to znaczy ojciec mojego ojca. Dziadek zmarł w młodym wieku na tyfus plamisty w czasie pierwszej wojny światowej. Miał dużą rodzinę. Przeżyło pięciu synów i trzy córki. Synów znałem. Starszy miał na imię Pijus i uczestniczył w potyczkach polsko-litewskich podczas powstania sejneńskiego. Najstarszy udał się na emigrację do Chicago. Tam go spotkałem, nawet mieszkałem przez pewien czas u niego, czyli u stryja!

Jeden z synów był inżynierem w Kownie, gdzie zmarł. Następny – weterynarz, też zmarł po wojnie koło Kowna. Inny, o imieniu Kuozas, został zesłany na Syberię, gdzie zmarł. Ojciec próbował go stamtąd „wyciągnąć”, ale się nie udało. Podczas okupacji był sołtysem wsi Lubowo i za to został zesłany. Piątym synem był mój ojciec.

Jedna z sióstr mieszkała w Wisztyńcu (Vištitis), druga – w Mariampolu, trzecia – w Trempiniai. Ich teraz już też nie ma wśród żywych. Z ich potomkami – niestety – nie mam kontaktu już od dłuższego czasu. Przed emigracją jeszcze miałem trochę.

W czasie wojny w Trempiniai, a także w Wisztyńcu, z matką mieszkaliśmy u tych krewnych, częściowo ukrywając się przed gestapo. Matka bowiem w zasadzie znajdowała się pod nadzorem policji. Strasznie się bała, że mogą ją wywieźć do Niemiec „na roboty” bądź do obozu, biorąc ją za Żydówkę. Znaleźli się jednak ludzie, którzy poświadczyli, co było prawdą, że ona jest Aryjką i katoliczką.

Mieszkaliśmy także u dziadka w Kownie. Dziadek był profesorem greki i łaciny, ale podczas okupacji niemieckiej stracił pracę na uniwersytecie. Wyrzucono go z uczelni z powodu jego dwóch zięciów, którzy byli bolszewikami. Został nauczycielem w gimnazjum kowieńskim.

Matka zawsze wyjeżdżała, to znaczy starała się spędzać czas głównie z tymi krewnymi tutaj, blisko tych miejscowości, dlatego dość duża część mojego dzieciństwa jest związana z tą okolicą. Najbardziej pamiętam Jezioro Wisztynieckie, położone na styku z polską granicą i rosyjską (obwodem kaliningradzkim). To bardzo duże jezioro i piękne, moim zdaniem. Pamiętam i to jezioro, i Trempiniai. Z Krzysztofem [Czyżewskim] pojechaliśmy do Liubavas i byliśmy przy nagrobku mojego dziadka.

Tomas Venclova w Pograniczu

 

[if !supportFootnotes]