Wiesław Szumiński; malarstwo, ilustracje, rzeźba.

Wiesław Szumiński; malarstwo, ilustracje, rzeźba.

14 lipca 2000 w Galerii Papuciarnia odbył się wernisaż wystawy obrazów olejnych, glinianych ksiąg i ilustracji do książek Jerzego Ficowskiego, Brunona Schulza i Szymona An-skiego, autorstwa Wiesława Szumińskiego. Wystawa była prezentowana do 31 sierpnia 2000.

Obrazy 

Powiedzieć muszę, zaraz, na samym początku, że oczy otworzył mi deszcz. Pierwsze jego krople, wielkie i ciężkie spadły na drewnianą ścianę organistówki, która stoi po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu mojego ojca. Odkąd pamiętam, ten fragment miasteczka wyglądał zawsze tak samo. Mały, murowany domek sąsiada, chałupka Róży Abramowicz - nazywanej przez nas Rózią, choć miała wtedy chyba już sto lat, wielka lipa o dwóch pniach, a naprzeciwko organistówka, parkan cmentarny i kościół błyskający bielą zza drzew. Niewiele przez te lata się tu zmieniło. Ludzie tylko pomarli. Urodzili się nowi. No i drewniany domek Rózi zapadł się pod ziemię razem z jej śmiercią. Umarły też wszystkie babki, którym ksiądz Florek dał schronienie w organistówce, urządzając w niej przytułek dla kobiet, które nie miały dokąd albo nie mogły już donikąd pójść.

No więc ten deszcz. Wielkie i ciężkie, gorące czerwcem krople uderzały w drewnianą ścianę będącą mieszaniną jakichś omszałych zieleni, błękitów i różnych rodzajów ziemi, i z tej pozornej szarości wydobywały soczystość i głębię dziurawiąc jednostajną powierzchnię. Deszcz przeszedł w ulewę, taką, jakie bywają w dobre lata i obraz zniknął, stał się znowu jednolitą, ale czarną teraz powierzchnią. Obraz namalowany przez deszcz i przez deszcz starty. Podobnie czynił Francisco de Goya, kreśląc palcem na piasku rozsypanym na podłodze swojej pracowni rysunki, a potem je zamazując.

Ów deszcz, a było to lat temu dziesięć, a może piętnaście powiedział mi, gdzie należy szukać malarstwa i jak malować. I choć krępujące jest dla mnie to wyznanie i wydać się może czytającemu te słowa nazbyt egzaltowane - czemu nie przeczę - to jest ono szczere, a tamto moje "olśnienie", było tym, co skłoniło mnie do namalowania kilkudziesięciu obrazów.

Butwiejące, listopadowe trawy, szarzejące rżyska, zasypany śniegiem ogród ojca, płot stojący przy miedzy, usypany przez lodowiec garb Różańcowej góry i droga polna do niej prowadząca, do której przywykłem, wędrując nią niezliczoną ilość razy. Wszystko to co tak zwyczajne, codziennie przez nas spotykane, nie zwracające na siebie uwagi, nieobecne przez naszą z tym zażyłość, potrafi niespodziewanie być źródłem największych naszych zachwytów, oczarowań, zdziwienia i radości. Są tacy którzy to wiedzą. Innym zaś otworzyć oczy musi dopiero deszcz.

Wiesław Szumiński

Gliniane księgi

"To takie dziwne i niepojęte. Jest synagoga, budynki, są domy w których nic nie ma. Tyle lat, tyle wieków ludzie w jednym miejscu mieszkali i raptem tak, jakby zapadli się pod ziemię i wszystko z nimi zapadło się pod ziemię. Ani jednego tałesu, ani choćby strzępka ubrania, ani jednej fotografii, książki. Niczego."*

Gmina była wielka i z długą historią. Była biblioteka przy Wielkim Bejt Midraszu i przy innych Bejt Midraszach. Było stare archiwum kahalne z najważniejszym kahalnym pinkasem, w którym zanotowane były wszystkie rozporządzenia gminy i władzy świeckiej, i zarządzenia starostów. Były kroniki cechu krawców i bractwa pogrzebowego spisywane od XVII wieku albo i starsze. A wśród nich duma tykocińskich Żydów - pergaminowa Sefer Thilim - pisana ręcznie księga psalmów przez anonimowego pergamonika, iluminowana, którą można było zobaczyć w największe święta żydowskie ułożoną pod Aron ha-kodesz w wielkiej synagodze. To ta właśnie księga kryła w sobie tajemnicę niedokończonej wielkiej klątwy, której autor zmarł nagle próbując znaleźć dla niej właściwe słowa. W niej też można było przeczytać, dopisaną na marginesie inną ręką, modlitwę za męczenników żydowskich zaczynającą się od słów: "Boże pełen miłosierdzia..."

Były niezliczone modlitewniki, zwoje Tory i dzieła talmudyczne.

Po nocy, w której zginęli tykocińscy Żydzi i nie było już nikogo, kto potrafiłby odczytać hebrajskie litery, porzucone księgi zaległy synagogalne strychy i jej wieżę. Te z nich które miały drewniane oprawy płonęły w piecach, a ze zwojów Tory szyto buciki dla małych dzieci.

22 września 1965 roku, kiedy ogień zajął słomiany dach posesji przy kirkucie, a wschodni wiatr poniósł go na inne domy, ludzie zbierali na polach ziemniaki. Kiedy dotarli do miasteczka, paliły się już zagrody przy synagodze. Wtedy niektórzy z nich przypomnieli sobie o żydowskich papierach zalegających strychy bożnicy i ogarnął ich lęk, że za chwilę ogień dotrze i do nich. Pofrunęły z góry na ziemię księgi, papiery i pergaminy. Inni ludzie ładowali je w pośpiechu na drabiniaste wozy i zacinając konie pędzili w stronę rzeki, gdzie to, co nie spłonęło w ogniu, topili w wodzie, bojąc się wielkiego pożaru. Ulica prowadząca do rzeki usłana była hebrajskimi słowami. Biegli po nich ludzie, toczyły się wozy, tratowały je kopyta koni. Taki był kres tykocińskich ksiąg.

Zostało niewiele prócz kilkudziesięciu wyszywanych srebrną nicią hebrajskich liter, które adwokat Menachem Turek zabrał ze sobą, ruszając w drogę do Erec Israel.

* Tę krótką historię napisałem na podstawie opowieści Ewy Wroczyńskiej - kustosza tykocińskiej synagogi, której wysłuchałem 4 lipca 2000 roku.

Wiesław Szumiński