Z wielkim żalem przyjeliśmy wiadomość o śmierci Arnolda Markowitza - przyjaciela Pogranicza, potomka Żydów sejneńskich

Z wielkim żalem przyjeliśmy wiadomość o śmierci Arnolda Markowitza - przyjaciela Pogranicza, potomka Żydów  sejneńskich

"Gdy byłem małym chłopcem, ojciec nie opowiadał mi bajek. Zasypiałem wsłuchany w jego opowieści o Sejnach, zaczarowanym miasteczku dobrych ludzi

Arnold Markowitz  zmarł 7 lipca. Miał 87 lat.

Ponizej relacja z jego pobytu w Sejnach w 2005 roku

W dn. 11-13 sierpnia 2005 r. gościł w "Pograniczu" Arnold Markowitz, mieszkający w Stanach Zjednoczonych badacz genealogii żydowskich. Jego ojciec mieszkał w Sejnach, wyemigrował w 1905 roku. Teraz, w setną rocznicę emigracji - syn odwiedził rodzinne miasteczko ojca już po raz trzeci. Przy okazji przekazał "Pograniczu" materiały dotyczące Żydów sejneńskich. W sobotę 13 sierpnia spotkał się z dziećmi i młodzieżą z grupy Kronik sejneńskich. Podczas spotkania opowiadał o swoim ojcu.


"Gdy byłem małym chłopcem, ojciec nie opowiadał mi bajek. Zasypiałem wsłuchany w jego opowieści o Sejnach, zaczarowanym miasteczku dobrych ludzi, otoczonym przepastnymi lasami pełnymi dzikiej zwierzyny i z kościołem tak cudownym, że ten wielki w naszym sąsiedztwie na Brooklynie zdawał się być zaledwie jego bladym cieniem". 

Wśród przekazanych materiałów znalazły się informacje biograficzne o urodzonym w Sejnach Israelu Schapiro (1882-1957), bibliografie, orientaliście i bibliotekarzu. Był on synem pisarza i nauczyciela Tuwie Pinkasa Szapiro (1845-1924), założyciela gimnazjum hebrajskiego w Sejnach - jednej z pierwszych szkół żydowskich o świeckim charakterze. Israel Schapiro studiował w jesziwie w Telz na Litwie, Uniwersytecie w Strasburgu i w Berlin Lehranstalt für die Wissenschaft des Judentums. W 1906 r. uzyskał doktorat na Uniwersytecie Berlińskim. W latach 1907-1910 przebywał w Jerozolimie, a od 1911 w Stanach Zjednoczonych. W latach 1911-1913 mieszkał w Nowym Jorku, gdzie był współwydawcą hebrajskiego tygodnika "Ha-Deror". W 1912 roku Biblioteka Kongresu w Waszyngtonie otrzymała dar - 10 000 woluminów kolekcji Deinarda. Potrzebny był uczony, który mógłby zorganizować i prowadzić dział hebraica. I. Schapiro podjął się tego zadania w 1913 roku. Do 1944 roku kierował działem semickim Biblioteki Kongresu, a jednocześnie, w latach 1916-27 był profesorem języków semickich na Uniwersytecie George'a Waszyngtona. W 1950 r. zamieszkał w Izraelu. Bardzo dużo publikował na temat żydowskiej historii, sporządzał bibliografie hebrajskie i jidysz. Wydał też dzieło swego ojca "Mashal ha-Kadmoni" wraz z biografią autora. 

Arnold Markowitz przekazał też "Pograniczu" numery kwartalnika "Landsmen" wydawanego przez The Suwalk-Lomza Interest Group For Jewish Genealogists w Waszyngtonie.

Ojciec opowiadał mi...            

Spotkanie z Arnoldem Markowitzem z Nowego Jorku, potomkiem Żydów sejneńskich 


Krzysztof Czyżewski: Witamy w naszych progach pana Arnolda Markowitza, potomka Żydów sejneńskich. Jest on jednym z ostatnich świadków, którzy mogą nam przynieść wieści o nieistniejącym już świecie przedwojennych Sejn. 

Arnold Markowitz: To, co przede wszystkim chciałbym przekazać młodym ludziom, to myśl, że powinni pytać o przeszłość swoich rodziców i dziadków, bo później może być za późno, by wykorzystać szansę dowiedzenia się więcej o życiu i miejscu, w którym się żyje. To, co wam chciałbym powiedzieć, to są małe okruszki, które przez całe lata gromadziłem o tym, jak tutaj wyglądało życie i jaka była moja rodzina. 
Teraz powstały już warunki do tego, żebym mógł znajdować różne oficjalne dokumenty czy zapisy o mojej rodzinie i łączyć jedno nazwisko z drugim – starać się odtworzyć związki między członkami mojej rodziny. 
Mojego ojca – Karola Markowitza (Charlesa Markowitza), nazywaliśmy Charlie i można by właściwie do niego mówić wujku Karolu (wujku Charlie), bo on miał ten rodzaj osobowości, do którego wszyscy właściwie mogli by się mogli zwracać jak do wujka. 

Israel Hackel Markowitz, tak się nazywał, kiedy mieszkał w Sejnach. Israel było to imię jego dziadka od strony matki, a Hackel to imię dziadka ojca. Izrael to było imię hebrajskie, przywoływane w synagodze, natomiast Hackel to było imię świeckie. I tak właśnie na co dzień wszyscy go tym imieniem nazywali. Hackel to jest forma imienia Ezehiel, taka rosyjsko-polsko--żydowska. Dlatego nadawano dwa imiona, żeby to hebrajskie nie było wymawiane bez potrzeby. Ten zwyczaj wówczas nie dotyczył kobiet, które miały jedno imię, czasami dwa. Jednak one nie były tak silnie związane z życiem religijnym synagogi. 

Kiedy byłem młody, ojciec nie czytał mi opowieści z książek dla dzieci, ale usypiał mnie opowiadając historie o tym, jak się żyło w Sejni [akcent na ostatnią sylabę] – tak w jidysz wymawiano nazwę Sejn. Mówił, że jest rosyjskim Żydem, litwakiem, który przyjechał z Sejn, małego miasteczka, które jest położone niedaleko od miasta Suwałki. Rodzina matki pochodziła z małego miasta, które on nazywał Krasnopolje – Krasnopol. Dopiero po śmierci ojca, około czterdziestu lat temu, dowiedziałem się, że miejscowości te są dzisiaj w Polsce, i że nazywają się Suwałki, Krasnopol i Sejny. Ostatnio dowiedziałem się, że również moja rodzina ze strony ojca pochodzi z Krasnopola, i że dokumenty, które posiadam, pochodzą z XVIII w., i że ta rodzina nazywała się Krasnopolscy. Zdaję sobie sprawę, że genealogia rodzinna nie interesuje nikogo poza mną... 

Krzysztof Czyżewski: Nas też bardzo interesuje historia Pańskiej rodziny. 

Mój ojciec miał 74 lata, gdy zmarł w 1964 r. Gdyby nie był nałogowym palaczem papierosów, z pewnością żyłby dłużej – mówię to do młodych ludzi. Miał 15 lat, kiedy wyjechał z Sejn, emigrując do Ameryki. Historia jego dzieciństwa, którą mi opowiadał, toczyła się w szczęśliwym miejscu, wśród lasów, jezior, ryb, ptaków, które były tutaj, wśród dzikiej natury i zwierząt. Jego ojciec był krawcem, tak samo ojciec mojej matki, czyli wywodzę się z długiej tradycji rodzin krawieckich. Również ich dzieci w Ameryce zostały krawcami i pracowały w przemyśle odzieżowym. Mój ojciec, i w czasach młodości, i na starość, nie był osobą, która może siedzieć w jednym miejscu i szyć. Był na to zbyt pobudliwy, zbyt aktywny. Jego starszy brat owszem, był krawcem. A mój ojciec zaraz po ukończeniu w wieku 13 lat hederu w Sejnach, został pomocnikiem malarza domowego w miasteczku. I również tym się trudnił po przyjeździe do Ameryki i właściwie do końca życia był malarzem domowym. Wychował rodzinę z pięciorgiem dzieci: trzy córki, potem ja się urodziłem i kolejna córka... Byłem nazywany „księciem Walii”. Ojciec czasami nazywał mnie w jidysz Majchel, albo main cadik, czyli główny cadyk. Wyemigrował w 1905 r., ponieważ nie było tutaj dla niego dobrych warunków do pracy. Wyjechał do Ameryki, gdzie jego starszy brat od sześciu lat miał rodzinę, żonę, dzieci. Brat nazywał się Aron Lejb. Jego imiona, zgodnie z tradycją, nadane zostały dla upamiętnienia imienia dziadków z obu stron rodziny. Jego siostra też, jeszcze przed nim, wyjechała do Ameryki. Pozostali rodzice, jego młodsza siostra Hetel i babcia Gołda. 

Teraz powiem trochę o handlu, którym się trudnił. Podobno chodził aż do Królewca, żeby robić tam jakieś podejrzane interesy. Bardzo proste rzeczy stamtąd przynosił, czy przywoził, i dzięki temu zarabiał jakiś grosz, bo to się opłacało z powodów podatkowych - można było je omijać. Jego największym dokonaniem jako przemytnika było przemycenie samego siebie w przebraniu kobiety (babuszki) – założył chustkę babci i spódnicę. Nie mógł wyglądać jak młody chłopak, ponieważ był zagrożony służbą w rosyjskiej armii. Przed tym właśnie młodzi ludzie, młodzi Żydzi uciekali. W tym akurat czasie w armii rosyjskiej panował surowy reżim skierowany przeciw Żydom. Wystarczyło, że źle ustawiłeś buty i już przedłużali ci służbę o pięć lat. I właściwie nie chodziło o samą służbę wojskową dla Żydów w rosyjskiej armii, ale o to, żeby ich zasymilować i w tej armii wyeliminować z nich żydostwo. Pamiętam, jak ojciec mówił, że kiedy był bardzo małym chłopcem, pewna stara kobieta powiedziała, że za swej wczesnej młodości widziała żołnierzy napoleońskich. To nam właśnie uświadamia, jak bardzo dawno temu to wszystko się działo, ale właściwie przecież to jakby wczoraj. 

Bożena Szroeder: Do dzisiaj ludzie opowiadają, jak Napoleon przejeżdżał przez Sejny. Wszyscy wskazują dom, w którym się zatrzymał, a każdy wskazuje inny. I jest gdzieś zapisane, że jadł kotlety z soczewicy i to też wszyscy pamiętają. 

Ojciec opowiadał mi jeszcze, że jego ojciec szył ubrania dla dwóch księży, z dwóch różnych kościołów, z rosyjskiej cerkwi, i z kościoła katolickiego. Opowiadał mi o wspaniałym, wielkim kościele katolickim w Sejnach, o bazylice. Tam, gdzie myśmy mieszkali, na Brooklinie, był olbrzymi kościół katolicki, ale ojciec zawsze powtarzał mi: „To jest nic, ty musisz zobaczyć bazylikę w Sejnach, to wtedy dopiero zobaczysz kościół”. Opowiadał mi, że zawsze musiał doręczać ubrania w tym wielkim kościele. Ksiądz nigdy nie dotykał pieniędzy, zawsze należność leżała na stoliku, a do ojca mówił „Hackel weź, weź te pieniądze”. Opowiadał też jak zimą musiał przejść rzekę przy bardzo zimnym wietrze. Aj! Byłem zawsze przejęty tą opowieścią do czasu, kiedy pierwszy raz przyjechałem do Sejn i zobaczyłem, jak [nie]wielka jest ta rzeka! 

Opowiadał mi o domu, w którym żył. Zrobiony był z drewnianych bali, z dwoma pokojami, i z “rosyjskim piecem”, tak to nazywał, i mówił mi, że zimą spał na piecu, co było dla mnie nie do uwierzenia, ponieważ nigdy nie widziałem takiego pieca. Gdyby ktoś chciał spać na typowym, żelaznym amerykańskim piecu, na pewno by się spalił. W domu była podłoga z desek, ale ojciec opowiadał mi, że mama tak je czyściła i polerowała, że wyglądały jak kamień. Opowiadał mi o żydowskich świętach, o święcie Pesach i o sederze [rytualny posiłek spożywany pierwszego wieczoru święta plonów – Pesach], jak wszyscy byli bardzo głodni, ale nie mogli jeść aż do wpół do 11, bo ojciec tak skrupulatnie i dokładnie wymawiał każde słowo z Hagady. Kiedy dzisiaj spędzam seder w rodzinie moich wnuków, to jest bardzo szybka procedura odczytania i od razu po tym jemy. Ale może mój ojciec pamięta seder, tak jak pamięta rzekę w Sejnach. Opowiadał mi, że w Sejnach mieszkali różni ludzie, mówiący różnymi językami. Ponieważ twierdził, że miał bardzo wielu przyjaciół nie będących Żydami, wyobrażam sobie, że oni znali nawzajem swoje języki, żeby mogli się między sobą porozumiewać. Opowiadał mi również, jak pewien gospodarz narzekał na to, co mój ojciec z kolegami mu zrobili – zwalili mu płot. Gospodarz użalił się na to mojemu dziadkowi, a on sprawił, że ojciec musiał zbudować mu płot dużo lepszy od poprzedniego. Ja nigdy nie zburzyłem żadnego płotu... 

Kiedy ojciec uciekł z Sejn, podróżował do Antwerpii w Belgii, następnie statkiem do Ameryki. W Antwerpii odkryto, że ma bardzo wtedy powszechną chorobę oczu zwaną glaukoma (jaskra), co mogło spowodować, że nie zostałby wpuszczony do Ameryki. I ten 15-letni chłopak poradził sobie w ten oto sposób, że pojechał do Berlina, żeby mu uleczyli oko. Pamiętał taki niebieski kamień, którego używano do leczenia. Po nocnym zabiegu oko było wyleczone – udało się. Ale spędził trzy miesiące na włóczeniu się, poznał wtedy jedną z największych europejskich metropolii, i przyjemnych ludzi, berlińczyków. Powrócił do Antwerpii i pożeglował. Mówił mi nazwę tego statku, ale nie pamiętam już jej po tak wielu latach. Pewnego razu zapytałem jedną z moich sióstr, czy coś pamięta o przybyciu ojca do Ameryki. Powiedziała mi, że prawdopodobnie przypłynął 14 kwietnia. Później zdobyłem świadectwo jego przybycia, dokument, i okazało się, że to było 12 kwietnia. Z tego dokumentu wynika, że miał 17 lat, ale ja wiem, że on wówczas nie miał nawet szesnastu. Dzieci 16-letnie i młodsze, bez opieki rodziców, w tym czasie mogły być odstawione z powrotem do domu. Tam też jest zapisany adres brata ojca na Brooklynie w Nowym Jorku. Dzięki temu znalazłem później informacje o ludziach, którzy pochodzili z tego samego rejonu, żyli w sąsiedztwie. Brat miał wtedy 22 lata, był żonaty, po pięciu latach zmarł, pozostawiając wdowę z dwoma córkami i synem. Ojciec wtedy, jako bardzo młody człowiek pomagał rodzinie brata. Bratowa wyszła ponownie za mąż za wdowca z podobnie liczną rodziną, czyli mieli też bardzo wiele dzieci. Kiedy się urodziłem, otrzymałem imię po tym zmarłym bracie. Moje hebrajskie imię to Aron Lejb. Imię to także nosił mój wujek, ale też dziadek, pradziadkowie i prapradziadkowie – pojawiało się bardzo często w naszej rodzinie. Ten system imion jest bardzo pomocny w odtwarzaniu genealogii, w ustalaniu rodzinnych koneksji. 

Jako dziecko miałem przyjemność poznać siostrę mojego ojca, Basię, nazywaliśmy ją Bessie. Pracowała w fabryce nici, jej Aron był krawcem; w tym czasie w Nowym Jorku to była praca typowa dla żydowskich i włoskich emigrantów, którzy właśnie w przemyśle włókienniczym znajdowali zatrudnienie. Bessie wyszła za mąż za Anglika, który nie był Żydem, i dzięki temu oprócz Chanuki, obchodziliśmy również święta Bożego Narodzenia. Czyli mieliśmy Chanukę w domu, a później szliśmy na święta Bożego Narodzenia do cioci Bessie – to jest Ameryka. 

Krzysztof Czyżewski: Może w Sejnach mogło się zdarzyć coś podobnego... 

Na nieszczęście, kiedy miałem dziewięć lat, moja ciocia zmarła na grypę, zanim się pojawiły cudowne leki, leczące tę chorobę. 
Inna historia przekazana mi przez ojca o życiu tutaj dotyczy tego, jak to podczas pierwszej wojny światowej jego rodzina była wysiedlona z Sejn. Żyli wtedy w Witebsku. Właśnie niedawno znalazłem w archiwach litewskich dokumenty dotyczące przesiedlenia rodziny mego dziadka wraz z rodziną; nawet jest tam zapisany wnuczek, o którego istnieniu nie wiedzieliśmy. Znalazłem też w tym dokumencie ślad związany z siostrą mego ojca, którą zawsze do tej pory znaliśmy jako Ethel Wolfowitz, ale tam ona była pod jednym nazwiskiem i miała roczną córkę Maszę. Tam właśnie jest świadectwo przesiedlenia z Sejn do guberni mohylewskiej. I z tych dokumentów dowiedziałem się, że moja babcia umarła przed 1920 r., ponieważ moja najstarsza siostra, Gołda, urodziła się przed 1920 r. Moja druga babcia, Sara, musiała umrzeć przed 1924 r., ponieważ imię po niej otrzymała moja druga siostra – Sara. Ostatnią wieść, którą otrzymaliśmy od żyjących tutaj członków naszej rodziny pochodzi z 1932 r., czyli ostatnie świadectwo o naszej rodzinie mieszkającej w Sejnach pochodzi z tego roku. 

Krzysztof Czyżewski: Czy mógłby Pan coś więcej opowiedzieć nam o ojcu? Wspominał Pan o jego niezwykłym charakterze... 

Musiał być bardzo odważnym, młodym człowiekiem o bardzo dobrej duszy, ponieważ lubił bardzo różnych ludzi. Pracował bardzo ciężko w tym trudnym okresie w Stanach Zjednoczonych – opiekował się nie tylko swoją najbliższą rodziną, ale też innymi. Bez formalnego wykształcenia, bardzo dobrze mówił po angielsku. Pochodząc z bardzo tradycyjnej rodziny, był człowiekiem przestrzegającym praw, świąt i innych ważnych rzeczy. Wszyscy nazywali go Charlie, a moją mamę – pani Markowitz, chociaż ona nie była aż tak zapominalska, ale tak się już przyjęło. 

Ponieważ ja byłem bardzo młodym i nowoczesnym Amerykaninem, oni nie wiedzieli czasami, co ze mną począć. Dali mi wolność, jaką chciałem mieć, i bardzo nalegali bym zdobył wykształcenie. Nie było między nami jakiś poważnych konfliktów pokoleniowych, jedynie jakieś małe utarczki. Mieliśmy mnóstwo członków rodziny matki wokół siebie, natomiast ze strony ojca byli tylko kuzyni pochodzący z Krasnopola. Niestety nie zdążyłem zadać im wystarczająco dużo pytań, żeby więcej się dowiedzieć o tej gałęzi rodziny. 

Zawsze się interesowałem tym, skąd pochodzę. Przybyłem do Polski w 1990 r. w sierpniu po raz pierwszy, to było w rocznicę urodzin mego ojca. Przybyłem tutaj tuż przed tym, jak w Sejnach powstało Pogranicze. Potem byłem bardzo szczęśliwy, dowiadując się o waszej obecności tutaj. Mam 76 lat i podróżuję więcej niż powinienem. Druga wizyta była w 2003 r. w rocznicę bar micwy ojca. Dzisiejsza wizyta przypada w setną rocznicę jego emigracji. Przybywam tutaj co każde sto lat... 

Krzysztof Czyżewski: Proszę opowiedzieć nam więcej o sobie, jak to się stało, że pan, urodzony i wychowany w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej, stał się nowoczesnym nowojorczykiem. 

Wyrosłem w miejscu, w którym wielu ludzi mnie lubiło, na Brooklynie. Poszedłem do publicznej szkoły i dostałem się do jednej z najlepszych średnich szkół w Nowym Jorku, mimo bardzo dużej konkurencji. Właściwie nie wiem, jak to się stało, ta szkoła zdobywała wszystkie nagrody naukowe. Teraz mieści się w innym budynku, niedaleko World Trade Center. Nie byłem bardzo dobrym uczniem. Jako młody człowiek byłem aktorem. Grałem w letnich teatrach, potem poszedłem na studia dramatyczne, czyli straciłem mniej więcej rok. Potem rok spędziłem, podróżując z przedstawieniem, zwiedziłem wszystkie 44 amerykańskie stany. Na tym właściwie moje aktorstwo się skończyło. Później poszedłem do bardzo dobrego collegu, Saint George, bardzo małego i dobrego, ale również tę szkołę opuściłem. Dziekan powiedział mi wówczas, że mogę wrócić kiedykolwiek zechcę. Ale nigdy tam nie wróciłem i po pięciu latach zacząłem studiować w tzw. New School of Social Research, czyli w słynnej Nowej Szkole Nauk Społecznych. Założyło ten uniwersytet i wykładało na nim wielu emigrantów uciekających z Europy przed faszyzmem, jak Hannah Arendt. Siedem lat spędziłem na tej uczelni, dopiero w wieku 33 lat zrobiłem magisterium, 11 lat później niż normalni studenci. Uprzytomniłem sobie, że lubię studiować, więc kontynuowałem studia, zrobiłem magisterium z historii sztuki, później jeszcze magisterium z bibliotekarstwa i jeszcze jeden dyplom z konserwacji zabytków. Przez 20 lat pracowałem jako bibliotekarz na Uniwersytecie Nowojorskim jako specjalista w dziedzinie historii sztuki i architektury. Dorabiałem w dzień i wieczorami wykładając w collegu. Przeszedłem na emeryturę w wieku 57 lat, ponieważ wolę nie pracować, wolę podróżować. 

Nigdy nie byłem praktykującym religię żydowską - jak każdy chłopak otrzymałem bar micwę w wieku 13 lat; po niej młody człowiek powinien zacząć chodzić do synagogi i zaangażować się w życie religijne, ale to w moim przypadku się nie zdarzyło. Przygotowałem parę publikacji, biografii i bibliografii; a jedną z nich było zebranie pism mego profesora z New School, który był słynnym estetykiem, architektem i historykiem sztuki z Berlina. Dlatego też w latach siedemdziesiątych spędziłem trochę czasu w berlińskich archiwach. Opublikowałem też bibliografię dotyczącą tematu konserwacji zabytków. Poza tym wszystkim staram się trzymać z dala od problemów i trudności... 

Krzysztof Czyżewski: Dlaczego zdecydował się Pan przyjechać do Sejn? 

Zacząłem myśleć o powrocie tutaj, o przybyciu do Sejn, z powodu wielkiej miłości i szacunku dla rodziców. Ojciec tak wiele mi opowiadał o życiu tutaj, o tym, jak chodził do Krasnopola 6 mil, czyli 10 kilometrów, żeby odwiedzić swoją babcię. Te rzeczy z dzieciństwa pozostają w człowieku, zwłaszcza jeśli dzieciństwo miał szczęśliwe. Oczywiście, kiedy byłem młody, kiedy dorastałem, przybycie do Polski nie było dla mnie łatwe. Kiedy nastała setna rocznica urodzin mego ojca w 1990 r. okazało się to możliwe. Nie wiedziałem, co mogę tutaj spotkać. Znalazłem Sejny na mapie, wiedziałem, jak dostać się do Warszawy i znaleźć pociąg jadący tutaj. Miałem 61 lat jak pierwszy raz przybyłem do Warszawy, wsiadłem do pociągu do Białegostoku, potem do autobusu do Augustowa, a stamtąd jechałem autobusem do Sejn przez najpiękniejszy las jaki kiedykolwiek w życiu widziałem. Przybyłem około 6-ej wieczorem, nie mając pojęcia czy znajdę tu hotel czy cokolwiek innego, gdzie mógłbym przenocować. Bardzo miła kobieta w autobusie zorientowała się, że ja i mój przyjaciel, z którym podróżowałem, jesteśmy tu przybyszami. I zapytała nas gestem, czy chcielibyśmy się gdzieś przespać. Zaprowadziła mnie do hotelu „Skarpa”, i tak właśnie wyglądało nasze powitanie w Sejnach. Nie miałem pojęcia, że tu jest synagoga, że cokolwiek pozostało. I kiedy wyszedłem z autobusu na ulicy Parkowej i zza rogu zauważyłem synagogę, na której był duży znak menory i napis „synagoga”. Byłem bardzo zaskoczony, wzruszony. I wtedy dowiedziałem się, że jest teraz galerią sztuki, bo spotkałem Wiesława Szumińskiego - on nie rozmawiał po angielsku, ja nie rozumiałem ani słowa po polsku, ale mieliśmy bardzo fajną rozmowę. 

Spędziłem trzy noce w Sejnach, potem pojechałem do Tykocina, gdzie urodzili się rodzice mojej matki. Tam przodkowie mojej mamy żyli tak długo, jak tu przodkowie mojego ojca w Krasnopolu, w Sejnach i w Berżnikach. Ale moi rodzice, pomimo że byli tak blisko siebie, spotkali się dopiero w Nowym Jorku, na Brooklynie, i tam też się pobrali. Teraz znalazła się paczka listów, które moja mama zachowała jeszcze z okresu 1919 r., kiedy mój ojciec był w amerykańskiej armii, bardzo daleko w stanie Alabama. W jednym z listów ojciec wspomina o jakimś weselu, że prawdopodobnie nie będzie mógł przyjechać, w drugim pisze, że na pewno nie przyjedzie, ale „zapewniam Cię, że będę na pewno na twoim weselu”. Były też tam listy, które pisał do wdowy po jego bracie. 

Rodzice porozumiewali się w jidysz tylko wtedy, kiedy nie chcieli, żebyśmy my, dzieci, rozumiały, o czym opowiadają... Ale i tak wiedzieliśmy, o czym mówią. Bardziej się osłuchałem z jidysz, kiedy moja mama rozmawiała w babcią i z siostrami. Mój ojciec był trzystuprocentowym Amerykaninem. Mam bardzo wielu siostrzeńców, wnuczków i wnuczek. Wielu z nich nosi imiona, które pochodzą z Sejn, z Krasnopola. Jedna z moich siostrzenic ma bliźniaki, dwójkę chłopców i dwie dziewczynki... Tak to już życie się układa. 

Krzysztof Czyżewski: Jak to było z tymi powrotami do Sejn, jakie odczucia temu towarzyszyły? 

To miejsce bardzo mi się spodobało. Tutaj u młodych ludzi istnieje jakaś inna obyczajowość, niż w małych miasteczkach w Ameryce. Tam w miasteczku tej wielkości, jak to, gdy pojawiają się obcy ludzie, przybysze, więcej by było wobec nich otwarcia, uśmiechu, jeszcze inaczej byłoby we Włoszech, czyli każda społeczność ma inne odczucie barier dzielących ludzi. 

Krzysztof Czyżewski: Odczuwał Pan, przyjeżdżając tutaj, braku otwarcia? 

Miałem odczucie, że tutaj ludzi pozostawia się samym sobie, czyli niekoniecznie ktoś się zajmuje tymi powracającymi przybyszami. Ale później, w miarę wchodzenia głębiej w relacje międzyludzkie, one stają się bardziej przyjacielskie. Tak też zaprzyjaźniłem się z siostrą Barbarą w bazylice. Wrażenie po trzech moich przyjazdach tutaj jest takie, że jest to wspaniałe miejsce, zwłaszcza dla młodych ludzi, którzy tu dorastają. Obecność Fundacji Pogranicze wprowadza inną jakość do tutejszego życia. Jestem szczęśliwy, że te trzy budynki funkcjonują jako jedna całość, i nikt by się nie spodziewał znaleźć tutaj czegoś takiego. Miło jest widzieć te trzy żydowskie budowle w materialnym kontakcie z bazyliką i klasztorem. Ponadto jest to miasto bardzo związane ze wsią, z okolicą. Ma się wrażenie, że wychodzi się z miasta od razu na wieś. Jest wiele takich miejsc na świecie, gdzie przechodzi się do przedmieść i potem do kolejnych przedmieść, a później znowu jest miasto i nie ma relacji ze wsią. To jest wartość, która powinna być ocalona jako coś bardzo szczególnego. 

Po pierwszej wizycie uświadomiłem sobie, że jest szansa odtworzenia genealogii mojej rodziny. Do tej pory myśleliśmy, że tu wszystko się skończyło, że nie ma żadnych dokumentów, że wszystko przepadło. Po powrocie tutaj odkryłem nie tylko, że jest żydowska genealogia, ale także że jest grupa ludzi zainteresowanych genealogią mieszkańców z regionu suwalskiego. I zaangażowałem się w tę pracę od pierwszej mojej wizyty. Wtedy też uświadomiłem sobie, że jeśli chcę powrócić, to muszę się nauczyć trochę polskiego. Tak więc teraz mogę powiedzieć „proszę”, „dziękuję”, „proszę duży Żywiec” i różne inne rzeczy. Zapisałem się na kursy języka polskiego w Filadelfii, gdzie jest polska organizacja, która się tym zajmuje. Uczyłem się głównie z podręczników używanych przez dzieci polsko-amerykańskie, umiem więc takie słowa jak: „sufit”, „podłoga”, „ściany” etc. 

Krzysztof Czyżewski: Zdaje się, że jak mówimy tutaj po polsku, to sytuacja wygląda podobne, jak wtedy, kiedy chciał Pan zrozumieć swoich rodziców, mówiących sobie sekrety... 

Tak... Czasami zdarza się, że rozumiem... Problem w tym, że mam dobrą wymowę w obcych językach. Kiedy coś powiem, to dostaję bardzo długą i skomplikowaną odpowiedź. I wówczas muszę powiedzieć: „Przepraszam, nic nie rozumiem”. To mi się zdarza w kilku językach. 
Po pierwszej mojej wizycie w Sejnach dałem swój adres Wiesławowi, i wkrótce on napisał mi list, opowiadając o Fundacji Pogranicze. To była dobra wiadomość dla mnie. Nie wiem, czy mam coś więcej do opowiedzenia... 

Bożena Szroeder: Chcielibyśmy bardzo zapytać o bajki, które ojciec opowiadał Panu przed snem. Czy mógłby pan nam opowiedzieć taką bajkę sejneńską? 

To były ciągle te same historie. Ojciec opowiadał mi, że kiedy rozciął sobie palec, to matka zakładała mu naparstek i obwiązywała go na palcu - to opowieść o czasach jeszcze przed bandażami. Był bardzo młody, kiedy stąd wyjechał... Nigdy nie mówił o synagodze, o szkole talmudycznej... To było dla niego niewidoczne, naturalne, natomiast podkreślał to, że w jego miasteczku był najpiękniejszy kościół. Musiał mieszkać gdzieś przy rzece, bo opowiadał, jak wiosną upychali mech pomiędzy belkami w domu, czyli że dom nie był otynkowany, czy pokryty jakimś materiałem zewnętrznym, a zbudowany był z belek uszczelnionych mchem. Opowiadał mi o kogucie, który wysiadywał kacze jajka, i wtedy kaczki odpływały, a kogut był z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. Więc jak teraz stałem na małym moście na rzece i widziałem kaczki, to sobie pomyślałem, ze to mogą być potomkinie tamtych kaczek z opowieści ojca... 

Bożena Szroeder: To mogło być na ulicy Grodzkiej, tam gdzie oni mieszkali. Tam też mieszkała rodzina Sary Kirchner z rodu Dusznickich. Ona ma znakomitą pamięć i bardzo dobrze pamięta sąsiadów. Ma 93 lata i przysłała nam list, w którym opisuje ulice ze szczegółami. Może powinniśmy Pana z nią skontaktować.

Kiedy oni opuścili Sejny? 

Bożena Szroeder: Króciutko przed wojną. Mieli majątek w Dusznicy, młyn, ale ona dzieciństwo spędzała tutaj. 

Krzysztof Czyżewski: Rozmawiamy o Pańskim ojcu, a matka? 

Moja matka urodziła się już w Stanach Zjednoczonych. Znałem dobrze babkę, pamiętam też ojca mojej matki. Pamiętam jak matka otrzymała książkę z poezjami Morisa Rozenfelda, w której było napisane bardzo starannie nazwisko mojego dziadka. Podarowałem tę książkę instytutowi YIVO w Nowym Jorku. Mój dziadek zmarł wcześnie, ale dobrze pamiętam sederowe wieczerze z nim właśnie. Pamiętam babcię mojej mamy, która zmarła także w 1933 r. Miałem wtedy cztery lata; nazywała się Haszke Manczewska, urodziła się w Tykocinie. Jej mama miała na imię Heidine, a znowuż jej mama nosiła imię Haszke. Właściwie mógłbym prześledzić wszystkie imiona od prawnuczków do prababci. Nie czytałem jeszcze, ale jest taka książka pt. Siedem córek Ewy, czyli opowieść o linii żeńskiej. Wydaje mi się, że dużo więcej kobiet było w mojej rodzinie, więcej niż mężczyzn. Silverstein - to było nazwisko rodziców i dziadków mojej mamy. Mama powiedziała mi, że to nie było prawidłowe nazwisko jej rodziny. Zzachowałem to głęboko w pamięci, i w ostatnich latach odnalazłam nazwisko matki dzięki magii komputerów. To nazwisko brzmiało Wołowicz. W bazę danych wprowadziłem nazwisko mojej prababci, Maliszewska. Wiedziałem, że mój dziadek nazywał się Hecko Leib, czyli odnalazłem w końcu wujków, których znałem. Potem się udałem do wirtualnego archiwum hamburskiego, wpisałem nazwisko Wołowicz i znalazłem dokument emigracyjny mojej prababki z dwoma siostrami mojej prababci, które znałem. 

Krzysztof Czyżewski: Narysował Pan swoje drzewo genealogiczne? 

Tak, już naszkicowałem. Zdaję sobie sprawę, że ono nigdy nie będzie pełne, ale próbuję znaleźć tyle elementów, ile tylko mogę. Przyślę wam fotografię rodziców mojego ojca, zdjęcia zrobione w studiu fotograficznym tutaj, w Sejnach. Mam też zdjęcie ojca, jego brata i siostry zrobione w Nowym Jorku - musieli zrobić takie zdjęcie, żeby wysłać swoim rodzicom. Jeszcze jedno - zanim się pojawiło nazwisko Krasnopolski, to nasi przodkowie nazywali się też Pesach. Mój przodek Pesach miał trzech synów. Jeden z nich urodził się około 1773 r. Dopiero jego synowie przyjęli nazwisko Krasnopolski. W tym samym czasie, w tym samym miejscu żył mój przodek Mordechaj, na którego mówiono Mordko, żeby nie profanować hebrajskiego imienia. Mordko miał trzech synów, którzy przyjęli nazwisko Markowicz. Ciekawe, że nie przyjmowali nazwisk o brzmieniu hebrajskim - nazwisko Marcus ma pochodzenie rzymskie i było bardzo popularne. Często właśnie Mordechaj, Mojsze przemianowywał się na Markowicza. Drugim popularnym nazwiskiem było Grodzieński. Moja prababcia Gołda nazywała się Grodzieńska. Niewątpliwie nazwisko to pochodzi od najsławniejszego rodu na Sejneńszczyźnie. Samo nazwisko pochodziło od tego, jaką pracę wykonywałeś, jak ktoś wyglądał, od miejsca, w którym mieszkasz, od imion rodziców, albo od nazwiska bardzo szanowanej osoby. Mam nadzieję, że uda mi się skompletować cały katalog tych nazwisk i imion. Mam wielką nadzieje, że będę mógł powrócić jeszcze do Sejn. 

Aleksandra Kotarska: Nasi koledzy grają w Kapeli Klezmerskiej, której koncert słyszał Pan w Białej Synagodze. Czy myśli Pan, że mogliby przyjechać do Nowego Jorku i zagrać koncert? 

Mam taką nadzieje. Myślę, że są wystarczająco dobrzy. Oni są bardzo dobrzy, powiedziałbym więcej – mają wspaniałą solistkę! Wchodzi na scenę, schodzi, a potem znów wchodzi jako zupełnie inna osoba. Bardzo się cieszę, że się z wami spotkałem. Myślę, że mój ojciec traktowałby was jako swoje siostrzenice i siostrzeńców. Mam nadzieję, że dostrzeżecie piękno tego świata, w którym żyjecie, i będziecie mogli po nim podróżować. 

Krzysztof Czyżewski: Oni już podróżują. Ostatnio byli w Bośni, gdzie prowadziliśmy międzykulturowy warsztat. Pokazywali tam Kroniki sejneńskie. Czy widział Pan to przedstawienie? 

Nie niestety, znalazłem tylko jakiś angielski opis spektaklu. Myślę, że wszystko, co ci młodzi ludzie zrobili tutaj, jest wspaniałe. 

Bożena Szroeder: A czy widział Pan książkę, którą młodzi ludzie przygotowali w Sejnach, i która nosi tytuł Kroniki sejneńskie? 

Starałem się kupić jeden egzemplarz, ale już nie było... 

Bożena Szroeder: Przygotowujemy właśnie drugie wydanie i bardzo byśmy chcieli, żeby Panska historia tam też się znalazła. W tej książce bohaterowie opowiadają o swoich sąsiadach, a wiele z opowieści dotyczy Żydów. 

To, co przywiozłem ze sobą i dałem Agacie Szkopinskiej, to są informacje o synu rabina Israela Szapiro. On był pierwszym kuratorem semickich tekstów w bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. A potem wyjechał do Izraela, gdzie żył aż do śmierci. 

Krzysztof Czyżewski: Czy spotkał Pan go? 

Nie, ja tylko zebrałem informację o nim z biblioteki Kongresu. Jest taka wyszukiwarka „Shtetl”, do której wstawiłem słowo Sejny - pojawiły się dwa nazwiska: Izraela Schapiro i Morisa Rozenfelda. Szukałem nazwy miasta pod brzmieniem jidysz - Sejni, albo - Sejnia, jako drogie, serdeczne sformułowanie, coś bardziej bliskiego sercu. Ja znam niemiecki i czuję tę bliską relację pomiędzy jidysz a niemieckim, ale są takie słowa w jidysz, których znaczenia w ogóle nie mogę sobie wytłumaczyć, nie mogę znaleźć rdzenia. Ale po mojej pierwszej wizycie tutaj moje uszy i oczy się otworzyły. Czyli np. ojciec po niemiecku będzie „fater”, ale my zawsze mówiliśmy „tate”. Później się dowiedziałem, że po polsku to „tatuś”. Zegar po niemiecku to „Uhr”, a my mówiliśmy „zeiger”. Później zauważyłem tu na ulicy tablicę „zegarmistrz”. Czyli po mojej pierwszej wizycie w Polsce nie tylko zacząłem się uczyć polskiego, ale też jidysz. Sejny to swoiste kontynuowanie mojej edukacji. 

Wielu myśli, że jidysz to jakiś zdegradowany niemiecki, ale to oczywiście nie jest prawda. Jidysz zaczynał się rozwijać w tym samym czasie, co niemiecki i angielski. Pomimo tego, że jidysz ma w sobie wiele ze struktury i słownika języka niemieckiego, w nim istnieją podobne wzorce, jak w angielskim. Jidysz przyjmował mnóstwo słów z polskiego i z innych słowiańskich języków. Bardzo często takie bliskie, rodzinne terminy pochodziły z języków słowiańskich. Teoretyczne i metafizyczne terminy czerpane były z kolei z hebrajskiego. To właśnie stworzyło bardzo niezwykły, bardzo oryginalny, ciekawy język jidysz. Na przykład w jidysz można powiedzieć o kimś, kto ma za dużo do gadania, do powiedzenia, że ma nie „usta”, ale „pysk” (not mouth, but pysk). To bardzo interesujące, i oczywiście jidysz w zależności skąd pochodzi, inaczej brzmi. Mój ojciec mówił litwackim jidysz, w przeciwieństwie do bardzo niepoprawnego galicyjskiego jidysz. Mój obecny nauczyciel jidysz pochodzi z lubelskiej rodziny, na skutek tego mamy pewne problemy. Nie sądzę, że kiedyś będę gwiazdą języka jidysz. 

Krzysztof Czyżewski: Jestem pełen podziwu, że Pan ciągle się uczy... 

Kiedy przestaniesz się uczyć, to co z tego życia pozostaje? Ostatniej zimy spędziłem miesiąc w Buenos Aires, w Argentynie. Doskonaliłem argentyński akcent mojego hiszpańskiego. Jestem pewien, że mój ojciec, gdyby miał takie możliwości, chciałby podróżować tak dużo, jak ja. Tym razem przybyłem do Sejn drogą okrężną, docierając prawie na Biegun Północny. Dziewięć i pół godziny podróżowałem autobusem przez Finlandię, żeby dojechać do koła podbiegunowego. Sejny z Bieguna Północnego błyszczą. 

Bożena Szroeder: Czy Pański ojciec kiedyś wspominał, że chciałby przyjechać do Sejn? 

Nie mówił o tym nigdy, ponieważ wszyscy zginęli, wszyscy odeszli. Chciał odwiedzić Izrael, co ja zrobiłem w 1987 r. Ale jestem pewien, że gdyby pojawiły się odpowiednie okoliczności, to powiedziałby: „Chodźmy, pora jechać”. Był czynny do końca życia. Pięć lat przed jego śmiercią zmarła moja matka, była jeszcze młoda, to było pięć dni przed jej 60. rocznicą urodzin. Był bardzo nieszczęśliwy. Otoczony był kochającymi dziećmi, wnukami, wszyscy go kochali. Chciałbym, żeby wszyscy mieli tak szczęśliwe życie, jakie ja mam, i jakie z pewnością on miał. Świat dzisiaj jest zupełnie inny. Spotkałem w bazylice kobietę, która żyje w Stanach od 12 lat, i przybyła tutaj odwiedzić swoich bliskich. W czasach mojego ojca taka podróż to był bilet w jedną stronę. Mam nadzieję, że będziemy mieli coraz lepsze czasy. Dużo teraz od was zależy. 

Bartek Hlebowicz: Czy ma Pan dzieci? 

Nie, nie mam, ale mam siostrzeńców i siostrzenice, które jak mi się wydaje, interesują się moimi polskimi korzeniami, ale. Sądzę jednak, że naprawdę będą się tym interesować, jak już mnie nie będzie, nie będzie kogo zapytać. Są starsze dzieci, które pamiętają moją matkę i mojego ojca. Teraz to bardzo trudno poskładać z kawałków rodzinną opowieść, ale zrobię wszystko, żeby im pozostawić taką historię, do której mogliby się odwoływać i sięgać później. Dzisiaj nawet kuzynowie mojej mamy nie potrafiliby powiedzieć, jak nazywali się jej przodkowie. Dopiero z tych okruchów informacji, które byłem w stanie pozbierać i rozszyfrować, będzie to możliwe dla wszystkich. Zawsze myślałem, że moja prababcia Gołda była babcią mojej mamy o nazwisku Krasnopolska. Zawsze myślałem, że kuzynowie mojego ojca pochodzą od siostry jego mamy. I kiedy w archiwum litewskim znalazłem dokumenty dotyczące tych przesiedleńców, myślałem, że Gołda była ich matką. Wtedy właśnie to nieprawdą. Wtedy to , co znalazłem w archiwach, odwróciło całą tę historię. Teraz już wiem, że Gołda nie była babcią mojej matki. Ojciec Gołdy miał na imię Hackel, tak jak mój ojciec, a jej mama nazywała się Dobrusza. Tak sobie myślę, że to imię odnosi się do słowa „dobra”... 

Krzysztof Czyżewski: Dobrusza oznacza dobrą duszę. A my życzymy Panu dobrej podróży. Do następnego spotkania. 

Sejny, Dom Pogranicza 
sobota, 13 sierpnia 2005 r.
           


Fotografia nr. 1 Plakat przygotowany przez Arnolda Markowitza z okazji 100 - rocznicy wyjazdu z Sejn Ojca Arnolda do brata Arona Markowitza do Nowego Yorku. (Ojciec Arnolda udał się tam drogą morską z portu w Antwerpii - wypłynął 2 kwietnia, dopłynął 12 kwietnia 1906 r.) 

Fotografia nr. 2 Markowitz Aaron Lejb - Louis - 1884-1913, Jisroel Chackel - Charles - 1890-1964, Basia - Bessie - 1888-1938 
Ojciec Arnolda Markowitza (Aaron Lejb ben Jisroel Chackiel)(stoi), z bratem i siostrą. Trójka najstarszych dzieci Sory i Josela Moisze Markowicza. 
Fotografia zrobiona w Brooklynie, Nowy Jork, ok. 1909 

Fotografia nr. 3 Josel Moisze Markowicz z wnuczką Maszą Liba Wolfowicz 
Masza Liba była córką Etel, najmłodszą z czwórki dzieci Josela i Sory. Masza miała 2 lata, gdy została wysiedlona z Sejn w 1915 r. 
Fotografia zrobiona najprawdopodobniej w Witebsku ok. 1925 r. 

Fotografia nr. 4 
Markowicz Josel Mojsze, krawiec z Sejn, i jego żona, Sora (z domu Krasnopolska) – rodzice Arnolda Markovitza 
Oboje są potomkami rodzin żyjących w Krasnopolu od przynajmniej XVIII w. Oboje byli wysiedleni w 1915 r. do guberni mohylewskiej, 
razem z matką Josela, Gołdą (z domu Grudzińska/Grodzieńska).Do końca życia mieszkali w Witebsku. Sora zmarła przed kwietniem 1924 r. 
Fotografia najprawdopodobniej została zrobiona w Sejnach ok. 1910 r. 

Fotografia nr. 5 Charles Markowitz 
Fotografia zrobiona w Brooklynie, Nowy York, ok. 1909 r. (19 lat).

Arnold Markowitz - badacz genealogii żydowskich

 "ALMANACH SEJNENSKI", "SEJNENSKIE POWROTY"-ARNOLD MARKOWITZ

ARNOLD MARKOWITZ - WORDPRESS BAROSZA HLEBOWICZA 

BARACK DOSTAŁ RADE

Barack dostał radę 

W ubiegłym roku na specjalnej prezentacji Pogranicza w Nowym Jorku obecni byli wykładowcy i dziennikarze najważniejszych amerykańskich ośrodków i mediów, a spektakl Bożeny Szroeder, w którym dzieci z Sejn odgrywają historię swego miasteczka nad jego glinianą makietą, zaprosił do siebie słynny Teatr La Mama. 

W jeden z wieczorów w Sejnach o nowojorskiej wyprawie opowiadał Krzysztof Czyżewski, szef ośrodka. Wspominał też o obecnym na tamtym spotkaniu Arnoldzie Markowitzu, 85-letnim mieszkańcu Nowego Jorku, urodzonym już w tym mieście, a którego ojciec pochodził z Sejn. Przez całe dzieciństwo Arnold słuchał opowieści ojca o magicznym miasteczku, przez całe życie towarzyszył mu jego obraz, aż wreszcie przyjechał zobaczyć Sejny na własne oczy. 

- I rzekł, że mimo całego strachu i niepokoju podczas tej podróży potwierdził mu się mit dzieciństwa. I cokolwiek my wtedy w Nowym Jorku byśmy o Sejnach, o naszej odgruzowującej pamięć mieszkańców Sejn działalności nie opowiadali - on, Markowitz, powiedział to, co najważniejsze - mówił Czyżewski. - Było coś w tej opowieści esencjonalnego. Mógł się przecież, przyjeżdżając tu, poczuć odciętym od historii. A jednak nie. On jest właśnie jednym z takich węzełków, łączących przeszłość z teraźniejszością, które udało się nam zawiązać. Inna ważna rzecz to nie to, co my tu powiemy o pograniczu, o tolerancji, wielokulturowości, tylko to, co o tym powiedzą tu, w Sejnach. My nie jesteśmy kreatorami, ale akuszerami tego, co ludzie stąd chcą, zdecydują się powiedzieć o swej przeszłości. My tylko swoimi działaniami możemy pomóc im wydobyć to na wierzch. Warto pamiętać, że nawet te wszystkie przygotowane przez nas wydarzenia artystyczne, które w lecie ściągały tysiące ludzi, to nie jest efekt pracy instytucji kulturalnej, ale efekt naszej edukacyjnej pracy z ludźmi, czerpany z ich pamięci. To zupełnie inny rodzaj kultury, związanej blisko z miejscem, z sąsiadem, ze wspólnotą. W jej pamięci szukamy uniwersalizmu, przekazu dla świata, innej esencji kultury. 

Czyżewski wspominał też, jak kilka dni temu, tuż przed prezentacją, dostał e-mail od Markowitza, który wdrapał się na szczyt Machu Picchu i wysłał stamtąd wiadomość: "Żebyście nie myśleli, że siedząc na dachu świata, nie trzymam ręki na pulsie. O ważnych wydarzeniach wszystko wiem: 17 stycznia - prezentacja Pogranicza w Sopocie. 20 stycznia - zaprzysiężenie Obamy w Waszyngtonie. 23 stycznia - Otwarcie Pogranicza w Sejnach"... 

- Skoro o Baracku Obamie mowa, to tak sobie myślę, że teraz pewnie zastanawia się nad tym, co jest najważniejsze. Postanowiłem mu więc, z perspektywy Sejn i europejskich pogranicz, coś doradzić. Gdyby nawet czuł zagrożenie, że może coś się mu, jego rodzinie i światu stać - niech zawsze pamięta i ma wiarę: nawet to, co w ludziach najgorsze, nie mówi wszystkiego o człowieku. Mówi tylko o jego słabościach. Nawet w głębokim nacjonalizmie w Bośni, podczas podróży, w bolesnej codzienności, odnajdowaliśmy wolę pamięci i dobrego gestu.