Za moje postaci dostałem w twarz - Klara Klinger, "Dziennik", 27 lutego 2009

Za moje postaci dostałem w twarz - Klara Klinger, "Dziennik", 27 lutego 2009

Ta powieść jest o życiu, kobietach, losie, marzeniach, klasie robotniczej, policjantach, miłości i śmierci – o przygodach z pisaniem swego opus magnum „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” opowiada DZIENNIKOWI wybitny czeski pisarz Josef Škvorecký. 

W "Przypadkach inżyniera ludzkich dusz”, które niedawno ukazały się w Polsce, pojawia się wiele wyjątkowo charakterystycznych postaci. Czy to osoby, które pan znał? 

Josef Škvorecký: Wszystkie postaci w „Inżynierze” są inspirowane realnymi. Nie znaczy to jednak, że stworzyłem ich wierne portrety. Książkowe postaci są o wiele bardziej złożone.

A nie zdarzyło się, że ktoś rozpoznał siebie w tekście i miał do pana pretensje? 

Jeśli chodzi o "Inżyniera", to nie spotkałem się z żadnymi negatywnymi reakcjami. Ale to prawdopodobnie dlatego, że większość osób, które sportretowałem w książce, jest już na tamtym świecie. Jako że w mojej pracy czerpię inspirację z obserwacji ludzi, miałem wiele przygód z prototypami moich książkowych bohaterów. Zabawna była historia z panem Moutelkiem z Nachoda, który po tym, jak pojawił się w wielu moich powieściach, opowiadał, że postawi mi pomnik w postaci wielkiego... penisa. Kiedyś zresztą jeden mój czytelnik z Niemiec przysłał mi fotografię rzeźby, prawdopodobnie z Frankfurtu, przypominającej gigantyczny członek, jaki mogły mieć chyba tylko brontozaury. Zdjęcie opatrzone było dopiskiem: „Proroctwo pana Moutelky zrealizowane we Frankfurcie”. Kiedyś zaś podszedł do mnie nieznajomy mężczyzna w tramwaju, popatrzył na mnie bardzo ostro i spytał: "Czy pan jest tą osobą, która opisała pannę A. w >Siedmioramiennym świeczniku 
Pana powieść ma skomplikowaną formę. Krytycy pisali, że trudności ze znalezieniem w niej początku i końca zbliżają ją do strumienia świadomości. 

"Inżyniera...” pisałem techniką, którą wasz wielki rodak Józef Konrad Korzeniowski znany jako Joseph Conrad nazwał "deliberate confusion", czyli "sztuką umiarkowanego chaosu". Najpierw na kawałkach papieru spisywałem wspomnienia. Potem rozrzucałem je na podłodze w kuchni i układałem w różne sekwencje. Gdy doszedłem do wniosku, że stanowią logiczny ciąg, wystukałem wedle tego konspekt książki. I wiernie się go trzymałem, kiedy chwyciłem za pióro. Wtedy jeszcze pisałem swoje rękopisy piórem, bo było to przed inwazją laptopów. W sumie pisałem ją dwa lata. 

Nie tylko forma, ale i język pana powieści jest bardzo skomplikowany. Każda z postaci mówi bowiem w charakterystyczny dla siebie sposób. Translatorzy mówią, że ciężko pana tłumaczyć. Polski tłumacz Andrzej Jagodziński pracował nad "Inżynierem" 20 lat. 

W tej książce najtrudniejsze jest tłumaczenie języka bohaterów, którzy wyemigrowali do Kanady i mówią po czecho-amerykańsku. To nie jest jednak specyfika jedynie czeskich emigrantów. Charakterystyczną cechą mowy wszystkich mniejszości żyjących w Ameryce jest przyjmowanie do swojego rodzimego języka słów z angielskiego. Pamiętam pewną dziewczynkę stanowiącą świetny tego przykład. Przynieśliśmy jej z żoną w prezencie różowego ptaszka w klatce, a ona powiedziała: "Luknij, mamuś, jakie ten berdik ma piękne pinkowe fedrzyczka". Myślała po angielsku, a mówiła po czesku. Ale to akurat w polskim tłumaczeniu nie powinno stanowić większego problemu, w Ameryce Północnej bowiem żyje jeszcze więcej Polaków niż Czechów i mają oni – podobnie jak moi rodacy – swój specyficzny dialekt. A Andrzej Jagodziński jest świetnym tłumaczem i na pewno sobie z tym poradził. 

"Przypadki inżyniera ludzkich dusz" rozgrywają się na wielu płaszczyznach: są tam wspomnienia z czasów wojennych, z komunistycznej Czechosłowacji, ale też świat emigrantów i kanadyjskich studentów. Każdy z rozdziałów zatytułowany jest nazwiskiem innego amerykańskiego pisarza: Edgara Allana Poego, Nathaniela Hawthorne'a... 

Rzeczywiście, każdą część zatytułowałem nazwiskami amerykańskich (oprócz Josepha Conrada) pisarzy. To dlatego, że opisują oni pewne zjawiska i schematy, które istniały już w ich czasach, ale w pełni do głosu doszły w totalitarnych dyktaturach dwudziestego wieku. Klasycznym przykładem jest tu "Szkarłatna litera" Hawthorne'a, której bohaterka dopuszcza się cudzołóstwa i za karę musi publicznie nosić na piersi purpurową literę A. Automatycznie narzuca się porównanie do żółtej gwiazdy Dawida, którą w czasach nazistowskiej dyktatury musieli nosić Żydzi. A "Jądro ciemności" Conrada? Jego przerażający bohater Kurtz ma typowe cechy dyktatorów z dwudziestego stulecia. W tym kontekście "Jądro" można by nazwać wręcz książką proroczą. Inna zaś powieść Conrada "W oczach Zachodu" była bardzo lubiana w carskiej Rosji, a także w jakiś czas po bolszewickiej rewolucji. Powód był prosty: znajduje się tam najlepszy opis krwawej rewolucji, jaki znam w literaturze pięknej. Amerykańscy profesorowie najczęściej nie widzieli w tych postaciach nic szczególnego i na pewno nie znajdowali żadnych paraleli ze współczesnością. Ja tymi postaciami ilustrowałem swoje doświadczenia życiowe. 

W powieści jest bardzo wiele wątków i problemów. Miłość, śmierć, historia. Jednak ja miałam uczucie, że jest ona głównie o niemożliwości porozumienia się między ludźmi. I to nie tylko z powodu odmiennych doświadczeń historycznych, ale także osobistych. 

Ta powieść jest o życiu, kobietach, losie, marzeniach, klasie robotniczej, policjantach, miłości i śmierci... Ale jeżeli jest dobrze napisana – a mam nadzieję, że jest – może oznaczać o wiele więcej. Tak powiedział Hemingway i mam nadzieję, że tę prawdę można odnieść do mojej książki. 

Mimo to, czytając pana książkę, ma się wrażenie, że między jej bohaterem – Dannym Smirickim a jego studentami z kanadyjskiego uniwersytetu istnieje bariera nie do przeskoczenia, że jego środkowoeuropejskie doświadczenie jest nieprzekazywalne. 

Kanadyjscy studenci nigdy nie doświadczyli życia w żadnym systemie totalitarnym ani autokratycznym. Dlatego – o czym jako wykładowca szybko się przekonałem – nie mogli zrozumieć wielu spraw. Podam pani przykład takiego totalnego niezrozumienia. W Toronto wyświetlali film Costy-Gavrasa "Spowiedź" o procesie czeskiego komunisty Rudolfa Slanskiego (proces zakończył się wyrokami dwunastu kar śmierci dla funkcjonariuszy partii komunistycznej). Zachęcałem swoich studentów, żeby go obejrzeli. Mimochodem wspomniałem, że znam żonę jednego z powieszonych – Rudolfa Margoliusa. Wielu studentów mnie posłuchało i poszło do kina. Kiedy ich potem pytałem o wrażenia, jedna ze studentek zapytała: "Którą z aktorek pan zna?". Odpowiedziałem jej, że nie znam żadnej aktorki, tylko prawdziwą żonę Margoliusa, czyli Hedę Kovalyovą. Dziewczyna była strasznie zdziwiona: "Ależ, panie profesorze, przecież to był tylko film". Nie zrozumiała, że to, co widziała, wydarzyło się naprawdę. Nie była w stanie pojąć, że mogło to się wydarzyć w realnym świecie. 

A skąd tytuł książki? 

Tytuł jest oczywiście ironiczny. Pisarze na kongresie sowieckich pisarzy w roku 1934 tak nazwali Stalina... 

Wraca pan czasem do "Inżyniera"? Lubi pan tę książkę? 

Własnych książek, które zostały opublikowane, nigdy nie czytam w całości. Czytam angielskie i niemieckie tłumaczenia, ponieważ władam tymi językami – angielskim aktywnie, a niemieckim biernie. Ale czasem przeglądam czeski oryginał i mam wrażenie, że nie jest to chyba najgorsza literatura. 

rozmawiała Klara Klinger, "Dziennik", 27 lutego 2009

Josef Škvorecký Przypadki inżyniera ludzkich dusz, Sejny 2008, Fundacja Pogranicze.