„Na reżyserię filmową składa się w dziewięćdziesięciu procentach dyplomacja i w dziesięciu sztuka.”
„Bycie artystą w dyktaturze – w kapryśnym i nieprzewidywalnym systemie, który, jak napisał Graham Greene, daje pisarzom wszystko, czego sobie tylko zażyczą, ale pod jednym warunkiem, że przestaną pisać – oznacza też bycie spiskowcem.”
Josef Skvorecky nas rozpieszcza, serwując nam zestaw premium – trzy w jednym. Fragment historii czeskiego kina, fragment historii Czech, a także fragment własnej biografii, które to elementy znakomicie się komponują, a podlane sosem dowcipu zmieszanego w proporcji jeden do jeden z ironią i nostalgią, bezapelacyjnie nas uwodzą. Eseje powstawały na emigracji, z której autor, patrząc uważnie na rozwój wydarzeń, postanowił nie wracać. Swoje serce zostawił jednak w rodzinnym Nachodzie, w kinie, gdzie spędzał wiele godzin, pozwalając porywać się twórcom czarodziejskiego, ruchomego obrazu wszędzie tam, gdzie zechcieli go zaprosić. Magia kina zawładnęła nim już na zawsze. W felietonach jest to wyraźnie widoczne. Znajomości tematu towarzyszy tu prawdziwa pasja „wyznawcy” i przyjaciela zarówno samego filmu jako dzieła sztuki, jak i po prostu filmowego świata, świata stwarzania i kreowania rzeczywistości.
Skvorecky nie szczędzi nam tutaj prywatnych dygresji, anegdot, których powstawania bywał świadkiem. Obserwacje, jakimi dzieli się z czytelnikiem, są często bardzo osobiste, dźwięczy w nich sentymentalno-kumpelska nuta, pisze je człowiek dobrze rozumiejący swoje otoczenie, zrośnięty z nim niewidzialną pępowiną fascynacji.
Szczególnie czułą melancholią przeniknięta jest dalsza część esejów, ta, gdzie autor jest jednocześnie uczestnikiem opisywanych wydarzeń, wprawiając nas przy tym w zdumienie pamięcią szczegółów, bystrością spojrzenia i przenikliwością sądów. Na emigracji mógł pisać szczerze, nie obawiając się represji, dać upust gorzkiej niekiedy kpinie, skrytykować nawet „nietykalnych”, pozwolić swobodnie rozwijać się myśli, nie krępując jej autocenzurą.
Od osiemnastowiecznych początków przez eksperymenty i próby dwudziestolecia międzywojennego, przechodzimy dość szybko i płynnie do meritum, czyli okresu tuż po wojnie, czasu zamordystycznego stalinizmu, wytyczającego bzdurne, nieprzystające do faktycznego stanu rzeczy ograniczenia, zaś w opozycji do niego otrzymujemy świeżość Nowej Fali, co Skvorecky doskonale komentuje:
„Dla nich socjalizm już nie był czymś nowym, ciężko wywalczonym. Nie był to wielki rozdział w ich życiu, lecz status quo, więc nie mieli powodu, by świństwo nazywać błędem, łobuza nietypowym wyjątkiem, a dwie lewe ręce problemem okresu przejściowego, albo by przepraszać za to, że im się podobają piękne rzeczy (też nagie kobiety), ponieważ po prostu są piękne.”
I jeszcze, co bardzo istotne:
„Ojcowie rewolucji to członkowie surowych bractw, związani więzami wiary, za którą się umierało. Synowie rewolucji to buntownicy, którzy chcą używać życia.”
W mojej pamięci już na zawsze pozostanie Milos Forman jako czarnowłosy chłopiec przesiadujący pośród beczek z kapustą w sklepie kolonialnym swojego wuja. Czy to tam właśnie, gdy cichutko, niewidoczny, podpatrywał ludzi, zrodził się jego indywidualizm i upór, wewnętrzne oko artysty i znawcy ludzkiej duszy?
Czeska kinematografia ma dzisiaj stałe, wysokie miejsce w rankingu europejskim. Nazwiska Formana, Menzla, Chytilovej (a wymieniam tutaj tylko przedstawicieli Nowej Fali, o której traktuje zbiór esejów Skvoirecky`ego) znamy i kojarzymy. Teraz zaś mamy okazję podejrzeć ich zmagania z partyjno-państwową cenzurą, z systemowo narzucanymi drakońskimi ograniczeniami, kompletnie bezsensownymi, odzierającymi scenariusz nie tylko z jednostkowej indywidualności oraz artyzmu, ale po prostu ze zdrowego rozsądku. Ci, którzy pozostali wierni swojej wizji przepadli w tej walce lub stali się ikonami, ci, którzy się ugięli – po prostu przegrali jako artyści.
Wiele scenek filmowych oraz fragmentów prozy inspirowało życie, zaś współbycie i współpraca tylu młodych talentów, ludzi z charyzmą i własnymi pomysłami na sztukę, obfitowało w niecodzienne, zaskakujące sytuacje i przypadki. Skvorecky z uśmiechem zadumy, z radością skanuje taśmę pamięci, przewijając ją na podglądzie w tę i nazad, wynajdując najbardziej symptomatyczne dla tego czasu, czyli lat 50-tych i 60-tych, scenki rodzajowe i okraszając nimi obficie swój maraton czeskiego filmu. Mamy więc przed sobą kronikę młodości nieulękłej, spontanicznej, próbującej rozbijać schematy, wyrażać siebie w sposób nowatorski, świeży. Młodości, która musiała szybko dojrzeć i okrzepnąć, gdy bratnia pomoc wkroczyła, a raczej rozjechała czeskie drogi, gąsienicami czołgów wytyczając jedyny słuszny szlak myślenia i działania.
Film to dzieło złożone, wizualne, intelektualne, liczy się tutaj obraz, tło muzyczne, treść, sposób jej wyrażenia. Jak skierować uwagę widza na to, co jest sensem, samą istotą dzieła, a przy tym przybić na utworze własną, indywidualną pieczęć? „W przypadku filmu możemy mówić tylko o niewielu autorach, którym udało się stworzyć własny świat”. Przypomnieć zaś warto, że za nieprawomyślny uznawano wówczas również film mało zrozumiały, o co nie było trudno, wziąwszy pod uwagę intelektualne wyżyny niektórych elit.
Skvorecky był w centrum tego ruchu odnowy, głównie jako współscenarzysta, doradca, czasami nawet aktor jakiejś epizodycznej roli, przede wszystkim zaś jako przyjaciel, a nawet „psychoanalityk”.
„Była to jedna z najwspanialszych nocy w moim życiu i jestem mu za to bardzo wdzięczny. Wiał lekki wiaterek, a nad staroczeskimi pagórkami wisiał ogromny, żółty księżyc niczym z musicalu. Nic tak nie zbliża mężczyzn, jak rozmowa o kobietach – ale nie wtedy, gdy chwalą się własnymi sukcesami łóżkowymi, tylko wtedy, gdy dzielą się swymi romantycznymi porażkami.” Taka właśnie rozmowa połączyła autora i Jiri`ego Menzla, zapętliła mocno węzeł ich przyjaźni.
Tym sposobem sekrety powstawania jednego ze sztandarowych czeskich filmów tego okresu, „Pociągów pod specjalnym nadzorem”, na podstawie prozy Hrabala, dzielą miejsce z komicznymi sytuacjami z filmowego planu oraz z przaśnym tłem socjalistycznego bytowania, od którego ucieczka w sztukę była cudownym wentylem dla swobodniejszego oddechu, dającego poczucie sprawstwa i samodzielności.
Różne bywały późniejsze losy, tak reżysera, jak i jego dzieła, ale sam moment tworzenia, kreacji, przebiegający w pełnym zrozumienia braterstwie, wart był wszystkich późniejszych zawirowań. Takie właśnie wrażenie pozostaje z nami po lekturze tej szczerej, trochę zabawnej, a trochę nostalgicznej wyprawy Josefa Skvorecky`ego w lata szumnej i twórczej młodości.