Litwa to fajny kraj

Litwa to fajny kraj

Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród” – brzmi z głośnika podkład, ale tłum, zebrany pod siedzibą wileńskich władz, nie śpiewa. „Wynarodowieniu naszych dzieci mówimy NIE”  - wydrukowany plakat trzymają same dzieci. Ja w takie demonstracje coś nie wierzę.

Widziałam tu już kiedyś takie demonstracje.

Zaczęłam jeździć do Wilna dwadzieścia lat temu, kiedy Litwini walczyli z Sowietami. Sowieckie czołgi przejechały ludzi, którzy własnymi ciałami próbowali zatrzymać atak komandosów na telewizję, skąd do ostatniej chwili nadawano program wolnej Litwy. W Sejmie, który ogłosił niepodległość, ksiądz błogosławił obrońców przed spodziewanym natarciem wojska.  Posłowie spali na podłodze międy fotelami, Jacek Kuroń udzielał pierwszej lekcji życia w podziemiu (po polsku, bo litewska inteligencja za komuny karmiła się polskim kinem i prasą), ja nadawałam w świat korespondencje spod biurka jakiegoś gabinetu, gdzie jeszcze działał telefon (spod biurka, bo mówiono, że w szklane ściany gmachu celują ruscy snajperzy).

Kiedy obrońcy parlamentu kopali wokół budynku rowy, na sąsiednim placu codziennie zbierała się demonstracja pod czerwonymi flagami z sierpem i młotem, a z głośników leciała Międzynarodówka. Po rosyjsku, ale kiedy zaczęłam gadać z tymi ludźmi, okazało się, że wszyscy mówią po polsku.

Polaków z kołchozów ktoś spędzał pod sztandary prosowieckiego "Jedinstwa". Polscy posłowie w  większości głosowali przeciwko niepodległości Litwy, a w rejonie sołecznickim, zamieszkałym głównie przez Polaków, przeprowadzono referendum za włączeniem do Związku Radzieckiego i pobór do sowieckiej armii. Ale wygrali Litwini.

Od tamtej pory jeżdżę na wakacje na Litwę. Do bajkowej krainy lasów i jezior, do starego polskiego Wilna z żydowskimi napisami, wyłażącymi spod farby elewacji i do nowoczesnych litewskich knajpek i galerii. Fantastyczną autostradą jeżdżę nad Bałtyk, gdzie jest tak samo pięknie jak w Piaskach, tylko czysto. Gdzie u nas sterczą betonowe słupy z resztkami drutu kolczastego i zakazów, po litewskich wydmach ciągną się drewniane chodniki, a jak jakaś deska przegnije, to na jej miejsce zaraz pojawia się nowa. Jedyne tablice to informacje, gdzie zaczyna się plaża dla nudystów, gdzie dla nudystek, a gdzie mieszana.

Przy każdym domu rybaka jest maleńka wędzarnia, gdzie kupisz złowioną dziś rybę. Do piwa zamawia się wędzone świńskie uszy, a poza tym wszystko, czego dusza zapragnie. Restauracje pełne Niemców, ceny raczej też niemieckie, choć w porównaniu z Warszawą wszystko wydaje się tańsze. Zima tu musi być sroga - wieść niesie, że lud tutejszy z głodu polował na kruki i wrony, by pić ich świeżą krew. Mało wiemy o Litwinach.

Nad morzem po polsku nikt nie rozumie, młode kelnerki mówią po angielsku, zaś ze wszystkimi powyżej czterdziestki dogadasz się po rosyjsku. Europa, wschodnia Europa, ale bliżej Skandynawii.

Inaczej pod Wilnem. W supermarkecie przy wylotówce wchodzę do apteki. Wszystko jak u nas albo w Paryżu czy Brnie - takie same półki, te same leki. Tylko w kolejce inny świat: babinki w chustkachi i w zapaskach gadają z tym cudownym zaśpiewem, jak moja babcia i ciotki, po polsku. Pani aptekarka cierpliwie wysłuchuje, doradza, co dobrze robi na boleści, a co najtańsze. Kiedy przychodzi moja kolej, pytam przez grzeczność, czy rozumie po polsku. "Nie" - kłamie stanowczo.

Na Placu Ratuszowym młody Litwin z dredami na kawiarnianej serwetce rysuje mi kółko wokół Wilna i mówi łamaną polszczyzną: „Tu nie jest Poska.” Odjeżdża pchając wózek z synkiem, którego urodziła mu dziewczyna z Wielkopolski.

On wie, że Piłsudski odebrał młodej Litwie stolicę, a jego wojska, które zaatakowały Wilno, składały sie właśnie z podwileńskich Polaków i Białorusinów.

Tak, tak, zaraz się zaczną procenty. Że wtedy w Wilnie było 2% Litwinów, ponad 50% Polaków, 45% Żydów, których do tej statystyki chętnie przeciągamy na naszą stronę i robi się polskie Wilno. Pamiętam, jak w czasie wojny w Jugosławii każda rozmowa zaczynała się od procentów - tylu Serbów, tylu Chorwatów, tylu Muzułmanów... Każdy oczywiście miał swoje statystyki, które naukowo tłumaczyły czystkę etniczną i rzeź. Procenty i zaglądanie w portki zawsze kończą się tym samym. A spróbujcie zapytać, ile procent Polaków mieszkało przed wojną we Wrocławiu i Szczecinie, a ile prawosławnych cerkwi zamknęliśmy na wschodzie... Nie? Pachnie wojną? No właśnie. Abchazja była całkiem niedawno, a obrońcą uciemiężonych narodów na Kaukazie są... Rosjanie. Nie zdziwi mnie, jak w obronie praw Polaków na Litwie stanie Łukaszenka.

Dziś w 2,5-milionowej Litwie (milion najsprytniejszych wyemigrowało na Zachód) 300 tysięcy Polaków mieszka wciąż wokół stolicy i w samym Wilnie. Nie ma tu już przedwojennych właścicieli pałaców i kamienic - Żydów w większości wymordowali Niemcy wespół z litewskimi kolaborantami, Polaków Sowieci wygnali na Sybir, a kto przeżył, potem wylądował gdzieś pod Gdańskiem. Zostali chłopi w kołchozach, kierowcy taksówek, szatniarze. Sowieci pozwolili im zakładać swoje szkoły, później Litwini patrzyli, jak z Polski popłynęły w tę stronę pieniądze i księża.

W czerwcu 2011 samorząd rejonu wileńskiego (Polacy) intronizował Chrystusa na swego króla. Ktoś mi powiedział, że w siedzibie lokalnych władz zawisł portret Pana Jezusa z podpisem "Oddaliśmy władzę w ręce Boga". Pojechałam do Sołecznik zobaczyć, czy to nie żart. Ale w sobotę wszystko było zamknięte.

W centrum miasteczka, jakby żywcem wyjętego z pobliskiej Białorusi, tylko karykatura pomnika Mickiewicza przypomina, że to stolica tutejszych Polaków. Przy głównej ulicy dwa supermarkety, a w nich ani śladu polskiego towaru czy mowy, ani jednej polskiej gazety, już nie mówiąc o książkach. Ekspedientka uśmiecha się przepraszająco, gdy zagaduję po polsku i sama odpowiada po rosyjsku. Tak samo ludzie na ulicy, gdy dopytuję się o jakąś kawiarnię. Chowam się przed deszczem w domu kultury, gdzie oprócz plakatów o warsztatach artystki z Gdańska jest jeszcze dwóch jegomościów z głowami opadającymi tak nisko, że kelnerka odmawia im podania zagrychy. Oczywiście po rosyjsku.

Nie miałam szczęścia do żadnego zespołu pieśni i tańca - towaru eksportowego litewskich Polaków. Może to i nie żal. Pewien badacz folkloru z Uniwersytetu Warszawskiego objaśnił mi, że Wileńszczyzna nigdy nie miała swojego ludowego stroju, ale jak działacze w Polsce postanowili rodaków przebrać, to kupowali im co tam zostało w magazynach Cepelii - tu łowicka zapaska, tam dwie góralskie spódnice, a gdzieś kapelutek...

Wracałam do miasta przez polskie gminy: Turgiele (gigantyczny kościół, przecudnie wymalowany) i Jaszuny (naprzeciw dwóch sklepów monopolowych widmo jakiejś budowli sowieckiej z powybijanymi oknami). O drogę lepiej nie pytać, bo poboczem zataczają się obywatele, którzy z trudem odróżnią niebo od ziemi. Zaczepiam pastuszka z krowiną na łańcuchu. Ten "zacionga" pięknie po polsku, do jedenastej klasy już chodzi. A ile ci jeszcze zostało do matury? - pytam. Nie wie. No nie wie i już. A co rodzice robią? W domu siedzą. A pieniądze skąd? Dostają. Aha. Starcza na jedzenie? Toć pole mają - pokazuje brodą kartoflisko. No i krowa, widzi? Widzi.

Ciekawe, czy zawieźli go do Wilna na demonstrację przeciwko reformie edukacji. A może przy okazji na festiwal polskiego kina, organizowany przez Instytut Kultury Polskiej? Ciekawe, do jakiej pracy szykują go polscy nauczyciele, którzy nie chcą, żeby ten młodzieniec zdawał litewską maturę. Widać nie chcą, żeby znał dobrze język kraju, w którym żyje. Bo najpierw sami nauczyciele musieliby się dobrze nauczyć choćby nazw geograficznych. Państwo litewskie proponuje im kursy doszkalające, ale powiedzieć nauczycielowi, że ma się uczyć?! Od nowego roku dostali dodatkowe zeszyty do nauki historii i geografii Litwy oraz wychowania obywatelskiego po litewsku, i o to ta cała awantura.

Jak dotąd, uczyli z litewskich podręczników, tłumaczonych na polski z błędami. Tu nie mówi się po polsku, to język "tutejszy", "sołecznicki" albo "ejszyski", polsko-sowiecko-białoruska mieszanka. Porozmawiajcie z młodzieżą, która przyjeżdża do Polski na studia. Chciałoby się wierzyć, że litewski znają lepiej i z polską maturą bez problemu funkcjonują na tamtejszym rynku.

A może Warszawa szykuje miejsca pracy dla sierot po kołchozach, dla bezrobotnych z podwileńskiego skansenu? Czy na gdańskiej Starówce będą zbierali do kapelusza z Cepelii, śpiewając "Nie rzucim ziemi..."?

Na korytarzu w polskim gimnazjum im. Lelewela w Wilnie słychać gwar mowy... rosyjskiej. W litewskiej szkole muzycznej im. Ciurlionisa rozmawiam z mamą 9-letniej Polki, która tu przeszła z polskiej szkoły, bo chce być baletnicą, ale ma kłopoty z językiem litewskim. W domu mówi się po polsku albo po rosyjsku. Jak w wielu polskich domach.

Polacy oglądają rosyjską telewizję, która o głowę bije słabiutką TVP Polonia. Słuchają rosyjskiego radia - zadziorne informacje i dowcipni didżeje, serwujący rosyjski pop przyciągają dużo więcej polskich słuchaczy niż polskie Radio znad Wilii, pachnące naftaliną. Tu oprócz paru sztywnych wiadomości lokalnych  - o miejscowych polskich władzach mówi sie dobrze albo wcale - lecą co godzina najnowsze doniesienia znad.... Wisły. Serwis żywcem importowany z Polskiego Radia podaje Wilniukom cytaty z naszych ministrów, wyniki naszych sportowców,  uprzedza o korkach na Zakopiance i o deszczu w Małopolsce. Schizofrenia.

Jakby tego było mało, w niedzielny poranek na falach eteru płynie Magazyn Kombatanta - o osiągnięciach polskiej armii w Afganistanie i najnowszym wyposażeniu w sprzęt bojowy, wszystko to przeplatane wojskowymi piosenkami międzywojennymi i patriotycznymi hymnami... A na deser pogadanka o starych wileńskich ulicach i odzyskiwaniu ziemi. Niechby coś takiego zafundowali nam na antenie Niemcy opolscy czy wrocławscy... Ci Litwini mają anielską cierpliwość.

Słyszałam na antenie Radia znad Wilii wywiad z liderem Polaków na Litwie w dniu, kiedy uczniowie zaczynali rok szkolny strajkiem przeciw reformie edukacji. Waldemar Tomaszewski upierał się, że politycy nie mają z tym nic wspólnego, że to same dzieci i rodzice... Dziennikarka delikatnie zauważa, że odwoływanie się do strajku we Wrześni, gdzie Prusacy karali chłostą za mówienie po polsku, to przesada. Nie wiadomo, czy i tu wkrótce też nie dojdzie do rękoczynów - podbija bębenek europoseł. Jak długo uczniowie mają strajkować? Do skutku. Jak to? - drąży coraz bardziej wzburzona dziennikarka. Dzieci mają wychodzić na ulice, dopóki politycy sie nie dogadają? Gęstnieje atmosfera i przy kolejnym pytaniu poseł wybucha. Ja wiem, pani tak naciska, bo pani mąż jest w rządzie!

Ale nic się nie stało, posła nikt nie wyrzucił ze studia, dziennikarka nazajutrz przyszła do pracy, skończyło się naganą i przeprosinami, bo przecież wyborcy Tomaszewskiego to najlepsi słuchacze radia, a przywódca uciemiężonych Polaków jest pupilkiem Warszawy - sam premier przyleciał, żeby się modlić o los maturzystów. Pokazał swoim wyborcom w Polsce, że nie wywiesza białej flagi, a nawet przestrzegł rząd w Wilnie, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, czy coś takiego. Rząd litewski chyba się jednak nie przestraszył, tylko powołał komisję specjalistów, którzy wspólnie z fachowcami od Większego Brata będą ulepszać reformę. A pierwszy prezydent Litwy Vytautas Landsbergis zachichotał z Brukseli (piękną polszczyzną), że sołecznicki ogon merda warszawskim psem.

I rzeczywiście, znad Wisły znów popłyną nad Wilię publiczne pieniądze, do nauczycieli i dziennikarzy, którzy stoją na straży polskości w strojach z cepeliowskiego demobilu.

Maria Wiernikowska

PS. Jest ktoś, kto ma pomysł na polskie szkoły na Litwie. To dziewczyny z Polski, na które tutejsi krzywo patrzą, bo chciały Litwinów. Urodziły im dzieci, posyłają je do normalnych szkół, a w soboty same prowadzą społeczną szkołę polską.  Nie wyciągają ręki po pieniądze ani sprzęt z rozlicznych organizacji pomocy Polakom na Wschodzie, jak wszystkie inne polskie szkoły, zaopatrzone i wyposażone pod sufit. "Szkoła żon", jak o niej kąśliwie wyraził się pewien polski dyplomata, działa wedle rekomendowanych metod polskiego Ministerstwa Edukacji, tylko nie może się od tegoż doprosić właściwego statusu. Bo wiadomo, panowie władza wolą rozmawiać z władzą, a nie z jakimiś kobitkami. A miejscowym polskim politykom najlepiej będzie, jak nic się nie zmieni. Wszak mówi się, że na Litwie nie ma to jak "zawód - Polak".

Kiedy premier Tusk przyjechał nagle do Wilna w sprawie szkół, jedna z nich  próbowała podać mu list, ale nie przebiła się przez kordon tutejszych dyplomatów. „Nie do pani przyjechał” – usłyszała. „To jest mój premier!” – próbowała przekonać, w końcu wcisnęła swój list komuś ze świty. Ciekawe, na kogo wczoraj głosowała.

Ale kampania wyborcza się skończyła i znów będziemy z łezką w oku myśleć o naszych  utraconych kresach. A ja wam mówię: wpadnijcie na weekend do Wilna. Litwa to fajny kraj.

18.10.2011, Maria Wiernikowska
Źródło: www.mariawiernikowska.blog.onet.pl

Reakcja na tekst do przeczytania tutaj oraz tutaj.