Litwo, ojczyzno Litwinów, Aleksander Gubrynowicz

Litwo, ojczyzno Litwinów, Aleksander Gubrynowicz

By trafić do serc i umysłów Litwinów, Warszawa obok władz litewskich powinna stać się piastunką litewskości.

Po 20 latach odbudowywania relacji między Polską i Litwą stosunki dwustronne nadal są dalekie od ideału, a nawet gorzej: po okresie wzajemnej fascynacji temperatura uczuć znacznie spadła. Widoczne rozczarowanie elit po obu stronach, wydłużająca się lista problemów, które dzielą, oraz brak wizji stosunków między obydwoma państwami nie wróżą niczego dobrego, zwłaszcza gdy problemy te umieści się w szerszym kontekście podejmowanych od jakiegoś czasu przez Wilno i Warszawę prób ułożenia na nowo stosunków z Moskwą. W rezultacie tylko wyraźna - acz stopniowa - zmiana kursu może tchnąć w związek polsko-litewski nowe życie i uchronić go przed dalszą degradacją.

Różnice w potencjałach Polski i Litwy wskazywały na Warszawę jako na inicjatora wielkich projektów politycznych, które strona litewska mogła zaakceptować lub odrzucić. Jednak idąc tropem paryskiej "Kultury", w latach 90. Polska zrobiła dużo, aby owej asymetrii nie podkreślać, przekonując Litwinów, iż ich niepodległość jest nad Wisłą traktowana całkowicie serio.

Polska podtrzymywała Litwinów w ich dążeniach do NATO i UE, co z uwagi na wyraźną niechęć Moskwy i labilne stanowisko Zachodu stanowiło dla Wilna odczuwalne wsparcie. W obliczu nadrzędnych interesów geostrategicznych problemy z mniejszością polską na Wileńszczyźnie zeszły chwilowo na dalszy plan. Jednak Litwini pozostali względem Polski nieufni. Obawy, iż RP mogłaby domagać się zwrotu Wileńszczyzny, spowodowały, że traktat o dobrosąsiedzkich stosunkach zawarto dopiero w 1994 roku. Sprawę komplikowała postawa części działaczy mniejszości polskiej, którzy w 1991 roku z rezerwą odnosili się do idei niepodległości kraju. Niektórzy wyraźnie postawili na współpracę z Moskwą.

W konsekwencji oba państwa, nie mając pomysłu, w jaki sposób rozwiązać problemy mniejszości, postanowiły najwyraźniej przeczekać. W Polsce można było usłyszeć, iż w obliczu integracji z Europą problem "sam się rozwiąże". Tym samym popieranie aspiracji członkowskich Litwy miało dwa ściśle ze sobą powiązane cele. Z jednej strony miało redukować wpływy rosyjskie w państwie sąsiadującym, z drugiej zaś w ten sposób chciano Litwę "zeuropeizować". Transfery funduszy z Unii Europejskiej wraz z rozszerzeniem swobód wolnego rynku tworzyłyby płaszczyznę wspólnego interesu, w której dyskryminacja Polaków na Litwie przestałaby się opłacać.

W tym proeuropejskim zapale nie umiano jednak dostrzec, iż obok wspólnych interesów występują również rozbieżności, które prędzej czy później dadzą o sobie znać. Podstawowa różnica wynika z geografii. Przesuniętej dalej niż Polska na wschód małej Litwie, która do 1991 roku pozostawała pod okupacją ZSRR, znacznie trudniej było przekonać Zachód do swojego członkostwa w NATO i UE. Ponadto cała infrastruktura (zwłaszcza energetyczna) odziedziczona po okresie radzieckim dyktowała tyleż umiar w eskalacji żądań, co dawała niektórym nadzieję (obecną zwłaszcza wśród biznesmenów), że po przełknięciu gorzkiej pigułki, jaką dla Rosji musiało być przystąpienie Litwy do UE, wielki rynek rosyjski stanie kiedyś dla litewskiej ekspansji otworem.

W rezultacie wpływy rosyjskie na Litwie pozostają ogromne, a sytuacja zwolenników integracji z Zachodem była trudniejsza aniżeli obozu liberałów w Polsce. Budowa struktur nowoczesnego państwa okazała się niełatwa, Moskwa zaś, wykorzystując swoje wpływy, usiłowała przynajmniej kilka razy zablokować mocniejsze związanie Litwy z NATO i UE. Jawna czy ukryta ingerencja Rosjan, która mogła liczyć na poparcie znacznej części Litwinów, raz po raz generowała wstrząsy na litewskiej scenie politycznej, której nigdy nie udało się ustabilizować. Karuzela na stanowiskach ministerialnych, stosunki narodowościowe i szok wywołany zmianami gospodarczymi dodatkowo przepychały elektorat z lewa na prawo i z powrotem, komplikując prowadzenie jakiejkolwiek długofalowej strategii.

Polskie oczekiwania, iż wspólny rynek wymusi zmianę w polityce wewnętrznej, spełniły się jedynie częściowo. Znaczenie Rosji dla gospodarki litewskiej nie spadło, a więzy gospodarcze Litwy z Zachodem pozostają słabsze niż Polski. Dlatego też, wciśnięta w kąt między Polskę, której się obawiała, byłego rosyjskiego ciemiężcę oraz nieprzewidywalną Białoruś, Litwa długo upatrywała zabezpieczenia swoich interesów w umiejętnym równoważeniu wpływów zewnętrznych. Owo "siadanie na dwóch stołkach" dobrze tłumaczy pozorną niespójność w litewskiej polityce zagranicznej. To właśnie dlatego Wilno - po wahaniach - zdecydowało się sprzedać rafinerię w Możejkach PKN Orlen, ale postawienie kropki nad i przyszło Litwinom znacznie trudniej. Kłopoty z zapewnieniem stałych dostaw ropy (które spowodowały, iż PKN coraz częściej wspomina o sprzedaży Możejek) czy przewlekające się w nieskończoność rozmowy o projektach energetycznych dobrze obrazują tę litewską logikę, gdzie deklarowana chęć budowy połączeń z UE idzie w parze z próbami zabezpieczenia się Wilna przed gniewem ze strony Moskwy.

Polityka równoważenia wpływów nie zapobiegła jednak ostremu kryzysowi litewskiej państwowości. Ślady po potężnym wstrząsie, jakim w 2004 roku była dymisja prezydenta Rolandasa Paksasa, którego odwołano z urzędu za niezgodne z prawem nadanie obywatelstwa rosyjskiemu biznesmenowi, są w polityce litewskiej odczuwalne do dziś. Kłopoty z korupcją, powiązania części litewskiego establishmentu z grupami przestępczymi, nieumiejętność przezwyciężenia trudności gospodarczych i narastające w społeczeństwie poczucie beznadziei każą z olbrzymią troską patrzeć na przyszłość demokracji na Litwie. Masowy exodus młodzieży do państw dawnej Piętnastki pociągnął za sobą dramatyczny ubytek ludności, który tylko w 2010 roku wyniósł ponad 80 tys. osób (tj. 2,5 proc. populacji!). Bezrobocie przekraczające 18 proc., sypiące się szkoły, niesprawny wymiar sprawiedliwości oraz dramatycznie niski poziom zaufania do polityków - wszystko to stawia problemy polsko-litewskie w zupełnie nowym świetle. Nie wolno bowiem zapominać, iż ostatnie awantury wokół likwidacji polskich szkół na Litwie wynikają również z rozpaczliwego stanu budżetu państwa, które, gdzie tylko może, szuka oszczędności.

W powyższej sytuacji Polska może obrać jedną z trzech strategii. Przede wszystkim - zareagować ostro. Byłoby to zrozumiałe, gdyż Warszawa ma wiele powodów do frustracji. Umowy o pisowni polskich nazwisk jak nie było, tak nie ma. Kwestia zwrotu ziemi mieszkańcom Wileńszczyzny, przypominające wenezuelski serial debaty o budowie wspólnej elektrowni atomowej - wszystko to nasuwałoby wniosek, że skoro dobra wola zawiodła, to trzeba sięgnąć po sankcje. Ostrożnie jednak. Historia uczy, iż przyciśnięci do muru Litwini raczej pójdą w zaparte. Wilno nie ustąpi pod naciskiem rządu RP, ostrych sankcji Polska wprowadzić raczej nie może, wdrażanie wyroków sądów europejskich (o ile ewentualne orzeczenia będą dla Polaków korzystne) może trwać w nieskończoność. W obecnym układzie sił jedynym zwycięzcą tych waśni byliby Łukaszenka i Putin. Warszawa, nie mając do końca jasności, jak się ułożą stosunki z Moskwą, nie powinna doprowadzać do otwartej konfrontacji z Wilnem. Z tych samych powodów raczej nie ma mowy, aby (to scenariusz nr 2) biernie przyglądać się rozwojowi sytuacji na Litwie. Problemy w relacjach wzajemnych będą dalej narastać. Tego, czego nie da Wilnu Warszawa, Litwa będzie szukać "gdzie indziej", poszukując wsparcia ze strony Moskwy oraz Mińska, a w dalszej kolejności także Pekinu. Wówczas działania Wilna wobec mniejszości się zaostrzą.

Polska musi przyjąć opcję nr 3, i wnieść nową jakość w relacje pomiędzy obydwoma państwami. Owa nowa jakość to zasadnicza zmiana dotychczasowej polityki względem Litwy. Walcząca z kryzysem państwowości, a nawet tożsamości Litwa, dla której perspektywa wymarcia narodu w ciągu najbliższych stu lat jest jak najbardziej realna, może postrzegać kontynuację dotychczasowej polityki jako przejaw polskiego neokolonializmu, którego cele nie wykraczają poza doraźny interes gospodarczy, względnie wsparcie dla Polaków z Wileńszczyzny. Powie ktoś, że to ocena z gruntu fałszywa. Problem w tym, iż przerażony Litwin powoli przestaje oceniać sytuację racjonalnie, podejmując działania, które niekiedy - jak w przypadku kwestii pisowni nazwisk - przeczą zdrowemu rozsądkowi. Lecz postępowania swego nie zmieni, o ile nie zobaczy, że Polska rozumie jego podstawowy problem, którego dotychczasowe wektory stosunków dwustronnych nie uwzględniały w ogóle.

Zatem tylko taka polityka trafi do serc i umysłów Litwinów, w której to właśnie Warszawa obok władz litewskich stanie się piastunką litewskości. Zgodnie z zaadaptowaną regułą pomocniczości Polska mogłaby wspierać Wilno wszędzie tam, gdzie sama Litwa może nie mieć dostatecznych środków, aby powstrzymać emigracyjny krwotok. Biorąc to pod uwagę, strona polska winna wykazać się przy tym olbrzymim taktem i delikatnością w przedkładaniu konkretnych propozycji Litwinom. Jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby już teraz w Warszawie zastanowić się, w jaki sposób wesprzeć nie tylko szkołę polską, ale też szkołę litewską działającą na Litwie. Polska mogłaby wesprzeć szerzej litewskie programy kulturalne lub edukacyjne, zastanowić się nad kształceniem litewskich nauczycieli w Polsce, wsparciem litewskich produkcji filmowych, czy dzieł literackich.

Wsparcie edukacji i kultury litewskiej winno jednak być nie tyle jednorazową akcją propagandową, ile początkiem długofalowej strategii politycznej państwa polskiego, która stopniowo rozszerzałaby się w szczególności na inne obszary, o ile tylko spotkałoby się to z życzliwym odzewem. Zabrzmi to paradoksalnie, jednak dziś bardziej niż kiedykolwiek polską racją stanu jest przekonanie Litwinów, zwłaszcza młodych, że wiązanie swoich losów z Litwą jak najbardziej ma sens. W interesie własnym oraz litewskim.

*Dr Aleksander Gubrynowicz - pracownik Instytutu Prawa Międzynarodowego UW oraz ISP PAN

Źródło: Gazeta Wyborcza, 31.01.2011