"Żywot człowieka pogranicza" - z Jerzym Ficowskim rozmawia Marcin Niemojewski; "Nowe Książki" 2/2000

"Żywot człowieka pogranicza" - z Jerzym Ficowskim rozmawia Marcin Niemojewski; "Nowe Książki" 2/2000

Żywot człowieka pogranicza
z Jerzym Ficowskim rozmawia Marcin Niemojewski

- Wydano ostatnio Pana książki: "Bajędy z augustowskich lasów", czyli opowieści zasłyszane od mieszkanki tejże puszczy. "Gałązka z Drzewa Słońca" - piąte już wydanie zbioru cygańskich baśni oraz tom poetycki "Wszystko to czego nie wiem" to bardzo przejrzyste kontynuacje głównych motywów Pańskich poszukiwań lub nawet ich podsumowania. Dwie z tych publikacji ukazały się przy okazji przyznania Panu tytułu Człowieka pogranicza przez Ośrodek "Pogranicze - sztuk, kultur, narodów" w ubiegłym roku. Czy wspólnym mianownikiem dla tych edycji jest właśnie pojęcie "pogranicza"?

- Nie mam pojęcia. Ale chcę wierzyć wspaniałej Drużynie Ośrodka "Pogranicze", która wie co robi i która mi ten tytuł nadała jako pierwszemu. Termin to więc nowy, wielce enigmatyczny, bardzo pojemny, jeszcze nie dość doświadczony. Chcę wierzyć, że zasłużyłem na to odznaczenie, choć dosięgło mnie, zaskoczonego, całkiem niespodziewanie... I za co? Za poezję? Za prozę? Za moje studia cyganologiczne i przyjaźnie cygańskie? Za solidarność z krzywdzonymi i poniżanymi? Za uparte głoszenie i - w bardzo skromnej skali - praktykowanie braterstwa z Żydami, sąsiadami w stuleciach historii (bo są i pogranicza w czasie!) i z sąsiadami zza zielonych granic? Których? Nieprzeliczonych, bezgranicznych pograniczy, rozciągających się nie tylko na rubieżach kraju, ale u wszelkich progów i opłotków, wszędzie gdzie odmienność nie musi oznaczać obcości, a różnice nie są przeszkodą, lecz wspólnym bogactwem... 

- Czy stawanie się "człowiekiem pogranicza" to konsekwencja pewnych artystycznych, a przede wszystkim intelektualnych wyborów, przekonania o istnieniu takiego pogranicza i jego szczególnej wartości? 

- Moi Pograniczni Dobrodzieje umieliby zapewne odpowiedzieć na to pytanie - choćby na podstawie swoich własnych obfitych doświadczeń. Mnie proszę nie pytać. Nie stawiałem sobie takich zadań, nie próbowałem przecież realizować z góry powziętego programu. Zawsze zajmowałem się tym, co jest moją pasją, moją miłością - takie były moje drogowskazy... I stąd - ja, jako Człowiek pogranicza. No, bo gdyby "pograniczność" kojarzyć z jakimś kulturowym, świadomym "apostolstwem", z wędrownym trybem życia, zwiedzaniem i pielgrzymowaniem - to takimi praktykami, takimi zaletami nie obdarzyła mnie natura. Jestem człowiekiem wyjątkowo mocno osiadłym, bardzo przywiązanym do swojego, niezmiennego, miejsca na ziemi. (Dlatego m.in. w 1945 pospiesznie wróciłem z obozu - nie tylko do Polski, ale do moich czterech kątów, które - o dziwo! - czekały na mnie). Nie lubię trwalszych zmian miejsca pobytu, zapuszczaniem mocno korzenie w miejsce, które kiedyś los wybrał dla mnie. A jest to miejsce w Polsce centralnej, nie na żadnych Kresach... Nie zwiedzając zatem czterech stron świata, zwiedzam często różne obszary czasu, źródła teraźniejszości. I zdążam tam wąską ścieżką, którą staram się sam wydeptywać. Kusicielska moc celów takiej niepodróżującej podróży sprawia, że potrafię być wierny tym celom. Z wierności jednemu olśnieniu przechodziłem do kolejnych -np. od Schulza do Wojtkiewicza, od kultury żydowskiej do cygańskiej. Poświęcałem każdej z tych dróg i ścieżek całe dziesięciolecia. Jeśli się to w końcu okazało symptomem mojej "pograniczności" - to stało się tak na zasadzie molierowskiego pana Jourdain, który przez całe 40 lat życia nie wiedział, że mówi prozą. Ja - przez 75 lat - nie wiedziałem, że służę mitom i praktykom pogranicza. Teraz już wiem. I cieszę się tym odkryciem. Przez lata próbowałem być sobą i właśnie z tego, z naturalnych wyborów wypłynęły kwestie sąsiedztwa kulturowego, których nie omijałem obojętnie. I mogłem to czynić w Warszawie, niekoniecznie w Suwałkach, Ustrzykach czy innych pogranicznych przyczółkach. 

- Czy to znaczy, że nie identyfikuje się Pan z wyraźnym w polskiej literaturze powojennej nurtem, którego przedmiotem, niejako programowo, jest kulturowa specyfika środkowowschodniej Europy, opisywanej często jako kraina już tylko historyczna, nawet mityczna? 

- Zdawało mi się zawsze, że ja nic innego nie robiłem, tylko właśnie opisywałem tę krainę, i jeśli nie jest to moją omyłką zasadniczą, generalną, to jest właśnie to, w czym jestem i czym ja sam jestem. Nigdy nic innego nie robiłem i muszę powiedzieć, że mało mnie interesował i Wschód, i Zachód w sensie identyfikowania się, czy w sensie materiału twórczego, czy w sensie przymierzania się, własnym piórem do jakichś tamtejszych kierunków lub gatunków. Z tym że Europa ojczyzn to jest konkluzja, wniosek, który mogę wyciągnąć z własnych poszukiwań i znalezisk, a nie program, jaki starałem się realizować. Wątpię bardzo, czy istniała taka historyczna kraina, czy kiedykolwiek mogły naprawdę bezboleśnie współistnieć te wszystkie kultury, czy w ogóle była kiedykolwiek jakaś idylliczna przeszłość, od której się oddalamy. Wiem tylko - skoro już mowa o programach - jak jest w tej chwili i jaka jest moja rola w tej sytuacji, co mnie pociąga i co mnie zmusza do pewnych działań. Z dzieją się rzeczy czasem tak piękne i wielkie, że nie sposób mijać ich obojętnie. I rzeczy tak nikczemne - wszelkie zoologiczne szowinizmy, porachunki i wybryki ksenofobii posthitlerowskiego antysemityzmu - że milczenie o nich byłoby hańbiące. Toteż nie milczę. 

- "Literatura pogranicza" jako skuteczna odpowiedź na mroki współczesności? 

- Kiedyś ktoś, kto walczył z antysemityzmem w połowie XIX wieku, powiedział swojemu następcy, że bardzo to smutne, ale z taką samą sytuacją się witał, kiedy próbował przeciwdziałać, jak żegna się, będąc zgrzybiałym starcem. Więc rzeczywiście skuteczność tych działań jest być może żadna czy mała, co nie zwalnia z obowiązku ich podejmowania. Uprawiając poezję - dziedzinę w moim życiu i twórczości najważniejszą - nie mogłem i nie chciałem uprawiać jej jak ogródka nieczułego na grozę świata, osłoniętego od zimnych podmuchów. Wiele wierszy z tomów Gryps, Errata i Śmierć jednorożca stara się wymierzyć sprawiedliwość nie tylko widzialnemu światu... Oczywiście słowem jedynie, ale niekiedy i bezbronne słowo poezji dożywa zwycięstwa... Cykl wierszy Odczytanie popiołów - epitafium dla zgładzonych milionów Żydów polskich - też służy pamięci, jest rozrachunkiem, którego musi dokonać sztuka, aby świat nie miał poczucia niewinności, zgubnej błogości spokojnego sumienia. W tomie moich wierszy Wszystko to czego nie wiem Piotr Sommer, który dokonał ich bardzo celnego wyboru, napisał posłowie, gdzie z niezwykłą precyzją zajął się głównie środkami ekspresji moich wierszy, operatywnością słów i całą złożonością formy przekazu... 

- Owa niezgoda na milczenie, o której mówi Pan wcześniej, realizuje się w Pana twórczości poprzez tematy cygańskie i judaistyczne, ale także poprzez refleksję nad Schulzem i Wojtkiewiczem. Czy wszystkie te zainteresowania należą do tej samej sfery, o której tu mówimy? Od literackiej magii sklepów cynamonowych do codziennej magii taborów cygańskich droga jest przecież długa. 

- Tak, bo to były zupełnie odmienne drogi. Z jakiegoś centrum rozchodzą się one w różne strony. Ktoś mi kiedyś powiedział: przecież pana zainteresowania judaistyczne wiążą się i z Odczytaniem popiołów, i z Brunonem Schulzem, a ja wtedy zaprotestowałem. Z Brunonem Schulzem - nie. Na potwierdzenie tego mogę przytoczyć pewną historię. Pamiętam, jak drogą nielegalną, bo to przecież była wojna, może za pośrednictwem prasy podziemnej, dowiedziałem się, że Schulz nie żyje. Napisałem wtedy do kogoś z rodziny list, że "ten genialny, już dzisiaj świętej pamięci...". Napisałem to chrześcijańskie "świętej pamięci" w przekonaniu, że on taki tytuł pośmiertnie nosi. Owszem, cały klimat, przekształcone wizjonersko realia małego żydowskiego miasteczka wyczytywałem ze Sklepów cynamonowych, ale to jeszcze o niczym nie musiało świadczyć. Schulz dla mnie, jako genialny pisarz, nie miał nic wspólnego z moimi zainteresowaniami żydowskimi. To była fascynacja czysto literacka, która się z judaistyczną początkowo wcale nie pokrywała, i nie zdawałem sobie sprawy, że te dwie rzeczy są sobie tak bliskie genetycznie. Co zresztą mniej mnie interesowało, i próby analityczne rozmaitych krytyków mówiące o wpływie kabały na Schulza wydają mi się bardzo, bardzo naciągane, choć znawcą kabały nie jestem. Schulz był człowiekiem słabo znającym swoje rodowe praźródła. Nawet języka przodków nie znał. Ale wracając do wątku głównego - napisałem już w 1943 roku książeczkę Regiony wielkiej herezji, dwadzieścia parę półstroniczek maszynopisu, oprawiłem ją i do dziś przechowuję na pamiątkę ten prazalążek mojej o wiele późniejszej książki pod tym samym tytułem. Bardzo to naiwna rzecz, ale czułem wewnętrzną potrzebę podziękowania; to samo, co czułem pisząc do Schulza swój niepotrzebny, spóźniony, głupi list, nie wiedząc jeszcze nic o jego tragicznej śmierci. Starałem się zrobić dla sprawy "Schulz" tyle, na ile mnie stać było wtedy i później. I uważam, że jeśli miałem jakieś osiągnięcia, to przede wszystkim takie, że udało mi się ocalić pewne rzeczy od zagłady. Poprzez rozmowy z dziesiątkami, jeśli nie setkami ludzi, którzy żyli jeszcze wtedy i którzy Schulza znali osobiście i blisko. Że udało mi się odnaleźć może nawet na pięć minut przed powojenną barbarzyńską zagładą listy Schulza, których cząstka ocalała. A był to epistolograf o ogromnym w tej dziedzinie dorobku, bo do tego zmuszał go Drohobycz i oddalenie od świata. Tak to było z Schulzem. Natomiast Witold Wojtkiewicz był dla mnie sprawą o wiele odleglejszą, bo nie jestem malarzem, nie wiem z własnego doświadczenia, co to znaczy uprawiać malarstwo, a pierwsze zawiązki tej z kolei fascynacji, to jeszcze czasy, gdy miałem piętnaście, szesnaście lat. Znałem go wtedy tylko z reprodukcji. I z paru szkiców w starych czasopismach, które odnalazłem w bibliotece ojca. 

- A kiedy pojawiły się fascynacje światem cygańskim i żydowskim? Co Pana inspirowało do podjęcia tych bardzo już "pogranicznych" tematów? 

- To także były zupełnie odmienne sprawy i odmienne motywacje. Cyganie zaintrygowali mnie swoją, że tak powiem, tajemniczością, językiem, którego nie zna nikt, pozorami zewnętrznymi, które są bardzo odległe od tego, co się mieści w istocie. O tym wszystkim nikt nie był w stanie mnie poinformować, nie mogłem znaleźć żadnych opracowań, chociaż gdzieś na Zachodzie istniała literatura naukowa na ten temat. W polskiej etnografii o Cyganach było głucho. Jeśli więc jest jakieś podobieństwo w moich zainteresowaniach Cyganami i Żydami to takie, że - strach powiedzieć - w pewnym momencie zarówno jedni jak i drudzy postawili mi pytanie: co ja wiem o tych ludziach, którzy właściwie przestali istnieć, a mam tu na myśli fizyczną zagładę. Oczywiście wtedy, kiedy to pytanie dotarło do mnie po raz pierwszy, można było ratować człowieka, ale nie rozpoczynać studia nad kulturą tych narodów. Chociaż jakieś przypadkowe pierwsze kroki i wtedy poczyniłem, choćby błądząc po antykwariatach. Nieprawdą jednak jest, że to samo mnie pociąga w kulturze cygańskiej, co i w żydowskiej: mianowicie, że w stosunku do Żydów odczuwam jakąś pragnącą się wypełnić wiedzą pustkę niewiedzy, że nic o nich nie wiem. Tak było tylko z Cyganami, dlatego prowadziłem próby zbadania ich wewnętrznych struktur społecznych, ich niepisanych kodeksów, którymi się rządzą, ich wierzeń, ich kultury ludowej itd. I działałem wtedy w Polsce na terytorium całkowicie dziewiczym, nietkniętym. Natomiast kultura żydowska to jest świat ogromny, i nigdy nie mógłbym powiedzieć, że jestem jego znawcą. Moje zainteresowania i mój kontakt z tym światem to był przede wszystkim kontakt świadka zagłady, który przeżył. Który nie był skazany na zagładę ze względów rasowych. Którego spotkała łaska ocalenia, szczęście niekiedy dotkliwie uwierające. Dlatego też o tym pisałem tak wiele w moich wierszach. 

- Cyganie również zostali wtedy skazani na zagładę. 

- Tak, i w tym sensie inspiracje czy też początki poszukiwań były podobne. Otóż pierwszym przejawem aktywności w tym zakresie były wystosowane przeze mnie apele prasowe do świadków aktów zagłady dokonanej na Cyganach. Wtedy skontaktowałem się również z Główną Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich, tak w Polsce się to nazywało, która to komisja zaprzepaściła mi bezcenne materiały, pożyczone od Jerzego Kornackiego, wspólnika Heleny Boguszewskiej w literaturze. Materiały dotyczące Cyganów, rzeczy naprawdę bardzo interesujące, przepadły w tej komisji i tak się skończyła moja z nią współpraca. Ale od tego zacząłem. Pierwsze plony, jakie zebrałem, to były listy lub kontakty osobiste z osobami, które były naocznymi świadkami tego, co się działo poza obozami i w obozach. Głównie w Oświęcimiu i w Treblince. Cyganie, którzy niechętnie mówią o czymkolwiek co ich dotyczy, we wszystkim węsząc zasadzkę jakąś i możliwość spłatania im złego figla, akurat na ten temat nie czuli się w obowiązku milczeć. W czasie moich wędrówek z nimi, jeszcze pod koniec lat czterdziestych, sporo zapisałem takich relacji, które mi przekazywali właśnie ocaleni Cyganie. To były przeważnie relacje z lat spędzonych na Wołyniu, w lasach wołyńskich, gdzie śmierć spotykała ich zarówno ze strony Niemców, jak i nacjonalistów ukraińskich. Pamiętam istotny szczegół: jeśli potrafili udowodnić, że są Cyganami ukraińskimi, mogli się wśród tych nacjonalistycznych partyzantów czuć bezpiecznie. To rozróżnienie jest szczególnie ciekawe, oni nawet w tym celu zmieniali sobie imiona, nauczyli się modlitw po ukraińsku. Natomiast polski Cygan natychmiast płacił życiem. 

- Powiedział Pan, że Cyganie chętnie wypowiadali się na temat sowich wojennych przeżyć, ale na ogół niechętnie udzielali jakichkolwiek informacji na swój temat. Wielokrotnie spotkałem się z opowieściami o Cyganach, którzy zdecydowali się ujawnić cygańskie tajemnice i przez to zostali wyrzuceni poza ramy tej społeczności. Czy dziś ciągle obowiązuje ten nakaz milczenia, czy to już tylko jeden z licznych mitów bądź stereotypów, które cały czas są podstawą potocznej wiedzy o Cyganach? 

- Pozyskałem zaufanie niektórych Cyganów, bo po prostu udało mi się im pomóc - nie żądając nic w zamian za to, ani dopuszczenia mnie do jakichś wtajemniczeń, ani niczego innego, i w końcu ci ludzie się przede mną otworzyli. Tyle że wtedy było o wiele trudniej niż teraz. Zresztą wiele lat temu te kontakty ustały i nie mam już żadnych możliwości badania, jak przebiegają procesy w tej chwili, na ile wraz z odejściem ówczesnej starszyzny cygańskiej złagodziły rygory, jakie wówczas obowiązywały. Nie wiem tego, ale wydaje mi się z różnych takich dorywczych zerknięć w tamtą stronę, że to się bardzo zmieniło. Cyganie zawsze pozostawali na marginesie wszystkiego, na marginesie oświaty, praw obowiązujących w danym kraju itd., itd. Ich zadaniem było zdobywanie środków do życia nie na stepie, tylko w cywilizowanym otoczeniu, takimi metodami, jakie stosowali od wieków. I musieli bronić się przed prześladowaniami. Cyganie nigdy nie chcieli wtopić się w otoczenie, nie chcieli i nie mogli. Pamiętam, że mieli do mnie pretensje o ten mały słowniczek, który opublikowałem, a potem znacznie rozbudowałem w Cyganach na polskich drogach. Mieli pretensje o to, że po mojej publikacji ktoś mógłby wykorzystać ten słowniczek i ich podsłuchiwać. Co zaś się tyczy mitów i stereotypów, które funkcjonują dzisiaj... 

- Na przykład mitu cygańskiej wędrówki, jeśli to mit rzeczywiście. 

- Na przykład mitu cygańskiej wędrówki, który może teraz powracać przy okazji kolejnej migracji cygańskiej na Zachód: według mnie oni po prostu zawsze kierowali się racjonalnym rozeznaniem, i mówienie o jakiejś tęsknocie, która gna ich ku malowniczym horyzontom, jest romantycznym zawracaniem głowy. Kiedyś, oczywiście, innych rzeczy szukali, inne mieli możliwości. A teraz niewątpliwie obserwujemy dalszy ciąg tej samej podróży. Wydaje mi się, że i kiedyś, i obecnie motywami tego wędrowania są: ucieczka przed głodem, przed dyskryminacją, przed śmiercią, pogoń za chlebem. Mieszkańcy - do niedawna jeszcze - wędrownego getta są biedni, zachowali tylko swoje skarby niematerialne, bo portatywne, przenośne przez pokolenia, dziesiątki pokoleń. Jest to język, a raczej mnóstwo dialektów tego języka, na którego dnie zachowała się jeszcze spora liczba wyniesionych z indyjskiej prakolebki słów o brzmieniu identycznym jak w sanskrycie. Tym językiem archaicznym, choć upstrzonym licznymi naleciałościami pozbieranymi na Wielkiej Drodze, porozumiewają się między sobą moi cygańscy przyjaciele: tą mową rozbrzmiewają poezje Cyganki, Papuszy, które przetłumaczyłem z ich leśno-wędrownego oryginału: tymi słowami opowiadane są baśnie, które zebrałem i wydałem w tomie Gałązka z Drzewa Słońca. 

- Mówiliśmy do tej pory głównie o Pana dokonaniach badawczych - eseistycznych, prozatorskich, bo tam właśnie zawarł Pan plony międzykulturowych poszukiwań. A przecież zasadniczą część Pana dorobku stanowią tomiki poetyckie. Jakie jest miejsce poezji na tle wątków pogranicznych? Czy Jerzy Ficowski-poeta jest również człowiekiem pogranicza? 

- Odpowiem na to pytanie opowiadając jeszcze jedną anegdotę. Zawsze bardzo niechętnie spotykałem się z czytelnikami, nie z braku szacunku dla nich, oczywiście, po prostu nie lubiłem takich spotkań oko w oko, nie jestem aktorem ani recytatorem, wolę dotrzeć do kogoś za pośrednictwem książki niż osobiście. Kiedyś, jeszcze w czasach PRL-u, miałem wieczór autorski. Był zorganizowany dość biurokratycznie, młodzież została wprowadzona na salę, a w programie była wyłącznie poezja, moje wiersze. Kiedy skończyłem, prowadzący zebranie zaapelował do zebranych, prosząc o pytania, a tu cisza jak zwykle, i dopiero po dłuższej chwili jakaś wystraszona pani zapytała o Cyganów, mimo że o nich w ogóle nie było mowy. I tak zostałem stratowany przez cygańskie tabory. A ja bym takich proporcji w swoim własnym biogramie nie popierał. Przede wszystkim jestem poetą, właściwie wyłącznie, cała reszta jest dodatkiem, ważnym, ale dodatkiem, ciułaniem doświadczeń. Pogodziłem się już z tym, że tak bywam najłatwiej dostrzegany, przez ten pryzmat. A kiedy już ktoś zagadnie mnie o poezję, o moje wiersze, to zadaje mi często pytanie, dlaczego mnie w nich nie ma, dlaczego się kamufluję, ukrywam. A przecież ja jestem tam jawnie i wyłącznie. W tych wierszach jest rodzaj esencji autobiograficznej, to nie są gawędy. To właśnie moje pamiętniki, "wielce rzeczywiste", nie będę pisał innych. 

NOWE KSIĄŻKI 2/2000