Aktualność Miłosza

Opisana przez Miłosza Metoda w dużym stopniu straciła globalną atrakcyjność i pozostała „Nową Wiarą” tylko dla kilku reliktowych dyktatur, nielicznych zachodnich intelektualistów i kilku setek postkomunistycznych spryciarzy z tak zwanych „partii komunistycznych”, pasożytujących na nostalgii naiwnych emerytów.

Wśród niemal pół cetnara książek, które przywiozłem wiosną 1990 roku ze swojej pierwszej w życiu wyprawy do Ameryki, znajdował się także elegancki tom eseistyki Czesława Miłosza, wydany w 1985 roku przez nowojorskie wydawnictwo „Suczasnist”[1] w tłumaczeniu Bohdana Struminskiego. Słyszałem o tej książce już wcześniej: wymieniano ją w jednym szeregu z powieściami George’a Orwella i Arthura Koestlera – jako błyskotliwą analizę zniewolenia umysłowego, realizowanego przez ideologię komunistyczną i związany z nią aparat represji.

Książka rzeczywiście była znakomita – lekki, elegancki styl, atrakcyjne metafory, a przede wszystkim – wyrafinowana analiza, oparta na konkretnym, osobistym doświadczeniu i obserwacjach losów znajomych i przyjaciół w totalitarnym „melting pot”. Od razu zrozumiałem, że trzeba ten tekst jak najszybciej opublikować na Ukrainie. To był czas gorbaczowowskiej „pieriestrojki”, kiedy w ramach oficjalnej polityki „głasnosti” i „demokratyzacji” niemal każdego dnia pojawiały się jakieś nowe, zakazane wcześniej utwory i poruszane były bieżące, zabronione dotychczas tematy. Z każdym dniem, rzec by można, przestrzeń wolności poszerzała się, ale równocześnie rósł opór starego systemu, gotowego użyć najbrutalniejszych nawet środków, do ustanowienia dyktatury włącznie, dla ocalenia totalitarnego imperium komunistycznego.

Każdy dzień był w pewnym sensie prezentem od losu, bo nie mieliśmy żadnej pewności, że następnego ranka nie obudzimy się w innym kraju – ze stanem wojennym, czołgami na ulicach i krwawymi bitwami na miejskich placach – jak stało się w 1989 roku w Pekinie na placu Tiananmen. W jakimś stopniu było to słuszne przeczucie, bo w sierpniu 1991 mniej więcej tak się właśnie stało – tyle że system był już w owej chwili zbyt przegniły, żeby można go było uratować. W zasadzie czuliśmy to, ale żadnej pewności nikt mieć nie mógł, więc należało się spieszyć – wydać wszystko, co się da, i tak samo wszystko, co się da, kupić i zaprenumerować, żeby potem, w mroku nowego zatęchłego reżimu, potajemne wciąż na nowo czytać te skarby w oczekiwaniu nowej odwilży.

Pracowałem wtedy w czasopiśmie „Wseswit” [odpowiednik polskiej „Literatury na świecie] – przyp. tłum.], gdzie bez szczególnych trudności udało się przekonać redaktora naczelnego do publikacji „Zniewolonego umysłu” rozdział po rozdziale, od pierwszego do dziewiątego (z wyjątkiem tych czterech rozdziałów). Jednak przyszło nam rozpocząć tę publikację od końca i to znacznie wcześniej, niż zakładaliśmy. W styczniu 1991 radzieccy wojskowi napadli na nieuzbrojonych obrońców litewskiego parlamentu i wileńskiego ośrodka telewizji. Kilkunastu ludzi zginęło, dziesiątki trafiły do szpitali. Groźba wojskowej dyktatury zawisła w powietrzu.

Zaproponowałem naczelnemu natychmiastowe rozpoczęcie publikacji „Zniewolonego umysłu”, poczynając od ostatniego rozdziału „Bałtowie”, poświęconego trzem małym narodom, okupowanym w 1940 roku przez Sowietów i poddanym brutalnym represjom totalitarnym. W krótkim wstępie od redakcji wyjaśniałem powód takiej decyzji, podkreślając, że chcemy w ten sposób zadeklarować swoją solidarność z Litwinami i ich walką o niezależność. Naczelny – człowiek, rzec by można, dość ostrożny (jako syn rozstrzelanego w latach trzydziestych pisarza miał ku temu, rzecz jasna, pewne podstawy) – nieoczekiwanie wyraził zgodę. A potem – nie zdążyliśmy nawet ukończyć publikacji „Zniewolonego umysłu”, gdy Związek Radziecki się rozpadł, partia komunistyczna została rozwiązana i zdawało się, że Miłosza rozrachunki z komunizmem na zawsze utraciły bieżące znaczenie.

Nad przepaściami

Dziś od tamtego różowego optymizmu oddzielają nas dwie dekady, a od momentu powstania książki – aż sześć. „Zniewolony umysł” pod pewnymi względami rzeczywiście stracił aktualność, ale pod innymi zyskał nową, zupełnie nieoczekiwaną.

Podstawowa strata wiąże się moim zdaniem z jednym z głównych wątków Miłosza – demaskacją dialektyki marksistowskiej w jej leninowsko-stalinowskim wydaniu. Materializm dialektyczny, czy, jak sarkastycznie nazywa go Miłosz, „Metoda” (wielką literą), jest niebezpieczna dla niedojrzałego umysłu przez to, że dostarcza łatwych odpowiedzi na wszystkie pytania, otwierając ogromną przestrzeń dla wszelkiej demagogii. Tworzy bardzo zgrabny system światopoglądowy, w którym miejsce Boga zajmuje Historia. Jest ona przede wszystkim walką klas, rządzi się jasnymi zasadami, a ich poznanie i wykorzystanie stanowi właśnie istotę Metody. Partia ma monopol na znajomość praw historii, ich interpretację i stosowanie zgodnej z tymi prawami inżynierii społecznej. Teleologię chrześcijańską zastępuje teleologia komunistyczna. Królestwo ziemskie, czyli komunizm, zgodnie z prawami Historii, jest nieuniknione, a wszystko, co przeszkadza jego nadejściu, powinno być bezlitośnie niszczone. W pewnym sensie oponentów reżimu likwiduje nie Partia i nie NKWD, lecz sama bezosobowa Historia. Czekiści i komuniści to jedynie narzędzia determinizmu historycznego, wykonawcy wyższej woli, żywe wcielenie uświadomionej konieczności jako prawdziwej wolności.

Przy pomocy Metody, pisze Miłosz, „można udowodnić to, co jest władcom w danej chwili potrzebne, a równocześnie co jest w danej chwili potrzebne, ustala sie przy pomocy Metody”[2] (77). W istocie jest to samosprawdzająca się przepowiednia: „przewidzieć, że dom się spali, po czym rozlać benzynę koło pieca” (34).

U podstaw Metody znajduje się zwulgaryzowana wiedza, dająca neoficie wrażenie, że wszystko jest zrozumiałe i wytłumaczalne. Dialektyka marksistowska była pewną wulgaryzacją Hegla. Natomiast „materializm dialektyczny w przeróbce rosyjskiej nie jest niczym innym niż wulgaryzacją wiedzy podniesioną do kwadratu. Przypomina ona system mostów zbudowanych nad przepaściami. Po tych mostach można iść śmiało naprzód ulegając złudzeniu, że żadnych przepaści nie ma. W przepaści nie wolno zaglądać – co niestety nie zmienia faktu, że istnieją”. (240)

Zdaniem Miłosza jedną z takich przepaści ignorowanych przez marksistów, zwłaszcza leninowsko-stalinowskich, są kwestie moralne. Kapłani Metody interesują się losami ludzkości, ale nie losami konkretnych ludzi. Gdzie rąbią las, lecą wióry; lepiej zniszczyć dziesiątek niewinnych, niż pozwolić umknąć jednemu wrogowi – ta stalinowska maksyma jest dla pisarza absolutnie nie do przyjęcia. Nie zagłębia się w pytanie, na ile utopia komunistyczna jest możliwa do realizacji: nawet jeśli cała ludzkość kiedyś na tyle głęboko uświadomi sobie imperatyw historyczny, że będzie sumiennie pracować i należycie się zachowywać bez żadnego przymusu, dla samej przyjemności i osiągnięcia prawdziwej wolności – nawet wtedy nie ma żadnego usprawiedliwienia dla zabijania, więzienia i duchowego okaleczania niewinnych. Cel nie usprawiedliwia środków, przeciwnie – środki dyskredytują cel, czynią go a priori nieosiągalnym.

Miłosz z wielką przenikliwością dostrzega wrogość adeptów Metody wobec „abstrakcyjnego humanizmu”, to znaczy wobec prób postrzegania człowieka jako pojęcia ogólnego, gatunkowego, a nie czysto społecznego; jako istoty zdolnej do irracjonalnych, a nie wyłącznie racjonalnych myśli i zachowań; jako produktu własnej woli, dziedzictwa genetycznego, wrodzonych instynktów i wielu innych czynników, a nie tylko warunków społecznych i determinizmu historycznego (257-258). Tu właśnie tkwi przyczyna zasadniczej niezgody Miłosza z adeptami Metody, dla których samo „przypuszczenie, że człowiek jest tajemnicą, brzmi jak najgorsza obelga” (293). A tymczasem światło, które jest w człowieku, „nie jest równoznaczne ze świadomością socjalistyczną”. Jak stwierdza Miłosz, „przebywa [ono] również w głupcach, zakonnikach, chłopcach stroniących od pracy społecznej i kułakach”. А zbrodnia nie jest abstrakcyjnym dziełem Historii, tylko rezultatem działań bardzo konkretnych osób (294). W innym szkicu – o Jerzym Andrzejewskim („Alfa – czyli moralista”) – formułuje podobne, niezgodne z oficjalnym socrealizmem, humanistyczne credo: „Tylko przez litość dla obu walczących ze sobą stron pisarz może stworzyć tragedię” (133).

Opór materiału

Komunizm chyba ostatecznie skompromitował się jako ideologia ludobójczymi praktykami w różnych krajach i niewydolnością społeczno-gospodarczą. Jego pretensje do poznania „praw Historii” i ich „naukowego” opanowania okazały się żałosną fikcją – o tragicznych niestety skutkach. Opisana przez Miłosza Metoda w dużym stopniu straciła globalną atrakcyjność i pozostała „Nową Wiarą” tylko dla kilku reliktowych dyktatur, nielicznych zachodnich intelektualistów i kilku setek postkomunistycznych spryciarzy z tak zwanych „partii komunistycznych”, pasożytujących na nostalgii naiwnych emerytów. Polemika z Metodą z politycznego punktu widzenia ma więc rzeczywiście znaczenie wyłącznie historyczne, podobnie jak dokładne opisy mechanizmów opanowania ludzkiego rozumu przez demagogię dialektyczno-materialistyczną w warunkach ogólnej opresji ze strony państwa i przybierającego na sile terroru policyjnego. Aktualny pozostaje jednak moralny, głęboko humanistyczny patos tej polemiki, a także, zwłaszcza dla współczesnej Ukrainy, opis kolaboracji intelektualistów z reżimem w swojej istocie kolonialnym, okupacyjnym. Mechanizm zdrady, różne sposoby samooszukiwania się i samousprawiedliwiania, dokładnie opisane przez Miłosza na konkretnych przykładach, stawiają jego „Zniewolony umysł” w jednym rzędzie z najwybitniejszymi artystycznymi studiami nad problemem kolaboracji – takimi jak „Konformista” Alberto Moravii, „Mefisto” Klausa Manna, „Sotnikow” Wasila Bykowa. „Ten rząd nie był własny – pisze Miłosz o polskich władzach komunistycznych, zupełnie jakby to było o dzisiejszych „ukraińskich”. – Łoże małżeńskie na zaślubiny rządu z narodem było przybrane w narodowe godła i flagi, ale spod łóżka wystawały buty enkawudzisty” (202).

Spośród innych intelektualnych wątków książki Miłosza warto wymienić jeszcze dwa, mające bezpośredni związek z dzisiejszą Ukrainą. Jeden z nich, najpełniej rozwinięty w rozdziale drugim („Zachód”), dotyczy charakterystycznego dla wszystkich wschodnich Europejczyków resentymentu wobec Europy Zachodniej, a zwłaszcza Ameryki. Ten natywistyczny resentyment, choć nie do końca pozbawiony podstaw, zbliża ich do głębokiego rosyjskiego antyokcydentalizmu i obiektywnie, w specyficznych wschodnioeuropejskich (oraz dzisiejszych ukraińskich) warunkach przeciera drogę wcale nie umacnianiu niezależności narodowej i rozkwitowi kultur narodowych, a jedynie coraz szerszej dominacji rosyjskiej. Zwalczając „kosmopolityzm” i uwalniając się od wpływów „zgniłego Zachodu”, wschodni Europejczycy wpadają w stan izolacji kulturowej i całkowitej zależności od Rosji (68-70).

Miłosz, który dobrze znał obydwa światy, przekonująco stwierdza, że mit o jakimś szczególnym rosyjskim „uduchowieniu”, stanowiącym przeciwwagę dla jeszcze bardziej mitycznej zachodniej „bezduszności”, to produkt niewiedzy, uprzedzeń albo wręcz świadomego fałszerstwa. Kultura Zachodu jest w rzeczywistości nieporównanie bogatsza i bardziej urozmaicona, i jeśli już mowa o przeciętnych Rosjanach, to różnią się oni od przeciętnych Amerykanów nie jakąś wyższą kulturą czy „uduchowieniem”, a jedynie większą prymitywnością życia codziennego i bardziej powszechną biedą.

Drugi wątek, najpełniej widoczny w ostatniej części („Bałtowie”), dotyczy szeroko zakrojonej rusyfikacji, realizowanej przez Sowietów na terenach okupowanych. Wspomniana tu jest i deportacja krymskich Tatarów, i „szczególne sukcesy” rusyfikatorskiej polityki na Ukrainie, do których przyczynił się z jednej strony masowy napływ kolonizatorów, a z drugiej – wyniszczenie tubylców. „Istnienie narodów [z punktu widzenia doktryny komunistycznej] nie nadaje się do racjonalnego uzasadnienia, natomiast w obecnej fazie należy się z nim liczyć jako z faktem. Wskazane jest popieranie rozwoju kultur narodowych, w tym jednakże tylko stopniu, w jakim to przygotowuje przejście do dalszej fazy. Co zbliża kulturalnie dany naród z narodem rosyjskim, godne jest opieki… [A jednak] stale trzeba mieć przed oczyma cel odległy, to jest stopienie się narodów w jedną całość. Z tego względu nacjonalizm zasługuje na bezwzględne tępienie” (284).

A że jedynym narodem, który pozbył się choroby nacjonalizmu, jest wielki i postępowy naród rosyjski, z którym to właśnie mają w przyszłości połączyć się wszystkie inne narody, to wszelki nacjonalizm, czyli niechęć do łączenia się, „można też krótko określić jako antyrosyjskość.

Jedyną przeszkodę dla wszystkich tych cudownych projektów, dla tego ładu totalitarnego, czy też, mówiąc językiem dzisiejszych władz postsowieckich, „stabilności”, zawsze stanowił materiał ludzki, który, jak sarkastycznie zauważa Miłosz, „zdaje się mieć szczegolną cechę: nie lubi, kiedy go się uważa tylko za ludzki materiał” (287). Jeden z rozdziałów „Zniewolonego umysłu” nosi taki właśnie tytuł: „Wróg ładu – człowiek”. Dziś hasło to zyskuje dla moich rodaków nowe znaczenie – zarówno tych, którzy przeciwstawiają się wprowadzaniu na Ukrainie „nowego porządku”, jak i tych, którzy, jak zawsze wedle moskiewskiego master-planu, starają się go wprowadzić.

Mykoła Riabczuk

przeł. Katarzyna Kotyńska

  • [1] Wydawnictwo emigracyjne wydające czasopismo o tym samym tytule, uważane za ukraiński odpowiednik paryskiej „Kultury”.
  • [2] Tu i dalej cytaty wg. wydania: Czesław Miłosz, Zniewolony umysł, Kraków, KAW, 1990. Numery stron podano w nawiasach.

nr 42 styczeń/luty/marzec 2012 - numer specjalny. pARTisan & Kultura Enter