Czas prowincji

1. 
Polska jest prowincjonalna. Jesteśmy prowincjuszami, bo tak, a nie 
inaczej nazwaliśmy sobie świat po 1989 roku. To, że byliśmy jeszcze 
niedawno społeczeństwem wiejskim, że przeżyliśmy wielkie migracje ze 
wsi do miast, ze wschodu na zachód, że mieliśmy trudne dzieciństwo, że 
system komunistyczny zbankrutował, a kapitalistyczny okazał się 
zwycięski na rynku świata - to wszystko ma znaczenie dużo mniejsze niż 
nasz stosunek do tego, co było i co jest.

Kimże bowiem jest 
prowincjusz? Człowiekiem, któremu miejsce zamieszkiwania przydaje 
kompleksu niższości. Próbując wyleczyć się z niego, szuka swojego 
centrum gdzie indziej, niż przyszło mu żyć. I nie to jest grośne, że 
czerpie z obcych wzorów, że poznaje inny świat i go do swojego miejsca 
przyprowadza. Problem tkwi w tym, że swojego miejsca nie lubi, wstydzi 
się go, spycha w sferę skrytości (choćby nadrabiał miną wyzwolonego 
światowca), a co za tym idzie, nie zna go wystarczająco, nie potrafi 
dostrzec i wykorzystać drzemiącego w nim potencjału. Jest 
prowincjuszem, bo świat, który stworzył dla siebie albo na który 
przystał, odbiera mu miejsce, w którym żyje. Tymczasem właśnie ta 
przestrzeń - ze swoim niepowtarzalnym pejzażem, splotem losów i 
doświadczeń, małością i marnością, tajemnicą i blaskiem - jest jego 
szansą wybicia się na nieprowincjonalność. 

    

   2. 
Chciałbym, aby Polska stała się prowincją. Chciałbym, aby odkrywane w 
różnych regionach i zakamarkach Polski "nowe prowincje" zwyciężyły w 
niej ducha prowincjonalizmu. Zdaje się, że tylko one to potrafią. Tak 
jak to dzieje się w Nowym Jorku. W tym wielkim metropolis, które - jak 
prorokowało wielu - już dawno powinno pogrążyć się w śmiertelnych 
odmętach merkantylizmu, co chwila wyłania się nowa prowincja, gdzie 
budzi się życie. Długo rozmawiałem z Jonasem Mekasem o tym, jak na 
przełomie lat 50. i 60., razem z Jurgisem MačiÚnasem i innymi tworzyli 
słynną dzisiaj nowojorską dzielnicę Soho. Nie mieli grosza przy duszy. 
Zagospodarowywali porzucony i zrujnowany, a przez to tani, skrawek 
miasta. Ale tym uchodścom z wiejskich okolic Litwy, podobnie jak ich 
przyjacielowi Andy Warholowi, którego rodzice dotarli tutaj z 
karpackiej wioski, tego właśnie było potrzeba, by stworzyć nowe centrum 
światowej awangardy. Ich towarzysze, którzy poszli utartym torem - na 
Broadway czy do Hollywood - przepadli bez wieści. 

   Dzisiaj 
Soho to już przeszłość. Łatwo daje się wyczuć, jak twórcze energie 
przenoszą się na Brooklyn albo objawiają na Bronksie. Zresztą nie 
trzeba ich szukać tylko w całych dzielnicach. Pióro Paula Austera, 
kamera Wayne Wanga i trochę tęsknoty za czymś innym niż mainstream 
wystarczyło, aby nowy świat powstał na rogu paru uliczek Brooklynu - 
świat z własnym mitem, filozofią życia, biznesem i sprawą, z którą 
można się utożsamić. 

   Tym właśnie jest 
prowincja w moim rozumieniu - nową przestrzenią do zagospodarowania. 
Sama z siebie niewiele ma do zaoferowania. Dlatego ci, którzy od razu 
liczą na rozmaite profity, właściwie nie mają do niej przystępu. Do 
prowincji nie można przybyć "na gotowe". Wszystko, co jest w niej do 
zrobienia, musi być budowane od początku. Wszystko, co może nam 
zaoferować, to ziemia leżąca odłogiem, spustoszenie albo dzikość, 
atmosfera zmierzchu i wyczekiwania. Można prowincję odnaleść dla siebie 
w żywiole natury nietkniętej cywilizacją, można na ruinach i 
pozostałościach cywilizowanego świata, ale w jednym i drugim przypadku 
właściwa jej będzie dziewiczość, niepowtarzalny smak stawiania 
pierwszych kroków na dopiero co przecieranej ścieżce. O ich mocy i 
znaczeniu przekonają się dopiero ci, którzy - trzymając się kurczowo 
starego centrum - pozbawiają się udziału w tym, co pierwsze, i 
przybywają zawsze za póśno. 

   Siła początku, 
potrzeba zmiany, wychylenie ku nowemu - wszystko to sprawia, że 
prowincja jest przestrzenią otwartą. Zamiast wyczekiwać i narzekać na 
wiatr wiejący w oczy, warto docenić jej potencjał i wykorzystać 
właściwy moment, bo prowincja przyjmuje czujnych i wsłuchanych w puls 
życia. Jej dzieje to historia zaprzepaszczonych okazji i wykorzystanych 
szans. 

    

   3. 
Zburzenie muru berlińskiego w 1989 roku otworzyło nową przestrzeń do 
zagospodarowania. Nadszedł czas prowincji. Pojawiła się szansa 
wyruszenia w podróż, odkrycia nowych lądów, budowania od początku. 
Doświadczenia, na których opieram niniejsze refleksje, wiążą się z 
przygodą garstki ludzi wyrzuconych wydarzeniami "jesieni ludów" z 
siodła starego centrum, którzy wyruszyli w swoją podróż na Wschód i 
stworzyli w Sejnach na Suwalszczyśnie inicjatywę "Pogranicze". Obok 
tych doświadczeń bardzo ważne dla moich rozważań są prace Marii Janion 
(czasem pisane wspólnie z Marią Żmigrodzką), jej refleksja nad 
zanikającym paradygmatem romantycznym w kulturze polskiej i koncepcja Bildung. Janion i Żmigrodzka (we wspaniałej książce o Wędrówkach Wilhelma Meistra Goethego) przypominają, że Bildung
wywodzące się od pierwotnego "ciosać", oznacza nadawanie kształtu, i 
znajdują dla niego polski odpowiednik w słowie "ukształcenie". Właśnie 
o "ukształceniu" myślałem, kiedy znalazłem się w Sejnach. 


   Czas 
prowincji potrzebuje generacji pionierów, praktyków, ludzi z misją, 
choćby to śmiesznie i staroświecko dzisiaj brzmiało, bo wektor 
życiowych aspiracji zwrócony jest w przeciwną stronę - po szanse na 
karierę i lepsze jutro wędruje się na salony wielkiego centrum. By 
odnaleść prowincje, nie trzeba jednak podróżować na odległe pogranicza 
ani też trzymać się koniecznie z dala od wielkich miast. Nowe prowincje 
odkrywane są dzisiaj na rynku we Wrocławiu, na Kazimierzu w Krakowie, 
na Pradze w Warszawie, na śiśkovie w Pradze i na Zarzeczu w Wilnie. 
Wszędzie tam można znaleść się u początku i na nowo zagospodarować 
przestrzeń, która czeka na odpieczętowanie i "ukształcenie". 
Doświadczenie "Pogranicza" wiąże się z zagospodarowywaniem miejsca w 
dawnym kwartale żydowskim małego miasteczka o wielokulturowych 
tradycjach, w którym żyją Polacy i Litwini, miasteczka dświgającego 
bagaż wszystkich tragedii, konfliktów, zniszczeń i ideologii XX wieku, 
z piękną okolicą (z osadami staroobrzędowców, a trochę dalej Ukrainców 
wysiedlonych tu w ramach akcji "Wisła"), w której napotkać można 
zarośnięte cmentarze żydowskie, ewangelickie, prawosławne, zrujnowane 
dwory i pałace, opustoszałe klasztory, mosty prowadzące donikąd, 
gościńce urywające się na granicy. Ta okolica płynnie przechodzi w 
przestrzeń Europy środkowej, drugiej prowincji, którą dla siebie 
odkryliśmy, mocno zdewastowanej, pozostawionej na uboczu głównego biegu 
wydarzeń w świecie, pełnej tajemnic, nierozstrzygniętych spraw 
ciągnących się z przeszłości. Ciągle wydaje mi się, że istnieje tutaj 
grunt pod stworzenie całej cywilizacji, jakaś wielka szansa, która może 
zostać zaprzepaszczona, ale przecież nie musi. Przed mieszkańcami tych 
obszarów stoją bowiem ciągle niesamowite wyzwania - ujarzmienie całego 
splotu problemów przenikających się kultur, małych narodów, niepewnych 
granic, uporanie się z dziedzictwem ideologii nacjonalistycznej i 
komunistycznej, odnalezienie dla siebie nowego kształtu i własnej 
tożsamości. Trochę to przypomina sytuację formowania się cywilizacji 
chińskiej, zrodzonej w dorzeczu Żółtej Rzeki, o której Arnold Toynbee 
pisał, że "powstała jako konieczność opanowania i ujarzmienia 
nieobliczalnej i trudnej rzeki". 

   Wyruszając w 1989 roku w drogę, zanotowałem sobie takie zdanie z Prywatnych obowiązków 
Czesława Miłosza: "Jako polski pisarz, niemrawością i nietrześwością 
przyciśnięty do muru, nie mam wielkiego wyboru: albo objawiam się jako 
naśladowca i podrabiacz zachodnich stylów, albo jako istota 
rozumniejsza i trzeświejsza niż mój zachodni rywal". Żeby nie było 
niejasności - ów "zachodni rywal" był i jest moim partnerem w wielu 
ważnych sprawach, także w sprawie integracji europejskiej, ale 
pozostaje rywalem w procesie wyzwalania się z prowincjonalności. Wiem, 
że muszę z nim stoczyć walkę. 

    

   4. 
Dlaczego czas prowincji nastał wraz z 1989 rokiem? Czy wcześniej 
odkrywanie i zagospodarowywanie prowincji nie było możliwe? Obawiam 
się, że w tym sensie, w jakim rozumiem te słowa, nie dało się tego 
zrobić. Była prowincja wspaniale odkrywana przez reporterów, przez 
Ryszarda Kapuścińskiego w Buszu po polsku czy środowisko 
białostockich "Kontrastów". Wiedza w ten sposób zdobywana, często 
bardzo krytyczna i potrzebna, dotyczyła systemu, w którym żyliśmy, ale 
nie przyczyniała się do budowania nowej prowincji. Na to aparat władzy 
reżimowej nie zezwalał. W warunkach tamtej rzeczywistości można było 
tworzyć azyle, podziemia i rodzaj "życia na wyspach". Ale prowincja, o 
której piszę, nie jest wyspą oddaloną od świata. Mam wrażenie, że wielu 
ludzi myśli o prowincji właśnie jako o spokojnej i odizolowanej od 
świata oazie, w której można się zaszyć, uciekając od udręk 
charakterystycznych ponoć dla życia w centrum. Tymczasem dopiero 
prowincja stwarza autentyczną możliwość penetrowania świata i jego 
współtworzenia, o czym można się było przekonać po upadku systemu 
komunistycznego. To, co rzeczywiste, stało się znów osiągalne. Już nie 
tylko poprzez idées générales intelektualistów, ale także poprzez praktykę zanurzoną w strumieniu życia konkretnej społeczności. 

   Tego 
najbardziej nam brakowało - wolnego aktu czynienia, korzeniami 
tkwiącego w życiu wspólnoty i rozwijającego się w ciągłym z nią 
dialogu. Działając w Sejnach, byliśmy podawani do sądu za 
"nieprawomyślne" publikacje, atakowano nas w prasie, z krytyką 
występował ten lub ów polityk, ktoś nas zwalczał z powodów ideowych lub 
zwykłej ludzkiej zawiści, ale wszystko to marną stanowiło przeszkodę 
wobec dynamiki organicznej pracy. Kontakt z młodymi ludśmi, dialog 
międzypokoleniowy, praca nad odbudową pamięci, tożsamości małych 
ojczyzn, etosu pogranicza i zerwanych mostów w Europie środkowej, a 
wreszcie walka z "zachodnimi rywalami" o własną oryginalność skutecznie 
leczyły nas ze strachu, że zduszą nas kleszcze jakiejś ideologii. Nie 
było czasu na zastanawianie się, czy jesteśmy w centrum czy na 
peryferiach. Nie było izolacji artystów, którzy żyjąc w "alternatywie" 
czy też w "swoim świecie", od czasu do czasu pokazują ludziom 
przedstawienie, koncert czy wystawę. Była kultura oparta na 
uczestnictwie i współtworzeniu, zaangażowana społecznie i łącząca pracę 
artystyczną z szerokim programem edukacyjnym. Była praktyka wciąż 
dostosowująca się do rzeczywistych problemów spotykanych na pograniczu 
i trwająca nie dzień, dwa, ale miesiąc, rok, wiele lat. W naszej 
historii ostatnich stuleci, wstrząsanej nagłymi zrywami, zwycięstwami 
trwającymi krótko i klęskami dłużącymi się w nieskończoność, takie 
przedarcie się do pasma długiego trwania, choćby było zaczątkiem 
jedynie, bez żadnych gwarancji na daleką przyszłość, jest już czymś 
niezwykłym. 

   Prowincja zagospodarowywana 
wolnym aktem czynienia otwiera nową perspektywę, w której życie i świat 
wartości określa język praktyki. Tradycja pozytywizmu, 
organicznikowska, nabiera nowego znaczenia. Czyż nie stanowi to szansy 
zaistnienia u nas w nowej postaci Prowincji Pedagogicznej Goethego czy 
Kastalii Hermanna Hessego? W Europie środkowej pora nam powrócić do Bildung
Trudno byłoby mi znaleść pojęcie bardziej odpowiadające duchowi czasu 
prowincji i precyzyjniej odnoszące się do wyzwań, które czas ten przed 
nami stawia. 

    

   5. 
Podróżując do Sejn, docieraliśmy do miejsca, które pełne było 
nierozstrzygniętych spraw z przeszłości, konfliktów, tematów tabu. 
Starając się zbliżyć do rzeczywistości, musieliśmy ciągle odwoływać się 
do pamięci, która okazała się niezbywalną częścią współczesnego świata. 
Nie tworzyliśmy wszak muzeum ani skansenu. Pracowaliśmy z młodymi nad 
nowym kształtem przyszłości i własnym miejscem w Europie. I im bardziej 
odpieczętowywaliśmy to miejsce, tym więcej my - współuczestnicy tej 
pracy, dzieci, ich rodzice i dziadkowie - mieliśmy miłości i 
zrozumienia dla ludzi, którzy tu żyli, i dla ziemi, która ich 
przygarnęła. Pewnie, że nie obywa się to bez bólu, że niektóre urazy i 
napięcia w dalszym ciągu pozostają. Zajmowaliśmy się jednak - jak 
zauważył w swoim słowie o "Pograniczu" Czesław Miłosz - tym, "co w 
naszej części Europy jest szczegółowe, konkretne, bolesne, a zarazem 
życiodajne". Aby było życiodajne, musieliśmy pozostawać na miejscu i 
zbliżyć się do rzeczywistości w perspektywie długiego trwania. Trzeba 
było odkryć tam dla siebie prowincje. 

    

   6. 
"świat musi zostać zromantyzowany. W ten sposób odnajduje pierwotny 
sens. Romantyzowanie to jakościowe potęgowanie. W działaniu tym niższe 
śjaś utożsamia się z lepszym śjaś. Tak jak my sami jesteśmy takim 
jakościowym spotęgowaniem. (...) Nadając rzeczom pospolitym wyższy 
sens, zwykłym - tajemniczy wygląd, znanym - godność rzeczy nieznanych, 
skończonym - pozór nieskończoności - romantyzuje je". Czytam ten 
fragment Uczniów z Sais Novalisa, niejeden raz przywoływany 
przez Marię Janion, i dziwię się, jak współczesne jest jego brzmienie, 
jak żywo rezonuje z tym, co starałem się powiedzieć o prowincji. Trudno 
nie dopatrzyć się w tym, co napisałem - o tradycjach Bildung i 
organicznikowskiej, o więzi z przeszłością i wadze pamięci, o 
docieraniu do początku i zagospodarowywaniu nowych prowincji - rysu 
romantycznego. Tylko czy to wystarczy, aby mówić o ciągłości 
paradygmatu romantycznego, o jego kontynuacji? Ilu takich praktyków 
prowincji można by dzisiaj znaleść? Pewnie nie aż tylu, aby można mówić 
o tym jako o zjawisku kształtującym dzisiejszą rzeczywistość. Nie daje 
mi jednak spokoju myśl, że gdyby ich było więcej (co nie jest 
wykluczone w perspektywie naszego środkowoeuropejskiego emancypowania 
się), pojawiłoby się kolejne autentyczne ogniwo tradycji romantycznej, 
rozumianej nie jako desperacki zryw, ale jako ukształcenie nowej 
prowincji, która wyłoniła się po 1989 roku. 

   Dlaczego 
czas prowincji tak silnie związany jest z romantyzmem? Pamiętam siebie, 
małego chłopca stojącego na lekcji wychowania fizycznego przed wysoko 
zawieszoną poprzeczką do skoku wzwyż. Trudno mi było nawet wyobrazić 
sobie, że ją pokonam. I usłyszałem zapowiedś nauczyciela: "A teraz 
skacze mały ciałem, ale wielki duchem". Jakbym usłyszał Novalisa: 
"Nadając rzeczom pospolitym wyższy sens". Ktokolwiek osobiście próbował 
zmierzyć się z przestrzenią prowincji, wie, o czym mówię. Wie też, 
dlaczego pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami, gdy słyszę głosy 
mówiące o anachronizmie postawy romantycznej, która rzekomo nie 
przystaje do współczesności. Maria Janion, autorka książki Do Europy tak, ale tylko z naszymi zmarłymi
wytyczyła drogę kontynuacji tradycji romantycznej, przeciwstawiając się 
niepamięci i obojętności młodych pokoleń (nieczułych na tragizm 
historii, który dotknął ich przodków). Drogą tą musi także podążać 
odkrywca prowincji. Jego praktyka jednak wkracza w inną przestrzeń niż 
cmentarz, obszar kresu i wyczerpania. Pamiętając, żyje on w wymiarze 
początku, nowego kształtowania, dynamicznego przecierania ścieżki w 
przyszłość - w przestrzeni prowincji. Mam nadzieję, że nikt nie zarzuci 
mi wstecznictwa ani zamiaru izolowania się od świata, Europy i centrum. 
Przebudzenie do życia nowej prowincji jest pracą wykonaną nad 
"jakościowym spotęgowaniem" centrum, a także szansą uchronienia owego 
centrum przed prowincjonalizmem. 

    

KRZYSZTOF 
CZYŻEWSKI, praktyk idei, poeta, eseista; jest twórcą Fundacji 
"Pogranicze" i Ośrodka "Pogranicze - sztuk, kultur, narodów" w Sejnach; 
redaktor naczelny pisma "Krasnogruda". Wydał: ścieżka pogranicza (2001).