Kimże bowiem jest
prowincjusz? Człowiekiem, któremu miejsce zamieszkiwania przydaje
kompleksu niższości. Próbując wyleczyć się z niego, szuka swojego
centrum gdzie indziej, niż przyszło mu żyć. I nie to jest grośne, że
czerpie z obcych wzorów, że poznaje inny świat i go do swojego miejsca
przyprowadza. Problem tkwi w tym, że swojego miejsca nie lubi, wstydzi
się go, spycha w sferę skrytości (choćby nadrabiał miną wyzwolonego
światowca), a co za tym idzie, nie zna go wystarczająco, nie potrafi
dostrzec i wykorzystać drzemiącego w nim potencjału. Jest
prowincjuszem, bo świat, który stworzył dla siebie albo na który
przystał, odbiera mu miejsce, w którym żyje. Tymczasem właśnie ta
przestrzeń - ze swoim niepowtarzalnym pejzażem, splotem losów i
doświadczeń, małością i marnością, tajemnicą i blaskiem - jest jego
szansą wybicia się na nieprowincjonalność.
2.
Chciałbym, aby Polska stała się prowincją. Chciałbym, aby odkrywane w
różnych regionach i zakamarkach Polski "nowe prowincje" zwyciężyły w
niej ducha prowincjonalizmu. Zdaje się, że tylko one to potrafią. Tak
jak to dzieje się w Nowym Jorku. W tym wielkim metropolis, które - jak
prorokowało wielu - już dawno powinno pogrążyć się w śmiertelnych
odmętach merkantylizmu, co chwila wyłania się nowa prowincja, gdzie
budzi się życie. Długo rozmawiałem z Jonasem Mekasem o tym, jak na
przełomie lat 50. i 60., razem z Jurgisem MačiÚnasem i innymi tworzyli
słynną dzisiaj nowojorską dzielnicę Soho. Nie mieli grosza przy duszy.
Zagospodarowywali porzucony i zrujnowany, a przez to tani, skrawek
miasta. Ale tym uchodścom z wiejskich okolic Litwy, podobnie jak ich
przyjacielowi Andy Warholowi, którego rodzice dotarli tutaj z
karpackiej wioski, tego właśnie było potrzeba, by stworzyć nowe centrum
światowej awangardy. Ich towarzysze, którzy poszli utartym torem - na
Broadway czy do Hollywood - przepadli bez wieści.
Dzisiaj
Soho to już przeszłość. Łatwo daje się wyczuć, jak twórcze energie
przenoszą się na Brooklyn albo objawiają na Bronksie. Zresztą nie
trzeba ich szukać tylko w całych dzielnicach. Pióro Paula Austera,
kamera Wayne Wanga i trochę tęsknoty za czymś innym niż mainstream
wystarczyło, aby nowy świat powstał na rogu paru uliczek Brooklynu -
świat z własnym mitem, filozofią życia, biznesem i sprawą, z którą
można się utożsamić.
Tym właśnie jest
prowincja w moim rozumieniu - nową przestrzenią do zagospodarowania.
Sama z siebie niewiele ma do zaoferowania. Dlatego ci, którzy od razu
liczą na rozmaite profity, właściwie nie mają do niej przystępu. Do
prowincji nie można przybyć "na gotowe". Wszystko, co jest w niej do
zrobienia, musi być budowane od początku. Wszystko, co może nam
zaoferować, to ziemia leżąca odłogiem, spustoszenie albo dzikość,
atmosfera zmierzchu i wyczekiwania. Można prowincję odnaleść dla siebie
w żywiole natury nietkniętej cywilizacją, można na ruinach i
pozostałościach cywilizowanego świata, ale w jednym i drugim przypadku
właściwa jej będzie dziewiczość, niepowtarzalny smak stawiania
pierwszych kroków na dopiero co przecieranej ścieżce. O ich mocy i
znaczeniu przekonają się dopiero ci, którzy - trzymając się kurczowo
starego centrum - pozbawiają się udziału w tym, co pierwsze, i
przybywają zawsze za póśno.
Siła początku,
potrzeba zmiany, wychylenie ku nowemu - wszystko to sprawia, że
prowincja jest przestrzenią otwartą. Zamiast wyczekiwać i narzekać na
wiatr wiejący w oczy, warto docenić jej potencjał i wykorzystać
właściwy moment, bo prowincja przyjmuje czujnych i wsłuchanych w puls
życia. Jej dzieje to historia zaprzepaszczonych okazji i wykorzystanych
szans.
3.
Zburzenie muru berlińskiego w 1989 roku otworzyło nową przestrzeń do
zagospodarowania. Nadszedł czas prowincji. Pojawiła się szansa
wyruszenia w podróż, odkrycia nowych lądów, budowania od początku.
Doświadczenia, na których opieram niniejsze refleksje, wiążą się z
przygodą garstki ludzi wyrzuconych wydarzeniami "jesieni ludów" z
siodła starego centrum, którzy wyruszyli w swoją podróż na Wschód i
stworzyli w Sejnach na Suwalszczyśnie inicjatywę "Pogranicze". Obok
tych doświadczeń bardzo ważne dla moich rozważań są prace Marii Janion
(czasem pisane wspólnie z Marią Żmigrodzką), jej refleksja nad
zanikającym paradygmatem romantycznym w kulturze polskiej i koncepcja Bildung. Janion i Żmigrodzka (we wspaniałej książce o Wędrówkach Wilhelma Meistra Goethego) przypominają, że Bildung,
wywodzące się od pierwotnego "ciosać", oznacza nadawanie kształtu, i
znajdują dla niego polski odpowiednik w słowie "ukształcenie". Właśnie
o "ukształceniu" myślałem, kiedy znalazłem się w Sejnach.
Czas
prowincji potrzebuje generacji pionierów, praktyków, ludzi z misją,
choćby to śmiesznie i staroświecko dzisiaj brzmiało, bo wektor
życiowych aspiracji zwrócony jest w przeciwną stronę - po szanse na
karierę i lepsze jutro wędruje się na salony wielkiego centrum. By
odnaleść prowincje, nie trzeba jednak podróżować na odległe pogranicza
ani też trzymać się koniecznie z dala od wielkich miast. Nowe prowincje
odkrywane są dzisiaj na rynku we Wrocławiu, na Kazimierzu w Krakowie,
na Pradze w Warszawie, na śiśkovie w Pradze i na Zarzeczu w Wilnie.
Wszędzie tam można znaleść się u początku i na nowo zagospodarować
przestrzeń, która czeka na odpieczętowanie i "ukształcenie".
Doświadczenie "Pogranicza" wiąże się z zagospodarowywaniem miejsca w
dawnym kwartale żydowskim małego miasteczka o wielokulturowych
tradycjach, w którym żyją Polacy i Litwini, miasteczka dświgającego
bagaż wszystkich tragedii, konfliktów, zniszczeń i ideologii XX wieku,
z piękną okolicą (z osadami staroobrzędowców, a trochę dalej Ukrainców
wysiedlonych tu w ramach akcji "Wisła"), w której napotkać można
zarośnięte cmentarze żydowskie, ewangelickie, prawosławne, zrujnowane
dwory i pałace, opustoszałe klasztory, mosty prowadzące donikąd,
gościńce urywające się na granicy. Ta okolica płynnie przechodzi w
przestrzeń Europy środkowej, drugiej prowincji, którą dla siebie
odkryliśmy, mocno zdewastowanej, pozostawionej na uboczu głównego biegu
wydarzeń w świecie, pełnej tajemnic, nierozstrzygniętych spraw
ciągnących się z przeszłości. Ciągle wydaje mi się, że istnieje tutaj
grunt pod stworzenie całej cywilizacji, jakaś wielka szansa, która może
zostać zaprzepaszczona, ale przecież nie musi. Przed mieszkańcami tych
obszarów stoją bowiem ciągle niesamowite wyzwania - ujarzmienie całego
splotu problemów przenikających się kultur, małych narodów, niepewnych
granic, uporanie się z dziedzictwem ideologii nacjonalistycznej i
komunistycznej, odnalezienie dla siebie nowego kształtu i własnej
tożsamości. Trochę to przypomina sytuację formowania się cywilizacji
chińskiej, zrodzonej w dorzeczu Żółtej Rzeki, o której Arnold Toynbee
pisał, że "powstała jako konieczność opanowania i ujarzmienia
nieobliczalnej i trudnej rzeki".
Wyruszając w 1989 roku w drogę, zanotowałem sobie takie zdanie z Prywatnych obowiązków
Czesława Miłosza: "Jako polski pisarz, niemrawością i nietrześwością
przyciśnięty do muru, nie mam wielkiego wyboru: albo objawiam się jako
naśladowca i podrabiacz zachodnich stylów, albo jako istota
rozumniejsza i trzeświejsza niż mój zachodni rywal". Żeby nie było
niejasności - ów "zachodni rywal" był i jest moim partnerem w wielu
ważnych sprawach, także w sprawie integracji europejskiej, ale
pozostaje rywalem w procesie wyzwalania się z prowincjonalności. Wiem,
że muszę z nim stoczyć walkę.
4.
Dlaczego czas prowincji nastał wraz z 1989 rokiem? Czy wcześniej
odkrywanie i zagospodarowywanie prowincji nie było możliwe? Obawiam
się, że w tym sensie, w jakim rozumiem te słowa, nie dało się tego
zrobić. Była prowincja wspaniale odkrywana przez reporterów, przez
Ryszarda Kapuścińskiego w Buszu po polsku czy środowisko
białostockich "Kontrastów". Wiedza w ten sposób zdobywana, często
bardzo krytyczna i potrzebna, dotyczyła systemu, w którym żyliśmy, ale
nie przyczyniała się do budowania nowej prowincji. Na to aparat władzy
reżimowej nie zezwalał. W warunkach tamtej rzeczywistości można było
tworzyć azyle, podziemia i rodzaj "życia na wyspach". Ale prowincja, o
której piszę, nie jest wyspą oddaloną od świata. Mam wrażenie, że wielu
ludzi myśli o prowincji właśnie jako o spokojnej i odizolowanej od
świata oazie, w której można się zaszyć, uciekając od udręk
charakterystycznych ponoć dla życia w centrum. Tymczasem dopiero
prowincja stwarza autentyczną możliwość penetrowania świata i jego
współtworzenia, o czym można się było przekonać po upadku systemu
komunistycznego. To, co rzeczywiste, stało się znów osiągalne. Już nie
tylko poprzez idées générales intelektualistów, ale także poprzez praktykę zanurzoną w strumieniu życia konkretnej społeczności.
Tego
najbardziej nam brakowało - wolnego aktu czynienia, korzeniami
tkwiącego w życiu wspólnoty i rozwijającego się w ciągłym z nią
dialogu. Działając w Sejnach, byliśmy podawani do sądu za
"nieprawomyślne" publikacje, atakowano nas w prasie, z krytyką
występował ten lub ów polityk, ktoś nas zwalczał z powodów ideowych lub
zwykłej ludzkiej zawiści, ale wszystko to marną stanowiło przeszkodę
wobec dynamiki organicznej pracy. Kontakt z młodymi ludśmi, dialog
międzypokoleniowy, praca nad odbudową pamięci, tożsamości małych
ojczyzn, etosu pogranicza i zerwanych mostów w Europie środkowej, a
wreszcie walka z "zachodnimi rywalami" o własną oryginalność skutecznie
leczyły nas ze strachu, że zduszą nas kleszcze jakiejś ideologii. Nie
było czasu na zastanawianie się, czy jesteśmy w centrum czy na
peryferiach. Nie było izolacji artystów, którzy żyjąc w "alternatywie"
czy też w "swoim świecie", od czasu do czasu pokazują ludziom
przedstawienie, koncert czy wystawę. Była kultura oparta na
uczestnictwie i współtworzeniu, zaangażowana społecznie i łącząca pracę
artystyczną z szerokim programem edukacyjnym. Była praktyka wciąż
dostosowująca się do rzeczywistych problemów spotykanych na pograniczu
i trwająca nie dzień, dwa, ale miesiąc, rok, wiele lat. W naszej
historii ostatnich stuleci, wstrząsanej nagłymi zrywami, zwycięstwami
trwającymi krótko i klęskami dłużącymi się w nieskończoność, takie
przedarcie się do pasma długiego trwania, choćby było zaczątkiem
jedynie, bez żadnych gwarancji na daleką przyszłość, jest już czymś
niezwykłym.
Prowincja zagospodarowywana
wolnym aktem czynienia otwiera nową perspektywę, w której życie i świat
wartości określa język praktyki. Tradycja pozytywizmu,
organicznikowska, nabiera nowego znaczenia. Czyż nie stanowi to szansy
zaistnienia u nas w nowej postaci Prowincji Pedagogicznej Goethego czy
Kastalii Hermanna Hessego? W Europie środkowej pora nam powrócić do Bildung.
Trudno byłoby mi znaleść pojęcie bardziej odpowiadające duchowi czasu
prowincji i precyzyjniej odnoszące się do wyzwań, które czas ten przed
nami stawia.
5.
Podróżując do Sejn, docieraliśmy do miejsca, które pełne było
nierozstrzygniętych spraw z przeszłości, konfliktów, tematów tabu.
Starając się zbliżyć do rzeczywistości, musieliśmy ciągle odwoływać się
do pamięci, która okazała się niezbywalną częścią współczesnego świata.
Nie tworzyliśmy wszak muzeum ani skansenu. Pracowaliśmy z młodymi nad
nowym kształtem przyszłości i własnym miejscem w Europie. I im bardziej
odpieczętowywaliśmy to miejsce, tym więcej my - współuczestnicy tej
pracy, dzieci, ich rodzice i dziadkowie - mieliśmy miłości i
zrozumienia dla ludzi, którzy tu żyli, i dla ziemi, która ich
przygarnęła. Pewnie, że nie obywa się to bez bólu, że niektóre urazy i
napięcia w dalszym ciągu pozostają. Zajmowaliśmy się jednak - jak
zauważył w swoim słowie o "Pograniczu" Czesław Miłosz - tym, "co w
naszej części Europy jest szczegółowe, konkretne, bolesne, a zarazem
życiodajne". Aby było życiodajne, musieliśmy pozostawać na miejscu i
zbliżyć się do rzeczywistości w perspektywie długiego trwania. Trzeba
było odkryć tam dla siebie prowincje.
6.
"świat musi zostać zromantyzowany. W ten sposób odnajduje pierwotny
sens. Romantyzowanie to jakościowe potęgowanie. W działaniu tym niższe
śjaś utożsamia się z lepszym śjaś. Tak jak my sami jesteśmy takim
jakościowym spotęgowaniem. (...) Nadając rzeczom pospolitym wyższy
sens, zwykłym - tajemniczy wygląd, znanym - godność rzeczy nieznanych,
skończonym - pozór nieskończoności - romantyzuje je". Czytam ten
fragment Uczniów z Sais Novalisa, niejeden raz przywoływany
przez Marię Janion, i dziwię się, jak współczesne jest jego brzmienie,
jak żywo rezonuje z tym, co starałem się powiedzieć o prowincji. Trudno
nie dopatrzyć się w tym, co napisałem - o tradycjach Bildung i
organicznikowskiej, o więzi z przeszłością i wadze pamięci, o
docieraniu do początku i zagospodarowywaniu nowych prowincji - rysu
romantycznego. Tylko czy to wystarczy, aby mówić o ciągłości
paradygmatu romantycznego, o jego kontynuacji? Ilu takich praktyków
prowincji można by dzisiaj znaleść? Pewnie nie aż tylu, aby można mówić
o tym jako o zjawisku kształtującym dzisiejszą rzeczywistość. Nie daje
mi jednak spokoju myśl, że gdyby ich było więcej (co nie jest
wykluczone w perspektywie naszego środkowoeuropejskiego emancypowania
się), pojawiłoby się kolejne autentyczne ogniwo tradycji romantycznej,
rozumianej nie jako desperacki zryw, ale jako ukształcenie nowej
prowincji, która wyłoniła się po 1989 roku.
Dlaczego
czas prowincji tak silnie związany jest z romantyzmem? Pamiętam siebie,
małego chłopca stojącego na lekcji wychowania fizycznego przed wysoko
zawieszoną poprzeczką do skoku wzwyż. Trudno mi było nawet wyobrazić
sobie, że ją pokonam. I usłyszałem zapowiedś nauczyciela: "A teraz
skacze mały ciałem, ale wielki duchem". Jakbym usłyszał Novalisa:
"Nadając rzeczom pospolitym wyższy sens". Ktokolwiek osobiście próbował
zmierzyć się z przestrzenią prowincji, wie, o czym mówię. Wie też,
dlaczego pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami, gdy słyszę głosy
mówiące o anachronizmie postawy romantycznej, która rzekomo nie
przystaje do współczesności. Maria Janion, autorka książki Do Europy tak, ale tylko z naszymi zmarłymi,
wytyczyła drogę kontynuacji tradycji romantycznej, przeciwstawiając się
niepamięci i obojętności młodych pokoleń (nieczułych na tragizm
historii, który dotknął ich przodków). Drogą tą musi także podążać
odkrywca prowincji. Jego praktyka jednak wkracza w inną przestrzeń niż
cmentarz, obszar kresu i wyczerpania. Pamiętając, żyje on w wymiarze
początku, nowego kształtowania, dynamicznego przecierania ścieżki w
przyszłość - w przestrzeni prowincji. Mam nadzieję, że nikt nie zarzuci
mi wstecznictwa ani zamiaru izolowania się od świata, Europy i centrum.
Przebudzenie do życia nowej prowincji jest pracą wykonaną nad
"jakościowym spotęgowaniem" centrum, a także szansą uchronienia owego
centrum przed prowincjonalizmem.
KRZYSZTOF
CZYŻEWSKI, praktyk idei, poeta, eseista; jest twórcą Fundacji
"Pogranicze" i Ośrodka "Pogranicze - sztuk, kultur, narodów" w Sejnach;
redaktor naczelny pisma "Krasnogruda". Wydał: ścieżka pogranicza (2001).
Czas prowincji
23 października 2013 16:53
1.
Polska jest prowincjonalna. Jesteśmy prowincjuszami, bo tak, a nie
inaczej nazwaliśmy sobie świat po 1989 roku. To, że byliśmy jeszcze
niedawno społeczeństwem wiejskim, że przeżyliśmy wielkie migracje ze
wsi do miast, ze wschodu na zachód, że mieliśmy trudne dzieciństwo, że
system komunistyczny zbankrutował, a kapitalistyczny okazał się
zwycięski na rynku świata - to wszystko ma znaczenie dużo mniejsze niż
nasz stosunek do tego, co było i co jest.