Drago Jančar, Spojrzenie anioła, Fragment.

Drago Jančar, Spojrzenie anioła, Fragment.

Niedziela w Oberheim 

Nawet nie niedziela, tylko niedzielne przedpołudnie. Trzy sceny, tysiąc słów. I niezbędna sceneria melancholijnej środkowoeuropejskiej prowincji. Skwer nad Dunajem, rzeka w ostatnich dniach nieco wezbrała, smukłe kadłuby statków rozgarniają spienioną brązową wodę, płyną same albo z holownikami, pod prąd, szybko, niemal bezgłośnie suną w dół rzeki. Wiatr porusza koronami topoli, grona białych akacji kołyszą się na wietrze, gdzieś w górnym biegu rzeki pada, tutaj rozproszone, mgliste światło przedziera się przez warstwę chmur. Po kamiennym bruku koziołkują dźwięki organów z kościoła Świętego Egidiusza, odbijają się echem od murów kamienic, potężne dźwięki wirują wokół gotyckiej budowli. Jest pusto, wszyscy są w kościele.

Przed opuszczonym browarem po drugiej stronie wąskiej ulicy, na której mieszkam, zatrzymuje się kilka samochodów. Nie wiem, dlaczego nigdy nie zwróciłem na to uwagi – zawsze zatrzymują się w tym miejscu. Jacyś mężczyźni z eleganckimi walizkami przeznaczonymi na broń wychodzą z samochodów i znikają za szerokimi drzwiami, które muszą prowadzić do piwnicy albo do magazynu. Tędy przetaczano niegdyś beczki z piwem i ładowano na wozy. Wieża browaru góruje nad dachami domów, okna wychodzą na Dunaj. Chciałbym być na jej szczycie, patrzyłbym teraz w tamtą stronę, gdzie zasłona deszczu z niskich chmur opada na powierzchnię wody w górnym biegu rzeki. Pod wieżą mniejszy, równie opuszczony budynek. 

– To była lodownia – wyjaśnia Fastl. 

Fastl nie poszedł na mszę, nigdy nie chodzi do kościoła. Nie chce, żeby mówić do niego ani „wy”, ani „pan”, tylko „ty, Fastl”. Pracował na kolei, teraz ma stragan z kiełbaskami koło małego budynku dworca kolejowego. Kiełbaski podgrzewa i sprzedaje Jadranka z Banja Luki. W każdą niedzielę, gdy interes jest zamknięty, Fastl chodzi Pod Czarnego Orła na piwo. Tam spotyka się z tymi kilkoma innymi, którzy też nie chodzą do kościoła. 

– Ładowali lód razem z piwem – wyjaśnia. 

– A co jest w browarze? 

– Nic. Tylko tu, przed drzwiami, w czterdziestym piątym zginęło trzech ludzi, od amerykańskiego granatu. 

Przed browarem znów zatrzymuje się samochód, barczysty mężczyzna dzwoni do drzwi, czeka, znika we wnętrzu. 

– Dokąd wchodzą ci ludzie? 

– Do piwnicy. 

– Ty, Fastl, powiedziałeś przecież, że w starym browarze nic nie ma. 

– Ale jest w piwnicy. 

W małych, brązowych oczach pojawiają się kpiące błyski. 

Pyta, czy chciałbym zobaczyć, co jest w środku. 

Pewnie. 

– To chodź – mówi. 

Idziemy więc na drugą stronę ulicy, Fastl dzwoni, w domofonie rozlega się męski głos, mężczyzna rozmawia z Fastlem w dialekcie, którego nie rozumiem. Otwierają się drzwi, jesteśmy na podeście kamiennych schodów prowadzących gdzieś w dół. Od razu czuję woń siarki, czegoś przypalonego, wydaje mi się, że słyszę jakieś trzaski, są dosyć głośne, jakby ktoś łamał potężne gałęzie. Fastl stąpa ostrożnie, jest emerytem. Oświetla nas żółtawy blask piwnicznych lamp. Na dole są kolejne drzwi, mój przewodnik dzwoni, otwierają się od razu. Niewielkie pomieszczenie, przy stole siedzi krótko ostrzyżony mężczyzna, czyta gazetę. Kiwa głową, możemy iść dalej, korytarz skręca, nagle wchodzimy do większej, lepiej oświetlonej sali. Jest tu pełno barczystych, krótko ostrzyżonych ludzi, większość w kamizelkach, z podwiniętymi rękawami. Na stołach leżą otwarte eleganckie walizki, w nich starannie poukładane rewolwery różnego kalibru, razem z przyborami do czyszczenia. 

– Schutzverein – mówi Fastl – związek strzelecki. 

Pod ścianami broń większego kalibru, karabiny, karabinki, winczestery, kilka karabinów automatycznych. Trzaski są teraz głośniejsze, woń siarki jeszcze przenikliwsza niż na górze. Nad głowami unosi się szaroniebieskawy obłok, gęstnieje pod wysokim sklepieniem piwnicy. Okien nie ma wcale. Mężczyźni wychodzą przez grube, obite ołowianymi płytami drzwi i z powagą na twarzach wracają. Broń przekładają z ręki do ręki, jak małe zwierzęta, ostrożnie i lekko, wyćwiczonymi ruchami. Fastl rozmawia z barczystym, który dopiero co się pojawił, przybysz kiwa głową. Z barku, gdzie stoi gąszcz kufli do piwa, wyciąga słuchawki i wciska nam je do rąk. Wchodzimy przez drzwi, którymi – za każdym razem, gdy ktoś je otwiera – wdziera się obłok dymu. 

W chwili gdy wchodzimy, rozlega się straszliwy huk. Młody mężczyzna trzyma w ręku coś w rodzaju pistoletu, może browning albo luger, w każdym razie coś dużego. Nakładamy słuchawki, w oczach Fastla pojawia się błysk: teraz widzisz, co tu jest? Widzę, ty, 
Fastl. Dwóch mężczyzn strzela do tarcz z mniejszych pistoletów, chłopak wali do plansz w kształcie ludzkich sylwetek, jedne są trochę bliżej, inne nieco dalej. Wstają i padają, uciekają bojaźliwie, kryją się i pojawiają w drugim końcu sali. Ale kule z gromkiej broni dosięgają ich również tam. Ściany wyłożono grubą warstwą gumy. Strzelec ma zadowoloną minę, choć się nie odzywa, bez słowa odstępuje miejsce następnemu, ten zaś swoją broń o długiej lufie opiera na łokciu lewej ręki, mierzy i strzela. Fastl pokazuje mi, że trafia każdą sylwetkę prosto w głowę, prosto w czoło. 

I znów jesteśmy w pierwszej sali podziemia, barczysty hipopotam proponuje mi piwo, krótko ostrzyżony pyta w dialekcie, przez Fastla, czy chciałbym postrzelać. Odpowiadam, że nie. Ostrzyżony stwierdza, że nie jestem Hemingwayem, przytakuję, ma rację. Barczysty pyta jeszcze raz, czy chciałbym się napić piwa, mówię, że nie, dziękuję, Fastl dodaje, że idzie na piwo Pod Czarnego Orła, jak w każdą niedzielę. Po chwili barczysty i ostrzyżony pogrążają się w rozmowie o urządzeniach w sali fitness klubu, a ja i Fastl, oświetleni żółtawym blaskiem lamp, wspinamy się na górę po schodach. Smuga szaroniebieskawego dymu ciągnie się za nami, trzaski, jakby ktoś łamał w piwnicy gałęzie, są coraz odleglejsze. Cały czas cuchnie siarką. 

Na dworze jest niedzielne przedpołudnie, wokół opuszczonej piekarni panuje cisza. Wiatr porusza koronami topoli, gdzieś w górnym biegu rzeki pada, tutaj rozproszone, mgliste światło przenika przez warstwę chmur. Wieża browaru góruje nad dachami domów. Chciałbym być tam w górze, na samym szczycie, patrzyłbym na zasłonę deszczu z niskich chmur opadającą na powierzchnię wody. Pytam, co jest w wieży browaru, Fastl odpowiada, że nic, czy chciałbym zobaczyć? Nie. Ulica jest bardzo spokojna. Nigdzie żadnego napisu, który by informował, że tutaj się strzela, powiadam. 

– Lentia – mówi po chwili Fastl – związek strzelecki Lentia. 

Wzrusza ramionami. Po chwili przez podwórka i ogrody z sałatą ciągnące się za głównym placem rusza Pod Czarnego Orła na piwo. 

Główny plac jest nadal pusty, do organów z kościoła Świętego Egidiusza dołącza potężny chór, jego szerokie jak Dunaj, powolne Te Deum płynie przez plac, płynie wokół kościoła, płynie i płynie, kłębi się i wreszcie znajduje ujście tuż przy ziemi, na bruku placu, na bruku ulicy. A jednocześnie płynie górą ponad dachami Oberheim, ku brązowej tafli wody. Schodzę i ja razem z tym strumieniem dźwięków do miejsca, gdzie w górę rzeki szybko płynie z prądem statek pasażerski o nazwie Theodor Fontane. Jakiś człowiek wsparty o poręcz obserwuje przez lornetkę fasady domów, topole, akacje, z których zwisają grona białych kwiatów. 

Na ławce w parku nad rzeką siedzi dziewczyna w dżinsach, jej ramiona drżą, płacze. Jest wiosna, dziewczyny w Oberheim płaczą. Obok niej stoi chłopak z rękami w kieszeniach skórzanej kurtki i coś do niej mówi. Nie widzą mnie, choć przechodzę bardzo blisko. 

A potem siedzę sobie w pokoju i patrzę na brązowe fale wędrujące do morza, Morza Czarnego. Ściemnia się, chmury są coraz bliżej, ktoś gwiżdże pod oknem, światło nie jest już rozproszone i mgliste, tylko troszkę zamglone, po chwili znika. 

Radio informuje o korkach na wszystkich drogach, są Zielone Świątki, nie powinniśmy wybierać się w podróż, jeśli naprawdę nie jest to konieczne. Piszę tych tysiąc słów, a może trochę więcej.

Drago Jančar Spojrzenie aniołaSejny 2002, Fundacja Pogranicze.