Francuski szyk, ottomański bruk - Wojciech Stanisławski, Rzeczpospolita - recenzja

Francuski szyk, ottomański bruk - Wojciech Stanisławski, Rzeczpospolita - recenzja

Francuski szyk, ottomański bruk.

Niewykluczone, że lekkość i pogodę, z jaką napisany został „Konsul w Belgradzie”, serbsko-europejski autor zawdzięcza potrójnemu dystansowi: lat (relacja rozpoczyna się w latach 30.), odległości (pisarz, wyjechawszy z Serbii na początku lat 90., od blisko ćwierć wieku mieszka w Niemczech), wreszcie zasadniczej przemiany: Ćosić pisze o stolicy sporego i ważnego państwa, które już nie istnieje.

Cokolwiek jednak byłoby źródłem tego dystansu – robi on wrażenie. Gęstą od szczegółów relację chciałoby się wręcz, nieco niegramatycznie, nazwać „wspomnieniem”, nie wspomnieniami, tak lekko jest ona spisana: to przechadzka po galerii pamiątek, lekkostopy cursus vitae w miejsce żmudnego wędrowania po szlakach przeszłości.

A przecież ponad 80-letni dziś autor, pisząc przed kilku laty „Konsula…”, sięgnął do czasów „pierwszej”, królewskiej jeszcze, Jugosławii. Nie znam innej wydanej po polsku „relacji z życia”, która napisana byłaby z równie pańską nonszalancją, jakby ktoś od niechcenia zsuwał z ramion pelerynę, pozwalając złapać ją służącemu. Nawet późny, przez chwilę pogodzony ze sobą Iwaszkiewicz, nawet Jan Kott, który włożył wiele wysiłku, by w świetnym „Przyczynku do biografii” odrzucić pytania o etykę, nie potrafili być równie zdystansowani wobec własnej przeszłości.

Między Paryżem a Moskwą

Można czytać „Konsula w Belgradzie” jako dzieło wyłącznie literackie, by uznać je za nader ciekawe wcielenie stoickich cnót: pogody ducha, zgody na przemijanie, zrozumienia dla namiętności bez ulegania im. Dla większości jednak polskich czytelników będzie to przede wszystkim relacja o życiu elit artystycznych i intelektualnych komunistycznej Jugosławii – kraju na pozór blisko pokrewnego państwom „obozu realnego socjalizmu” zarówno w tragizmie, jak i w nędzy i groteskowości tego ustroju, a jednak wciąż wymykającego się naszemu zrozumieniu.

Wielkopański subiektywizm tej relacji czyni z niej kopalnię wiedzy dla specjalistów i erudytów: Bora Ćosić bowiem, wolny od przymusu spisania obiektywnej kroniki, w kilku zaledwie zdaniach wspomina o autorach znanych i uznanych, Andriciu czy Krležy, obdarowując nas w zamian całą galerią awangardzistów, zapoznanych geniuszy, autorów jednego tomiku, skłóconych z życiem lub z żoną kompozytorów, reżyserów i dadaistów. Ta żarliwość, z jaką serbski eseista odtwarza spory, poszukiwania i romanse sprzed pół wieku, upodabnia go w moich oczach, dość nieoczekiwanie, do Charliego Citrine’a czy Ravelsteina, bohaterów i narratorów późnych próz Saula Bellowa: ten sam głód lektur i idei, urzeczenia i uwiedzenia, nerwowy rytm stopy w modnym mokasynie. Nie trzeba jednak w żadnym razie czytać „Konsula w Belgradzie”, sporządzając indeks nazwisk: zostawmy to historykom, a zwłaszcza tłumaczom literatury serbskiej. Nie musimy pamiętać Rašy Popova czy Oskara Davičo, by wynieść z tej lektury wspomnienie o migotliwej, naddunajskiej plejadzie i o niezwykłej jej otwartości na szkołę francuskiego nadrealizmu, zarówno klasyków tego nurtu z lat międzywojnia, jak i jego powojennych naśladowców i kontynuatorów.

Czy to przywiązanie do surrealistów można uznać za pochodną profrancuskiej orientacji przedwojennego Belgradu, czy po prostu ówczesnej dominacji Paryża na mapie kulturalnej Europy, której szczególnie łatwo ulegały elity tęskniących do modernizacji nowo powstałych, chłopskich państw Europy Środkowej? Trudno powiedzieć; sama jednak obecność serbskich awangardzistów w wystrzępionych marynarkach, jeszcze w latach 70. zapatrzonych w dokonania Duchampa, Jarry’ego czy Bretona i nadających ton „drugoobiegowemu” życiu literackiemu tamtej Jugosławii, jest czymś swoistym. Przywiązanie do takich klasyków czyni Belgrad o wiele bliższym czeskiej Pradze niż Warszawie – i zarazem jest usprawiedliwieniem, bodaj czy niejedynym, jego gotowości do rywalizowania z Bukaresztem (smutne ambicje kukurydzianych krajów) o miano „Paryża Bałkanów”.

Drugim, równie uderzającym rysem „serbskiego światooglądu literackiego”, jakiego doświadczamy, czytając Ćosicia, jest bez porównania mocniejsze niż w Polsce zakorzenienie w literaturze i duchowości rosyjskiej. I, podobnie jak w przypadku urzeczenia awangardowym Paryżem, nie idzie tu o banalną „orientację promoskiewską”, obecną notabene w serbskiej tradycji w wielu odmianach – od XIX-wiecznej fascynacji dokonaniami „carów-wyzwolicieli” przez krótki, namiętny alians Tity i Stalina aż po współczesne oglądanie się na Putina, uważanego za jedyną realną alternatywę dla bezdusznej Unii. Rzecz raczej w głębokim zakorzenieniu w rosyjskich klasykach, dylematach, ale i w popkulturze, w stopniu zwykle niespotykanym we współczesnej Polsce.

Dowodem (a pewnie i jednym ze źródeł) tego zakorzenienia jest choćby fakt, że dla Ćosicia i współczesnych mu młodych twórców ważnym punktem były środowiska „białych Rosjan”, którzy trafili do Belgradu w latach 20. i, mimo brutalnych represji, jakichdoświadczyli po zerwaniu Tity z Kominternem w 1948 roku, pozostali obecni w tym mieście. Kiedy „konsul z Belgradu” odwołuje się do mistrzów słowa, w naturalny sposób sięga nie po Dostojewskiego, modnego zawsze i wszędzie, lecz po Czechowa, Leskowa, Bunina. Bliskość tego pokrewieństwa, żywego nawet dla autorów takich jak Ćosić, których nie sposób posądzić ani o emocje panslawistyczne, ani przywiązanie do duchowości czy wspólnoty prawosławnej, jest faktem, bez którego nie zdołamy zrozumieć współczesnej Serbii.

Wałkonie na etacie

Lekko, lecz wiernie spisana Ćosiciowa kronika, wieniec ze złotych liści zebrany w jesieni patriarchy, skażona jest jednak istotną słabością i przemilczeniem. Co ciekawe, ten deficyt mówi nam o serbskich dylematach równie wiele, co wszystkie anegdoty czy sceny odnotowane przez autora. Konsul z Belgradu nie zdołał, w moim przekonaniu, oddać sprawiedliwości tragicznym dylematom serbskich elit usiłujących uwolnić się od dziedzictwa komunizmu i odzyskać tradycje międzywojennej lub powojennej Serbii bez popadania w nacjonalizm.

To niezwykłe, ale i znaczące, że tak wnikliwy kronikarz poszukiwań i rozterek belgradzkiej bohemy przeoczył tę fundamentalną dwuznaczność, wspólną zresztą wszystkim „awangardzistom w socjalizmie”: do pewnego momentu represjonowani czy marginalizowani, od połowy lat 50. zaczęli być przez władze akceptowani, ba, rozpieszczani, tym chętniej, im bardziej hermetyczne, oderwane od życia, a przede wszystkim – niepoważne były ich starania i zabawy. Kolejny poświęcony poezji kwartalnik? Najchętniej! Konkurs literacki? Awangardowe przedstawienie? Ależ tak, towarzysze, piszcie, reżyserujcie! Oczywiście, na poziomie dzielnicy czy miasta zawsze mógł znaleźć się tępy politruk nierozumiejący mądrości etapu – im wyżej jednak, tym mądrzej stosowana była praktyka zapewniania artystom „spokoju, dobrego wyżywienia i absolutnej izolacji od piekielnego życia”.

By jednak taki alians się udał, potrzeba zaangażowania obu stron: należycie mądrej władzy, ale i artystów należycie skupionych na sobie i sobą zachwyconych. Bez tego nie powstałaby kasta „socjalistycznych wałkoni” – którą Ćosić opisuje niemal z czułością, nie dostrzegając dwuznaczności, jaką kryją przechadzki poetów w modnych, rozpiętych prochowcach po kwitnących parkach, leniwe popołudnia w kawiarniach i szumne wieczory na zapleczu teatru czy galerii. A wszystko to na koszt państwa.

Michał Głowiński celnie nazwał to zjawisko „socparnasizmem”, pisząc w roku 1981 o konkretnej polskiej formacji poetyckiej: określenie to najwyraźniej można by jednak stosować do opisu wielu środowisk twórczych. Ważnym elementem ich formacji, prócz samozachwytu, wydaje się niezdolność do refleksji nad przeszłością państwa czy narodu, trwaniem czy odzyskiwaniem tradycji – już to z chęci odrzucenia tego bagażu, już to ze względu na swoistą „ślepą plamkę”, niewrażliwość na ten wymiar istnienia.

W Ćosiciowej kronice, czytanej po raz wtóry, uderza ten właśnie deficyt: przedwojennej Jugosławii poświęca kilka życzliwych zdań wyłącznie w kontekście mieszczańskiej, metropolitalnej „urody życia”, zestawionej z powojenną nędzą i szarością. O okaleczonych kredensach, tremach i serwisach pisze z nierównie większą czułością niż o rozstrzelanych pod najczęściej fikcyjnymi zarzutami „kolaboracji” elitach.

Owszem, konsulowi z Belgradu trzeba oddać sprawiedliwość: z goryczą pisze o łatwości, z jaką przychodziło mu ignorować pogłoski o represjach (w tym o słynnym obozie koncentracyjnym na Nagiej Wyspie) czy przyjmować wyrazy uznania generałów cenzury lub policji. Kiedy jednak przychodzi do opisania rozterek lat 80. i 90. i dramatyzmu wyborów serbskich elit, usiłujących upomnieć się o zakłamaną przeszłość lub poszukującą dróg do niepodległości, subtelny eseista zmienia się w publicystę, niczym poetka biegła w sztuce paradoksów i figli intelektualnych pisząca nagle wiersz okolicznościowy na upadek nielubianego rządu.

Określenie „ciasny nacjonalizm”, które pada pod piórem Ćosicia bodaj kilkadziesiąt razy, zrównuje Antygony, upominające się o pamięć po pochowanych anonimowo opozycjonistach, aktywistów usiłujących odbudować normalne życie polityczne, oraz demagogów wspierających paramilitarne bandy kiboli pustoszące wioski w Bośni podczas wojny domowej. To nierzadka praktyka – serbskim elitom, tak mało lub powierzchownie znanym w Polsce, wyrządza jednak szczególną krzywdę. Σ —współpraca Andrzej Konikiewicz

WOJCIECH STANISŁAWSKI

Plus Minus, Tygodnik Rzeczpospoliej, 13-14 lipca 2013

Konsul w Belgradzie, Bora Cosić, Pogranicze 2013