Jurgis Kunčinas Tula. Fragment.

Jurgis Kunčinas Tula. Fragment.

I
Mów do mnie, Tula, szepcz, kiedy zorza coraz gorętszą czerwienią rozjarza wysokie i tak już czerwone mury bernardynów, kiedy pod wszystkimi mostami, niczym lawa, bulgocze Wilenka, a najzajadlej tu, pod bernardynami, kiedy nieliczni przechodnie na widok ciężkiej, deszczowej chmury przyspieszają kroku i oglądając się trwożliwie, wracają do swoich mieszczańskich nor, kiedy chmura wisi już całkiem blisko – nad Górą Bekiesza i Pannończyka, nad ciemnoczerwoną skarpą żwiru – mów, opowiadaj, bo cóż nam przypomni o miłości lepkiej jak zakaźna choroba, niewykrzyczanej na zimowych podwórkach, ale nieobrzuconej miejskim błotem – takiej spóźnionej i niepotrzebnej – niepotrzebnej nawet tej ulicy, czekającej na ulewę, gromadce starych drzew przy brzegu, nawet zorzy rozświetlającej bernardynów i tej coraz bliższej chmurze, która już przystanęła ponad szarą Górą Bekiesza, co, no, powiedz, co?

Powiedz mi, Tula, powiedz, bo ty jedna jedyna możesz odpowiedzieć na te pytania, wiszące jak ta chmura – tylko ty, bo przyroda w mieście zawsze jest trochę nieprawdziwa – jakby nazbyt uroczysta – i niema. Jeszcze nie dekoracja, nie atrapa, nie rekwizyt teatralny, ale już nie natura. Wierz mi. Patrz, Tula, idę do twojego ubogiego mieszkanka przez niekryty most nad Wilenką, pod nim wiecznie bulgocze czarno-zielona woda z jaśniejszą ciut pianą, idę ku twoim oknom, twoim oczom, w przezroczystość twoich kości, w twoje pierwotne nerwy, które drżą pod dotykiem i wydają odgłosy: łoskot wiatru, szemranie wody, szelest traw, a gdy trącić je mocniej, napinają się i dźwięk się wzmaga – słyszę pisk znienacka wystraszonego zwierzątka, coś uparcie wyjaśniający głos nocnego ptaka, słyszę trzepot skrzydeł nad głową i widzę oczy – tajemnicze oczy ptaka zmroku na twojej białej jak płótno twarzy, twoje oczy, Tula, oczy ptaka i oczy chmury; a ja nadchodzę w świetle księżyca, rzucając ciężką smugę na miniony dzień, na dzień przyszły i na przyszłą noc nas obojga, na to miasto, które wciągnęło nas w swoje ciemne wnętrzności i wyplunęło razem z mułem, szlamem, wszystkimi skorupami i naczyniami, i ze starymi pieniędzmi, które nie nadają się do użytku ani na tym, ani na tamtym świecie – czyśmy kiedykolwiek tutaj żyli? Załamany, krzywy cień rzucam na Górę Bekiesza i wojewodę Wadusza z Pannonii; tam wciąż jeszcze wisi ta groźna, nabrzmiała pyłem burzowym chmura...

Twoje mieszkanie, Tula, obwieszone ponurymi obrazami, na których pleśnieje chleb i pasą się stada spokojnych bydląt, jest zawalone skrzyniami pełnymi książek, obwolut reprodukcji, najróżniejszych notatek, ubrań, skrzyniami pełnymi głosów i wspomnień, mieszkanie, gdzie często nawala wodociąg, a na obrazach w starych kielichach ustało się wino, zaschło w brązowe kryształy; nadchodzę w twoje lekko rozchylone suche wargi, za którymi czernieje jama ustna – tam, tam kryją się wymawiane wolno, niemal po sylabie, twoje słowa – wszystkie one są ważne jedynie dla mnie; mów, Tula, wszak unoszą się z najskrytszego wnętrza, ze wszystkich miejsc twojego ciała – płaskiego, cierpliwego, wyczerpanego przez martwotę, cierpienie, choroby i obojętność...



Mów do mnie, Tula, opowiadaj, przypominaj, szepcz, kiedy przychodzę o północy, obszczekiwany ufnie przez staromiejskie psy, kiedy mijam upiorną magistralę Holenderni i poprzez wilgotne podwórka uliczki Filareckiej wynurzam się jak duch na ostatnim prostym odcinku Połockiej w pobliżu cmentarza bernardyńskiego – cały ten nieprzytulny światek kojarzy mi się jedynie z tobą, Tula, i z bernardynami, choć ich już od dawna nie ma... kto mówi, że nie ma? Jakby stopami kreśląc na topniejącym śniegu topograficzną mapę dzielnicy, mijam psi targ, aptekę, sklep rybny i sklep z obuwiem i schodzę w dół do ciebie, schodzę i wynurzam się na lodowatym brzegu Wilenki, a cała starówka, zalana światłem księżyca, naprawdę przypomina plan miasta, z drobiazgowością naniesiony i pokolorowany przez jakąś wyższą istotę... Już jestem tu, już tutaj, a nad Górą Bekiesza wciąż jeszcze wisi ta sama rozległa chmura, pewnie już stężała jak podeszwa, stwardniała jak szara betonowa płyta – z przezroczystych niegdyś kropli deszczu zmieniła się już w namacalnego zwiastuna nieszczęścia, a ja idę do ciebie, nie zwracam uwagi na przenikliwy chłód ani na rozpacz, późną porę, ani na stojącego przy poręczy mostu ślepca w niebieskich okularach; już nie potrafię dostrzec mostów i wkraczam w spienioną, szalejącą wodę, ślizgam się po wygładzonych kamieniach i wdrapuję się na twój, Tula, brzeg, i wtedy wydaje mi się, że nad moją głową rozbłękitnia się olbrzymi krzak bzu – zrywam i trzymam w każdej ręce po puszystej – jak biały, czysty obłok – wiązance bzu – upajającej, kędzierzawej, pełnej życia, ociekającej srebrnymi strumykami – i, chwiejąc się ze zmęczenia, idę ku białym, podwójnym drzwiom, na których wisi podziurawiona przez kule niebieska skrzynka na listy i już jestem, Tula, zaledwie o parę kroków od ciebie, twojego lekko schrypniętego głosu, włókien ciała, najtajniejszych twoich cząstek...



Szepcz, oddychaj ledwie dosłyszalnie, kiedy wlatuję przez lufcik uchylony na noc, ściskając obie ogromne wiązanki bzu, kiedy krążę pod sufitem – bezgłośny nietoperz – bez dźwięku, bez szelestu, szczelnie zamknąwszy wszystkie słowa miłości i rozpaczy w malutkiej czaszce fruwającego, nocnego zwierzątka, ostrożny, żebym nie wystraszył innych duchów, czyhających na to, żeby przywłaszczyć twoją duszę, ciało, umysł, twoje najtajniejsze myśli, twoją dumę, łzy, drżące jak fala rzeczna małe piersi, ciebie całą, Tula; wlatuję i, wczepiony nóżkami w sklepienie twojego pokoju, słucham, jak oddychasz, jak topnieje szron na twoich pęcherzykach płucnych, jak krew w twoim sennym ciele zatacza jeszcze jeden krąg, jak ty, sama tego nie czując, rozmawiasz z pleśniejącym na obrazie chlebem, ze skrzyniami pełnymi wspomnień; widzę w świetle księżyca twoje długie piszczele, kości miednicy, perłową czaszkę pod krótkimi włosami, widzę, jak jakiś mały, silnie świecący żuczek posuwa się po twoim brzuchu, wpada w dołek pępka i nie potrafi się z niego wydobyć – taki jest mały...

Moje wrażliwe, podrażnione miejskim zapachem nozdrza zaczynają drgać, ale ja już nie mam innego wyjścia, zapasowych uczuć, części zamiennych do swego niedoskonałego nietoperzowego ciałka, może dlatego taka krótka – odurzająca i jednolita – jest moja miłość, niemająca nic do stracenia ani nic do zyskania; dlatego razem z bzem czuwam pod sufitem nad twoim legowiskiem, widzę, jak w posępnym śnie odrzucasz rękę, jak się odsłania drgający zarys serca i wtedy, wtedy całkiem niespodziewanie błękitne grono bzu z dwoma zielonymi liśćmi spada ci na pierś – a ja macham nietoperzowymi skrzydełkami i bez zaczyna padać jak deszcz – pękami, gronami, gałązkami: fioletowy, zielonkawy, zapiekły w skrzepach kwiatów, delikatny bez; wiesz, takie bzy zakwitają i przekwitają w zdziczałych podmiejskich ogródkach, gdzie onegdaj stały zagrody – pod lasem, na rozsypujących się już fundamentach...

Bez opada, wirując w zimnym powietrzu, obsypując kwiatami twoje włosy, spada na twoje niewypłakane łzy, lgnie do twoich lekko rozchylonych ust, pąki owijają się wokół twojej cienkiej szyi, ściemniają na twoim brzuchu, zasypują posłanie, podłogę, skrzynie z zakurzonymi okładkami i wspomnieniami, spuszczają się w głąb dzbanka z wodą zostawioną na noc, a inne grona, pęki, pączki, które nie znalazły dla siebie miejsca, jeszcze trochę wirują, a potem rozsypują się w maleńkie gwiazdki, podobne do fantastycznych żyjątek z głębin morskich. A ja daję nurka w ciemność i boleśnie uderzam w okno – prawdziwemu nietoperzowi nigdy by się to nie przydarzyło. Uśmiecham się krzywo, a z drobnej, mysiej mordki sączy się czarna krew. Nikt nie widzi, dokąd skapuje... A dokąd by? Czarna krew kapie na twoje posłanie, niechętnie sączy się przez tkaninę i już ścieka kropla po kropli na czarną, klinkierową cegłę pod twoim wiecznym łożem, Tula, Tula...

Leżąc na wznak na szarym parapecie, widzę jeszcze jak chmura, piętrząca się nad Górą Bekiesza, nagle drga i ze świstem pędzi prosto do domu z absydą na brzegu Wilenki, prosto na nas, na ciebie, Tula, i na mnie...



II
W owym czasie Tula mieszkała pomiędzy dwoma mostkami – krytym, nowoczesnym, prowadzącym do drzwi byłego instytutu Tuli, i funkcjonalnym, betonowym na wprost starego klasztoru bernardynów. Do wynajmowanego pokoju, jak i do miasta za mgłą, Tula chodziła tym ostatnim – w instytucie nie miała nic do roboty. Ja również w ciemne wnętrzności Zarzecza ciągnąłem tylko przez ten betonowy mostek – długi czas nawet nie podejrzewałem, że w jedynym domu z absydą, tkwiącym pomiędzy tymi dwoma stosunkowo nowymi mostami, gnieździ się ona, Tula, że przemyka tędy rano i wieczorem, sprowadza gości – malarzy z bokobrodami i wygolonymi głowami albo też swoje przyjaciółki, podobne do osypujących się fresków, również wielbicielki sztuk wszelakich...

Kryty mostek z daleka wyglądał nawet gustownie; w słotne dni widywałem na nim zastygłe w bezruchu młode pary w szerokich płaszczach i wąziutkich spodniach, kończących się ledwo nad kostką. Dreptali też po nim malutcy, pomarszczeni, ale znający swoją wartość profesorowie w baskijskich beretach lub w myśliwskich kapeluszach, często „przefruwał” mój znajomy drągal, wykładający grafikę. Miał tak bujne wąsy, że zakrywały mu prawie pół twarzy – Niemcy mają dokładną nazwę dla takiego rodzaju zarostu – Schnautzbart, mordowłosie...

Nędza, rozpacz, pijackie piosenki, wiosenne roztopy, fioletowa mgła niczym rozlany atrament, i zapach kwitnących zdziczałych bzów buchały z Zarzecza jedynie drugim, betonowym mostem. Ongiś masywne wywrotki wlokły się po nim ciężko – mostek wymyśliły władze wcale nie ku wygodzie plebsu i bywalców melin, a po to, żeby bliżej było wozić cegły, bloki, armaturę niezbędne na budowę pałacu sztuki; wszystko, co tylko było potrzebne na tej wyspie sztuki w morzu nędzy. Gdy osiadł kurz budów, wywietrzały zapachy nowoosiedleńców – znowu zapachniało sadzą, mydlinami i kocim łajnem, i ciut, ciut – bzem Zarzecza. Łopiany przecież nie pachną, po wielu, wielu latach powie mi Tula, oboje będziemy leżeć w łopianach za instytutem, spluwając w wodę, i gwiazdy, i wszystko będzie wypite, a łez i krwi nie pijam! – to ja tak powiem. I jeszcze – również zębami zgrzytać nie będę, pamiętaj! A może i nie tak. Może tylko położę swoją mulistą dłoń na jej żabim, kocim czy jaszczurczym brzuchu i te pięć palców – cała wycieńczona dłoń – wsiąknie weń niemal w oczach, odciskając się na jej płaskim ciele i pozostanie aż do samej śmierci, a i po śmierci... Takie odciski, po zerwanych mchach i porostach, można zobaczyć chyba tylko na polodowcowych kamieniach. A może i tam nie. Może i nie.

Nieskończenie trudno mi jest odwijać ten przyschnięty bandaż z zeszłorocznych drzew, krzaków, pagórków, z ludzkiego mrowia. Zdrapywać krwawy tynk i bielić sklepienie nad wieżyczką Bekiesza. Taka praca jest ponad moje siły, nic mnie to zresztą nie obchodzi, bo czas, uwięzły między żebrami Tuli, zawieszony w pajęczynie tamtych lat, zaplątany w pudełkach z nićmi i igłami, w fałdach jej sukien i żakiecików, spoczywający w kurzu skrzynek z jej naiwnymi rysunkami i zeszytem z drobiazgowymi opisami snów, już nie należy do mnie, nie należy do jej wyrafinowanych facetów z wygolonymi głowami ani do freskopodobnych przyjaciółek z twarzami nękanymi przez spazmy lub sztucznie uduchowionymi twarzami przyszłych urzędników i samobójców, ani nawet do tego samozwańczego litografa o bezbarwnych rzęsach i włosach białych jak warzona sól. Dla takich odpowiednie określenie mają dosadni Polacy, mówią świński blond, coś w rodzaju świni-blondynki, ale nie, jakoś nie tak...

Za każdym razem – dzisiaj również – coś we mnie drgnie, gdy tylko zobaczę te dwa mostki, długi klasztor bernardynów, wąską szparę w podwórkowej amfiladzie – bramkę, za którą dopiero rozwierają się wnętrzności i kloaki prawdziwego Zarzecza; tylekroć chodziło się tu na potykających się nogach nie z Tulą, bez Tuli, nie znając jeszcze Tuli, a i potem... ile to razy zataczało się tutaj i smętnie wlokło nad ranem...

Wątpliwe, czy mam przynajmniej teoretycznie prawo do duchowego dziedzictwa tego brzegu z ponurymi budynkami, tego zbocza, porośniętego pokrzywami, łopianami – sypką, rozlazłą grzybnią – do domu Tuli, który, rzecz jasna, do niej również nigdy nie należał, podobnie jak długi mur klasztoru nigdy nie należał do mojej wojowniczej ciotki Lidii ani do jej potulnego męża policjanta, ani do moich amerykańskich kuzynów Floriana i Zygmunta – wszyscy oni klepali tu biedę w latach niemieckiej okupacji. Czy biedowali naprawdę? Ciotka szyła, wuj policjant majstrował stołki, kuzynowie uczęszczali do gimnazjum przy kościele św. Kazimierza. Dzisiaj są obaj jeszcze żwawymi staruszkami (siwi czy łysi?), ale tylko Florian z Chicago, przyleciawszy do Wilna, przybiegł z kamerą o świcie do długiego domu, okrążył go kilka razy, przebiegł też oba nowe mosty i na złamanie karku popędził z powrotem do hotelu – tam czekała na niego wycieczka zgodnie ze szczegółowo opracowanym programem Intouristu...

„Proszę pani”, którejś oślepiająco złotej jesieni, może w ubiegłym roku? – zapytałem rozwieszającą bieliznę przywiędłą kobietę o orlej twarzy – „Proszę pani, przepraszam... czy pani przypadkiem tu nie mieszkała podczas wojny?” To mówiąc, machnąłem w kierunku długiego klasztoru za jej przygarbionymi plecami. „Mieszkałam, a jakże” nieoczekiwanie odpowiedziała Litwinka. „A co? To pani również...” zacząłem i zamilkłem; z moich głodnych ust biła woń nie tokaju, a „Izabeli”, najzwyklejszego klasycznego sikacza – zawartość alkoholu 19 procent, cukru – 5 procent, klasyka... A ona długo jeszcze patrzyła za mną z krytej galerii – stara, znużona orlica...

Widzicie, już opowiadam nie o Tuli, nie o jej brunatnym futerku, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy, nie o jej bracie flegmatyku ani o aroganckich koleżkach owego brata, ale o orlicy, tanim winie, kuzynie nowojorczyku, który ożenił się z prawdziwą Niemką, Lottą, jego dzieci w Albany pod Nowym Jorkiem, kiedy były małe, po otrzymaniu smakołyku pewno dziękowały: Danke, Vati! Teraz te dzieci już same mają dzieci, a Zygmunta widziałem tylko raz, dwadzieścia jeden lat temu, jeszcze nie był staruszkiem. Zdaje się, nieźle mu szło w gimnazjum, w Niemczech rżnął drewno na papier, biedował po przyjeździe do Ameryki – na początku, oczywiście, jak wszyscy przesiedleńcy. Ale powzdychać przy klasztorze Zygmuś nie przyszedł.

A więc, Florian i Zygmunt, moi najprawdziwsi kuzyni – obaj jeszcze pamiętają nigdy przeze mnie niewidzianego mego dziadka Aleksandra, który w 1944 roku osunął się przy studni i już nie wstał – do swego tonącego w półmroku gimnazjum spieszyli przez inny mostek do dzisiaj tam stoi poważny, ze spiżowymi poręczami i wiecznymi obramowaniami z ciosanych kamieni po obu stronach. Jeśli idziesz czasem od strony starówki, to po przejściu migiem tego mostu, zaraz się znajdziesz na Młynowej, smyrgniesz pod arkadą i już jesteś w domu. Po drodze zobaczysz prawie okrągły transformator prądu, jeszcze z czasów Piłsudskiego – a może to piłsudczykowska stacyjka telefoniczna? – ale jeślibyś tam jeszcze poszukiwał obcego ducha, oto on: rosyjska wysepka w wątrobie Wilna – Sobór Przeczyścieński założony przez księżnę Juliannę – dziesiątkami i setkami lat niestrudzenie doskonalony przez wspólnotę prawosławną... Piękna cerkiew, choć ciężka jak rynkowy zapaśnik; stałem kiedyś przy olbrzymim ikonostasie, wciągałem w nozdrza ostre kadzidła, a Tula pociągała mnie za połę i szeptała: „Chodźmy stąd, chodźmy, patrz, staruchy już pomrukują, patrzą na nas spode łba, chodźmy...” Nikt tam na nas nie patrzył spode łba, wyszliśmy na dwór i pociągnęli wzdłuż rzeki, ja się ciągle opierałem o metalowe poręcze – nie na moście, a przy nadbrzeżu; takie same można jeszcze zobaczyć przy arsenale i opodal krytego mostu – dobre, miłe poręcze, kiedy nogi ślizgają się i plączą, dobrze położyć na nich rozpalone dłonie i poczuć już nie chłodne, kadzidlane powietrze, a powiew wiatru, zapierający dech w piersi... Takie same poręcze, tylko po przeciwległej stronie Wilenki, ciemniały też za oknami Tuli, kiedy mieszkała już u Petryły, w domu z absydą, tylko że my tak rzadko patrzyliśmy przez te okna, a kiedyśmy patrzyli, to przede wszystkim widzieliśmy tonący w zorzy, masywny jak piec hutniczy kościół bernardyński – w tamtym czasie już może od jakich pięciu lat mój daleki przyjaciel, czarnobrody Jurgis pokrywał jej dach dachówkami wyblakłymi jak czerwona flaga nad komitetem partii. Jurgis nie był dacharzem, nie, kierownikiem robót, stał na dole z zadartą do góry, dużą głową, umieszczoną na krępym ciele i krzyczał: „Hej! jeszcze nie pora na obiad, po co złazicie?!” „Jurgis”, mawiałem, kiedyśmy razem z jego robociarzami w ciasnym kantorku pod kryształowymi sklepieniami zakąszali wódkę śledziami w sosie pomidorowym, „Jurgis, co sobie myślisz, tak siedząc bezczynnie?” Ciemny, brodaty i ponury jak Kacper Bekiesz Jurgis ani się uśmiechnął, nie nudził, że brak pieniędzy, że majstrowie do niczego; „a ci – wskazywał na młodych dacharzy – to łotry! Wypij, wypij, teraz twoja kolej” – mruczał tylko – „chodźmy, chłopcy!” Jurgis był już naznaczony woskowym piętnem śmierci, czyżby sam tego nie przeczuwał? Widać było bardzo ten zimny wosk na jego czerwonawej twarzy... Może nie chciał przeczuwać? Ale dach Jurgis jeszcze zdążył położyć – właśnie dach widywałem przede wszystkim, kiedy wychodziłem z któregoś tam „sowieckiego” szpitala przy kościele misjonarzy; odwiedzałem wuja Hansa po pierwszym wylewie; zdrowiał prędko, miał doskonałą prognozę. Za każdym razem przystawałem na placyku przy starym korpusie, niegdyś klasztorze – w dzień słoneczny mieniło się w oczach całe miasto, a wzrok sam zaraz odnajdował czerwony dach bernardynów – w bliskim sąsiedztwie moim i Tuli. Brodaty Jurgis, który go pokrył, umarł, a w ciągu ośmiu następnych lat jego robotnicy tak poniszczyli ściany kościoła, tak je podziurawili – to się nazywało sondowaniem! – że kiedy raz wpadłem do Dionizego, następcy Jurgisa, także równego gościa, powolnego w gębie hulaki, zdaje się, niespełnionego ekonomisty, już nijak nie potrafiłem odszukać dawniejszego mojego napisu... A przecież zieloną, olejną farbą chyba metrowymi literami napisałem wtedy – oczywiście po pijanemu – jej imię, niby to w przekładzie na jakiś obcy język – THULLA! Tak, z wykrzyknikiem i przez dwa „l”. Kto mi wtedy wyrwał z ręki pędzel i wyłajał? Chyba sam Jurgis? Już nie pamiętam.

Ubogi dom Tuli za „ciężarowym mostkiem”; jak przed wiekami tak i dzisiaj otaczają go cerkwie i kościoły – wszystkie o wiele drobniejsze od naszego bernardyńskiego pieca, ale i zgrabniejsze – migoczące wieżyczkami, wierzchołkami i draperiami murów – najbardziej, rzecz jasna, Anna – całkiem niedawno podszedłem i potarłem kciukiem diabła na klamce u drzwi – tępe, szerokie jego czoło. Może ty, diable, wiesz, co teraz porabia Tula? Mieszkaniec podziemnego świata, stary idiota, chociaż tak w ogóle – bardzo miły stwór na uchwycie metalowych drzwi... Czy może coś wiesz?

Dawniej, zbudziwszy się w nocy i łyknąwszy zwietrzałego piwa, przez okno Aurelity Bonapartowny widziałem tylko spokojną i delikatną sylwetkę kościoła Panny Marii Pocieszenia – sam czubek i część wysmukłej wieży. Aurelita Bonapartowna sypiała w innym pokoju ze swoją małoletnią córeczką Ewą Herbertówną, a jej matka, Helena Brzostowska, pijała po nocach rozcieńczone przegotowaną wodą czerwone wino, słuchała płyt Paderewskiego i Vivaldiego, i do białego rana dłubała w kuchni z lipowych szczap pełne złośliwej fantazji obrzędowe maski – zapustne, japońskie i mieszkańców Zarzecza... Ale nie, może jednak zmyślam. Prawdą jest tylko to: budząc się w nocy, od razu widziałem wieże trzynawowego kościoła – a wiedziałem już, że jest trzynawowy. Był wyraźnie widoczny nawet na bardzo ciemnym niebie. Wiedziałem nawet więcej – obok Panny Marii Pocieszenia dawno już nie mieszka stara Daszewska ze swoimi rozwiązłymi córkami oraz obłąkanym synem Tadkiem, który dostał pomieszania zmysłów tego dnia, kiedy przegrał finał otwartego ringu w sali filharmonii – porzuciła go nie tylko narzeczona Angonita Brandys, ale i wszyscy druhowie, i przyjaciele od kielicha... To się wydarzyło w 1956 roku, zaraz po XX zjeździe partii – opowiadając o tym wydarzeniu mnie i memu koledze Teodorasowi von Czetrasowi, pani Daszewska koniecznie napomykała o zjeździe. Sama była wówczas na sali, toteż nic dziwnego, że na wspomnienie zbitego na kwaśne jabłko syna – ktoś go na dodatek wygrzmocił w szatni po zakończeniu walk – głos starej co chwila drżał. Zofia, listonoszka przedmieścia i wielka rozpustnica, obłęd brata pojmowała całkiem inaczej: „Podobno Tadek miał zgłupieć w więzieniu od wody kolońskiej i acetonowego kleju, sami widzicie, jaki żółty, jaki zdechlak!” A najmłodsza Maria, zaopatrująca Teodorasa i mnie w tanie skarpetki ze swojej „Sparty”, piękna Marianna, którą obtańcowywaliśmy na ponurym dansingu w „końskim klubie”, należącym do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w ogóle unikała rozmów o swoim braciszku. Biografia pani Daszewskiej, wdowy po poruczniku czy chorążym legionistów, za naszych czasów już zwiędłej, zszarganej, ale jeszcze energicznej i dziarskiej staruchy, była być może godna dogłębnego studium, choć nie wątpię, że wielu daleko chętniej czytałoby pikantne memuary nieboszczki listonoszki Zofii – nie, nie o nędznym roznoszeniu listów i gazet, nie o złych kundlach z Filareckiej i Holenderni – gdzie tam, o niekończących się, niebezpiecznych i zapierających dech przygodach w łóżku! W młodości Zosia, co prawda, była śliczna jak kościelny obrazek – pokazywała zdjęcia! – ale nam, filologom Almae Matris Vilnensis, jesienią 1967 roku gnieżdżącym się w jednym kącie nory Daszewskich, niestety nie wydawała się taka urocza i ponętna jak, powiedzmy, sowieckim wojakom z 1949 roku czy trenerowi boksu, który podobno namówił Tadka do walki z wytrenowanymi wojskowymi z klubu garnizonowego. Zosia lubiła wpaść do naszego pokoiku, oddzielonego od śmierdzącej kuchni kawałkiem kretonu w kwiatki, przysiąść na skrzypiącym taborecie i, dymiąc papierosa, oddawać się wspomnieniom. Czetras i ja próbowaliśmy wyswatać ją Francowi, dobrze utuczonemu i ciągle złaknionemu kobiety romaniście, ale zobaczywszy Zosię, Franc wycofał się tyłem, zniknął za drzwiami i prawie nigdy nie odwiedzał naszej umeblowanej dziury, choć Zosia wciąż się dopytywała: Nu, gdie etot wasz usacz? Już po utracie Tuli (czy ja ją kiedykolwiek posiadałem?) całkiem niespodziewanie dowiedziałem się, że w tym samym pokoiku, gdzie kolega Czetras i ja kiedyś na wesoło przymieraliśmy głodem wespół z podwórkowymi kotami, z przemykającymi pod podłogą szczurami, z Tadkiem raz płaczącym, a raz śmiejącym się, a więc w tej samej norze, zdaje się, w 1907 roku mieszkał Čiurlionis, jedyny uznany oficjalnie, nawet przez Rosjan, geniusz naszego narodu... Kiedy się o tym dowiedziałem, zapragnąłem odnaleźć von Czetrasa, kupić butelkę albo dwie lepszego wina i przyjść na to podwórze – wszyscy Daszewscy z wyjątkiem może Marianny i jej dziatek już powymierali – jeszcze raz spojrzeć na czarne ramy okien, jakimś cudem ocalałą miedzianą klamkę i przynajmniej spróbować wyobrazić sobie sylwetkę geniusza w bramie albo naciskającego tę klamkę... wino wszak pomaga? Ale Teodoras, jak na złość, wyjechał do Wiednia – wino pod oknami Daszewskich wytrąbiłem z jakimś pryszczatym mężczyzną... a gdy ten zaczął się domagać więcej, ledwo zdołałem umknąć. Znowu zbaczam z drogi, żebym tylko nie musiał od razu wszystkiego wyłożyć o Tuli, o THULLI przez dwa „l”, Tuli, której imię zieloną farbą dwumetrowymi literami wypisałem na północnej ścianie bernardyńskiej świątyni... nieopodal wielkiego ołtarza...

Na drewnianych, nigdy niezamykanych na klucz drzwiach pani Daszewskiej, drzwiach z miedzianą klamką, w tamtym czasie zdążyłem napisać tylko jedno niemieckie słowo, które sam wymyśliłem: VOLKS-HÜTTE. Powinno było oznaczać coś podobnego do LUDOWEJ CHATKI, wydawało mi się ładne i miłe. Pani, pamiętam, zaraz się zaniepokoiła – ten napis ma niby wskazywać na nasze pretensje albo nawet niecne zamiary w stosunku do jej domostwa! Dopiero wuj Hans, fizyk teoretyk, rodzony wujek Teodorasa uspokoił staruchę podczas kolejnej u nas wizyty. Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu spotkałem milszą osobę. Polityk, dżentelmen, okropnie cięty w języku, znający całą wileńską elitę i półświatek. Wuj Hans ujął panią Daszewską pod rękę, zaprowadził do naszego malutkiego pokoiku, nalał jej pełną graniastą szklankę wina niebieskawego jak nadmanganian potasu, mokrymi wargami cmoknął ją w umazaną sadzami rączkę i w niedługim czasie przekonał, że chłopczyki, czyli my obaj, stroją sobie żarty, nikt nie miał zamiaru zagrażać jej pałacowi! Stara zaraz złagodniała – dobrze, dobrze! Po wypiciu jeszcze jednej szklanki, zaczęła nieładnie chichotać i zalecać się do wuja Hansa, jakby nie miała siedemdziesięciu, ale szesnaście lat... Wuj dosyć dyskretnie napomknął, że niektórym ten napis naprawdę może się bardzo nie spodobać, ale sam śmiał się najgłośniej, częstował wszystkich winem i papierosami „Tresor”, prosił o sprowadzenie prawdziwych dziewczyn – pokazałby im jakąś nową, całkiem niedawno wyuczoną sztuczkę po ciemku! Fizyk teoretyk był wcale nieobojętny wobec sztuki – gdyby przynajmniej przeczuwał, że pod tym zadymionym sklepieniem, z którego spadają karaluchy, Čiurlionis tworzył swoje fugi albo malował kosmos, zaraz napisałby o tym do gazety, czy nawet przyprowadziłby jakiego przyjaciela muzyka z „Neringi”1 – „popatrz, Wacław, jak to teraz wygląda?” Ale, jak i my, nie przeczuwał. A zresztą, jeżeli geniusz naprawdę tu mieszkał, to chyba w wielkim salonie, gdzie za naszych czasów wraz z kotami i brudnymi dziećmi na rozesłanych na podłodze materacach sypiała pani Daszewska, jej córki, nieznajomi mężczyźni z wytatuowanymi piersiami oraz wypuszczony na krótko z więzienia lub od wariatów na pewien czas Tadek, bokser nieudacznik z 1956 roku...

Jeszcze zdążyłem przyprowadzić Tulę na to podwórko – pokazałem jej niskie okno, prawie na poziomie chodnika, na które w naszych studenckich latach wskakiwały koty – brudziły i uciekały precz. „I dziewczyny?” – przymrużyła oko Tula, ale ja prychnąłem: „A po co?” Drzwi przecież stały otworem dniem i nocą, nawet we własnym łóżku nierzadko znajdowałem całkiem nieznajomych mężczyzn i kobiety, pani mówiła: „Oni na krótko!” „A do nas – powiedziałem Tuli – jeżeli już chcesz wiedzieć, przychodziły tylko trzy śpiewające anglistki – Atos, Portos i Aramis – schludne, spokojne dziewczyny. Popijaliśmy jabłecznik, czasem piwo, one śpiewały Bring back!, Dalilah, no, jeszcze Dzielny Abdullah – okropny rozbójnik. Albo słuchaliśmy tylko piosenek Wandy Stankus – i cześć!”

Kiedy nocą zaciągałem się dymem przy różowym oknie Aurelity Bonapartowny, wędrowałem wiele lat wstecz; kiedy się przeżyje w mieście ćwierć wieku, prawie w każdym zakątku pozostają twoje spojrzenia, kroki, twój kurz i osad...

A kościoły! Kościoły są najważniejsze, zmuszają cię, żebyś podniósł głowę do góry, a w górze jest zawsze niebo – niskie, siwe, zamglone, a jednak niebo. Kiedy widzę tę dzielnicę – charczącą, zalaną krwią, pełną szczurów i ludzi: włóczęgów, biedaków, chorych, inwalidów, ubogich duchem – jesteśmy tylko słabymi stworzeniami, lubił podkreślać wuj Hans, nie ma czego wstydzić się swej małości, fizjologii oraz wad odziedziczonych po nieznanych przodkach! – zaczyna mnie palić kark, odczuwam zawroty głowy – nie, nie, żadnej nadziei! Ale kościoły. Jeżeli nawet nie zmuszały mnie do uklęknięcia i nabożnego złożenia rąk, to chociaż, jak mówię, podnosiły mój wzrok ku górze; w tamtym czasie to było bardzo wiele, przynajmniej jeśli chodzi o mnie.

Byłem igraszką w rękach Aurelity Bonapartowny i mistrzyni od wyrobu masek, byłem ich dobrowolnym niewolnikiem, najmniejszy bunt musiał się zakończyć wypędzeniem ze względnego raju na brudną ulicę między szczury, koty i osobników sterczących całymi dniami na psim targu i przy „grobie ojca” – tam kioski broczyły wodnistym piwem. Byłem zachcianką emocjonalnej Aurelity – podobnie jak wszystkie zachcianki wyemancypowanych kobiet – krótkotrwałą i natychmiast zapominaną. Obojgu nam ani w głowie było oszczędzanie się – szaleliśmy jak wariaci, żyliśmy zamkniętym nocnym życiem, prawie zamkniętym życiem dziennym i tylko wieczory bywały otwarte dla szczerych, choć płytkich rozmów, przypadkowych gości, dobrego wina... wałęsaliśmy się we dwoje po cmentarzach, zapuszczonych parkach i piwnicach, wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy prześladowani, z łatwością wmawialiśmy sobie uczucia, wizje i mnóstwo podobnych rzeczy – o tym można do woli się naczytać w drugorzędnych powieściach z importu... Przykro mi w ten sposób pisać i mówić, bo tamtych dni ani trochę nie żałuję, powiedziałem przecież – niewolnictwo było dobrowolne! W te pogodne, księżycowe zarzeczańskie noce patrzyłem przez okno Aurelity Bonapartowny – na górze stał dom z żółtej cegły – coraz częściej zdarzało mi się pomyśleć: kaprysy zaraz się skończą, trzeba ułatwić im życie – Aurelicie i domownikom – trzeba jeszcze więcej pić, hałasować, buntować się – wtedy z czystym sumieniem będą mogli wypędzić mnie na ulicę, pogoda jest teraz łagodna, będzie nawet spokojniej! Helena Brzostowska sama wyniesie moje książki do drwalki, może nawet podaruje jaką maskę... A może nas wszystkich uwieczni ten świński blondyn? Wszędzie go tu pełno! Przecież jest też fotografem, nie tylko litografem. Jak się on nazywa: Miszustin czy Jewgrafow?

Chociaż kościółek św. Bartłomieja sterczał nad poczerniałymi dachami Zarzecza znacznie bliżej niż Panny Marii Pocieszenia, z okna Aurelity go nie widziałem – zasłaniały go drzewa i mury. Nocą tylko wyczuwałem, jak jest blisko – za klonami, garbem ulicy, zjeżonymi dachówkami... W dzień o nim zapominałem, chociaż akurat w kościółku św. Bartłomieja zdarzyło mi się nocować, pić tam tokaj z Aurelitą – potem zostawiła mnie samego; łaziłem po nawach, zastawionych niewykończonymi posągami – tu harowali rzeźbiarze... We dnie na sąsiednie podwórko za oknem Aurelity padało przez gęstwinę klonów ostre światło, czasem nawet całe pęki czerwonozłotych promieni, a na podwórku dziewczynka z sąsiedztwa z wydzierganym na piersi własnym imieniem „Maria”, głośno wołała matkę – mammamam-mamamma!!! Tęga, ładna, zdrowa pięcioletnia Maria – dzieło zdrowego, utalentowanego, ale bardzo rzadko tu pojawiającego się mężczyzny – zdrowaś, Mario! Zaraz z werandy wypadała maleńka jak mrówka matka – później przypominała mi Tulę, zdaje się, nawet ją znała? – chwytała to ciężkie dziecko w ramiona i mogłem z łatwością uwierzyć, że mrówki naprawdę potrafią unieść tyle to a tyle razy więcej niż same ważą. Maria często zadzierała swoją jasną główkę i spoglądała w okno, przez które przewieszony pogwizdywałem melodię z Carmen – Maria aż piszczała z uciechy, choć nie miałem słuchu, a i gwizdałem nie najlepiej. Ewa Herbertówna, córeczka Aurelity, miła, ciemnowłosa dziewczynka, która całymi dniami kołysała się na zawieszonej w drzwiach huśtawce, spoglądała tylko na mnie spode łba, a kiedy raz przyszedłem z podbitym okiem, aż się rozjaśniła: Dobrze ci tak! Głupiutka, pewnie pomyślała sobie, że sprał mnie jej tatuś – mason, prezes kółka robinhoodów i filozof amator. Nie, w tym domu bezpiecznie czułem się tylko w nocy, paląc przy oknie, którymś jednym uchem łowiąc frazę Paderewskiego z kuchni, gdzie stara wciąż jeszcze dłubała maski – okropniejsze nawet niż to życie. Gdybym przynajmniej przeczuwał, że w dolinie przy ławicy piaskowej mieszka Tula, zaraz bym zjechał w dół po kasztanowym pniu i pędził nie do Herberta Sztejna, artysty medytującego nocami, mistrza rysunku na jedwabiu Walentinasa Grajauskasa, a tylko do niej, Tuli. Ale Tula tam jeszcze nie mieszkała. Jeszcze jej nie znałem. Ławica huczała tam jedynie dla jej przyszłego gospodarza, wdowca Petryły. Ale codziennie, „pod muchą” czy na trzeźwo, kroczyłem betonowym mostkiem przed jej przyszłymi oknami, z niezakrytej piwnicy koło tamtego transformatora Piłsudskiego kradłem węgiel do piecyka w pracowni Aurelity, zagadywałem orlicę – czy nie mieszkała tu podczas wojny, a jeżeli mieszkała, to czy nie znała mojej matki – wie pani, żyła w rodzinie stolarza, tak, on też był policjantem, przenieśli się tu ze Smalininkai, tak, a mama pracowała jako nauczycielka we Wzorowej Szkole, niedaleko uniwersytetu, teraz tam jest skwer, kiosk z piwem i toaleta, no, już pani wie?

Tak, tamtym mostkiem, którym do swego gimnazjum chodzili przyszli Amerykanie, moi kuzyni Florian i Zygmunt, na lekcje we Wzorowej Szkole chadzała i moja matka. Dzisiaj sobie myślę, że ich życie na Młynowej może i nie było do końca nieciekawe – przede wszystkim nie gnębiła ich obfitość informacji, a pogłoski najczęściej zostawały pogłoskami. Rozumie się, dopóki nie nadleciały samoloty – ten, kto był mało pobożny, miał się wtedy z pyszna! Moja matka, na przykład. A w ogóle to ciocia Lidia była bezgranicznie oszczędna – ta cecha bardzo się później przydała w Irkucku; i nikt tam nie umarł z głodu. I ja miałem się przekonać o oszczędności ciotuchny – z Irkucka przywiozła w prezencie nie tylko cedrowe orzeszki, ale i parę sportowych pulowerów, z których jeden znakomicie pasował na mnie, a drugi – na brata. Doskonale zachowane, niepogryzione przez mole, takich nigdy wcześniej tu nie miałem. A przecież przedwojenne, może jeszcze przez Florka albo Zygmusia noszone!

Klasztor i wszystkie kościoły pozostały nietknięte, natomiast Wzorową Szkołę zbombardowano – mama w tym czasie modliła się w kaplicy Ostrobramskiej, co za ewenement! Dom Tuli również ocalał. Tylko żadnych mostków na bernardyńską stronę jeszcze wtedy nie było. Czekaj, czekaj! Był, a jakże! Czyż nie oprowadzał nas, studentów pierwszego roku, po wileńskiej starówce taki niepozorny staruszek w okularach z okrągłymi szkłami, w tanich sandałach i długim płaszczu z ciemnoniebieskiego flauszu? Przyprowadziwszy naszą gromadkę pod ten klasztor, machnął ręką – cienką jak wierzbowa witka! – ku zzieleniałym ze starości fundamentom na samym brzegu i godnie wyjaśnił: „Widzicie? Niegdyś stał tutaj kryty drewniany mostek. Kiedy się raz spalił, na nabożeństwa – tak, i na te najwcześniejsze! – zakonnicy chodzili w bród”. Tak powiadał tamten staruszek, jak się później dowiedziałem, autor starego przewodnika po Wilnie, latynista. Po zakończeniu wycieczki na dziedzińcu kościoła Piotra i Pawła złożyliśmy się po 20 kopiejek dla niego, starościna, ruda Anka, wręczyła. Pięć rubli. Nowe sandały... Tak długo nie wychodzili mi z myśli ci zakonnicy, że podczas jednego z wykładów przysposobienia wojskowego, zdaje się, wojennaja podgotowka, zapisałem w zeszycie z pomarańczową okładką:

Tej nocy mroziło i wiało...
Wychłodło wzburzone łoże.
Unosząc habitu połę
Szedł w bród zakonnik niebożę.

Szedł ku wysokiej świątyni
Gdzie bracia modlą się zgodni...
Przewrócił się na płyciźnie,
Wpadł w rzekę stary zakonnik.
Uniosła starego woda,

Wzburzona rzeczka, nurt wartki...
Piszczele bielały długo,
Niczym wierzbowe piszczałki...

Przewrócił się na płyciźnie... A bo ja wiem!

Już w tych posępnych, choć nienudnych czasach upatrzyłem sobie przyszły dom dla Tuli, mieszkanie na pierwszym piętrze. Tula, zresztą, zamieszkała na parterze, w tym końcu z absydą. Kiedy pani Daszewska jednego dnia wypowiedziała Teodorowi i mnie niski pokoik Čiurlionisa, kiedy deszcze zdążyły wyprać uzupełniony napis: VOLKSHÜTTE. HIER WOHNEN ZWEI GERMANISTEN, przede wszystkim zajrzałem tutaj, żeby dowiadywać się o dach nad głową. Tu, gdzie po dwudziestu latach całkiem nieoczekiwanie zamieszkała Tula, młoda projektantka, niemająca pojęcia, czego szuka w tej dzielnicy Wilna i na świecie...



Któraś z córek Daszewskiej znowu urodziła – o Panie, omal nie powiedziałem: okociła się! – jeszcze dwójkę dzieci; przyszło mi żwawo zbierać manatki. Już związałem kilka książek i odzież w tłumok, już prawie upatrzyłem sobie inne schronienie pod jesiennym niebem, kiedy się okazało, że mojej wykładowczyni, zapalonej badaczce zachodniej literatury modernistycznej, Cecylii Perelsztejn, jest niezbędnie potrzebna jedna szczególna książka – w naszym uniwersyteckim mieście byłem zapewne jej jedynym posiadaczem. Ten wybór prozy wcześnie zmarłego ekspresjonisty dopiero co przysłała mi Iris Lorscheider Pohl, prawie nieznajoma Niemka z Riesy opodal Drezna. Panią wykładowczynię tak korciło, by w swoich szczupłych, upierścienionych dłoniach potrzymać tę tchnącą surowymi niemieckimi powojennymi czasami książkę, że aż ofiarowała się odprowadzić mnie na słynne podwórko Daszewskich–Čiurlionisa nieopodal Panny Marii Pocieszenia. Tylko że na tym świecie mało pozostało rzeczy świętych – w kościele, zdaje się, tuż po wojnie urządzono magazyn, o jego próg łomotały ciężarówki i srebrzyste furgonetki, toteż kiedy wraz z badaczką literatury wkroczyłem na podwórko VOLKSHÜTTE, zalatujące mydlinami, naftą i octem, kaszlnąłem cicho i poprosiłem: „Może pani zaczeka, ja zaraz...” Ona tylko uśmiechnęła się ze zrozumieniem i szepnęła: „Tak, tak, oczywiście!” Cecylia Perelsztejn była ładną, szczupłą kobietą, niezmiernie inteligentną i całkiem niepodobną do Żydówki. Podobną, gdzie tam, ale równie dobrze mogła być podobna do Hiszpanki czy Francuzki. Wtedy jeszcze nie miała trzydziestki, a ja nie ukończyłem nawet dwudziestu lat. Kto wie, czasem sobie myślę, czy teraz, w słonecznej Hajfie, choć raz przypomniała sobie ten podniszczony, cały w zaciekach, ale ogromnie żywotny zakątek Wilna? Być może. A nasza wizyta miała następujący przebieg. Szybko wśliznąłem się w śmierdzący korytarzyk, w kącie kuchni dostrzegłem przycupniętą na głębokim kuchennym zlewie gospodynię – Daszewskiej było już zbyt trudno udawać się do niedalekiej kloaki – podwórkowego wychodka. Zaraz odszukałem swój unikat, ale kiedy wyskoczyłem na dwór, pani Daszewska, poprawiając w pasie opadające spódnice, w znośnej polszczyźnie surowo wstydziła mojego wytwornego gościa. Mniej więcej tak: „Łachudra! Czego ty, tram-tara-ram, łazisz do młodych chłopców? Co! Idź sobie, tram-tram, do Domu Oficerów, tam znajdziesz, czego szukasz!” Chociaż bardzo pobladła, Cecylia Perelsztejn tylko się uśmiechała. Ramki jej okularów były bardzo cienkie, ale szkła przyciemnione – nie widziałem oczu wykładowczyni. Jąłem ją przepraszać, ale ona tylko podziękowała za książkę i nie rzekła nic więcej. Badała literaturę współczesną – zapewne napotykała tam podobne staruszki, może nawet bardziej zajadłe... Odeszła wyprostowana jak wieża Panny Marii Pocieszenia i ni razu się nie obejrzała. Raczej by jej nie pocieszyło to, że pani Daszewska również swoich córek nie nazywała inaczej jak gawno kusok i żopa niegramotnaja – spotykać bohaterów literackich w książkach to jedno, a co innego – w zaśmieconym podwórzu...



Dlaczego, opowiadając o Tuli, przypomniałem sobie Cecylię Perelsztejn? Otóż, obie wydają mi się w jakiś sposób podobne, nie tylko pod względem nieśmiałości i pasywnego uśmiechu w czołowym zderzeniu z życiem. Może jeszcze w spokojnej niedbałości – eh, świat nigdy nie będzie doskonały! – niezbyt właściwej Żydom ani większości Litwinów? A może któryś z dziadków Tuli był Tatarem albo przynajmniej pół-Żydem? Wątpliwe, chyba że ten, pochodzący z moich stron rodzinnych, które, wciśnięte w dolinę Niemna, drzemią między Helsinkami i Brestem. Zresztą, mógłbym się wyrazić znacznie prościej: pomiędzy Simnem a Dowgami. Dopiero dużo później wyszło na jaw, że pomyliłem dziadków Tuli i jej przyszywanych wujów, i jeszcze dalszych krewnych, których znałem daleko lepiej niż ona sama – to oni, nie zważając na przynależność do partii, spełnili swój chrześcijański obowiązek – pomogli ją pochować – hydraulicy, dentyści, trenerzy dżudo i nawet sowieccy pracownicy bezpieki. Nic więcej o nich nie powiem, choć tego oto rudowłosego hydraulika znam doskonale. Nie trzeba, bo gdybym nie pochodził akurat z tego miasteczka, gdybym nie znał choć z widzenia tej całej rodzinki – dziadków, rzadkozębych wujków o złotych rękach, sympatycznej dentystki i surowej nauczycielki odporności materiałów – pewnie wszystko by się ułożyło nieco inaczej, może nawet do tego stopnia inaczej, że Tula żyłaby po dziś dzień...

Pozostaje tylko naiwne zgadywanie, a ja znowu stoję na krytym mostku, patrzę, jak robotnicy powoli wskrzeszają dawny dom Tuli – wyrzucają przez okno kawałki cegieł, śmierdzące papierzyska, odłamki kafli, stare buty, materace z wyłażącymi sprężynami; nie widzę tylko pozostawionego tam mojego samotnego krzesła... Patrzę z zadartą głową na porośnięte pokrzywami zbocze i wydaje mi się, że widzę poprzez szare gałęzie okno Aurelity Bonapartowny, zaciągnięte różową firanką – ona chyba również tam nie mieszka. Jak tu jest wszystko blisko! Ale Aurelita, jak słyszałem, gdzieś się przeniosła, może nawet uciekła, ale przed kim? Tam, zdaje się, dorasta tylko bardzo ładna, bladolica, trochę podobna do ucywilizowanej Indianki dziewczynka przy swojej babce Helenie Brzostowskiej – artystce masek, potomkini Kiszków czy Sobieskich. Oto obie idą w dół ulicą – obok sklepu z pieczywem, warzywami, apteki – jak tam z kroplami walerianki? – pod arkadę do atelier wiecznie młodego Herberta Sztejna – czy tam pod oknem jeszcze sterczy drewniany nagrobek? – obok księgarni, biura paliw, tablicy pamiątkowej Feliksa Dzierżyńskiego – to tu przyszły ludożerca ukrywał się przed carską ochranką! – i skręcają w to samo podwórze Tuli, cioci Lidii, orlicy oraz innych osobistości – w amfiladę dziedzińczyków klasztoru bernardynów – tu hodowane są brudne kury, rozkładane i znowu składane motocykle, tu się pędzi z cukru i sprzedaje samogon, tutaj codziennie przynajmniej o milimetr rośnie warstwa kulturalna czy jakaś inna. Oto obie już wstępują na „ciężarowy” mostek... Niegdyś sprzed tej bramy, w świetle chłodnej księżycowej pełni, Brzostowska pomogła mi przywlec wyrzuconą, białą szafkę z owalnym lustrem, sekretną półeczką i wycięciem na umywalkę – mistrzowska robota! Teraz idą obydwie – żwawa, władcza starość i dojrzewająca młodość, uśmiechają się, poczerwieniałe od wiatru, i przepaść wiekowa kurczy się do rozmiaru dojrzałej jarzębinowej jagody, przynajmniej tak się wydaje w tej uroczystej chwili. Pozdrawia je co drugi mieszkaniec Zarzecza, wita się z nimi i ten siwowąsy pan, na jego widok kiedyś prychałem, teraz się tylko uśmiecham... Profesor chemii, członek partii – no to co? Słusznie mawiał świętej pamięci wuj Hans – nie należy się wstydzić ani swojej małości, ani fizjologii! To dlaczego prychałem? Bo właśnie jego, tego szacownego pana, ani myślącego opuścić szeregów swojej partii, Aurelita Bonapartowna i ja pewnego ciemnego wieczoru przyłapaliśmy na samym dole zbocza góry Bekiesza i Pannończyka. O, doskonale pamiętam, po cośmy tam poleźli – to jej zachciało się zielonej, naturalnej pościeli, a ja, rozumie się, nie protestowałem. Wygramoliliśmy się wtedy spod mokrych po deszczu krzaków – jeszcze ciężko dysząc, pobladli, wymęczeni, trzymając się za ręce – jeżeli upadniemy, to razem! – gdy Aurelita niespodzianie syknęła, jej lisi nosek wydłużył się jeszcze bardziej: „Tss! Patrz!..” Ja, jej kaprys, stanąłem za jej plecami i objąłem nagi mokry brzuch. Wtedy i ja zobaczyłem: pod jasno oświetlonym niskim oknem – chaty tutaj wprost właziły jedna na drugą, wbijały się w zbocze – stał jakiś człowiek w kapeluszu, z teczką postawioną między nogami. Stał bez ruchu, jakby na coś czekając. Widzieliśmy najmniejsze jego poruszenie – niezdecydowany ruch – tylko twarz kryła gęsta ciemność, okno chatki było nisko! Za niezasłoniętą szybą widać było ciasną kuchnię, sprzęty, naczynia – nic nadzwyczajnego. Ale widziałem poniżej kolan zmarszczone spodnie tego mężczyzny; jedną ręką, zdaje się, przytrzymywał swoją prężną rózgę. Ale wciąż nic nie rozumiałem, oboje jeszcze nie ochłonęliśmy z naszych zielonych namiętności. Niespodziewanie ten facet wolną ręką zastukał w okno – niecierpliwie, przynajmniej tak mi się wydało, i zrobił jeszcze kroczek do przodu, wprost przylgnął do tej świecącej szyby. Trzasnęły wewnętrzne drzwi, do okna szybko podeszła młoda jeszcze kobieta, pisnęła, światło natychmiast zgasło. Usłyszeliśmy, z jaką ulgą westchnął mężczyzna, podyszał przez chwilę jeszcze szybciej niż my oboje, zręcznie się pozapinał, poprawił kapelusz i, chwyciwszy teczkę, prawie zaczepiając nas połami, popędził krzywym Białym Zaułkiem, gdzie pod mieszkaniem pułkownika w suterenie ciemniały okna atelier Aurelity Bonapartowny – czasem wierzyłem w to, że co drugi mieszkaniec Zarzecza złączył swój los z nauką i sztuką, a z życiem – wszyscy, co do jednego!

Potem Aurelita pokazała mi z daleka tego elegancko wyglądającego mężczyznę koło podziemnej toalety opodal psiego targu, a jeszcze później sam gdzieś wyczytałem, że ekshibicjonizm jest, rzecz jasna, zjawiskiem patologicznym, powodującym urazy u nastolatek, ale w porównaniu z gwałtem i innymi zboczeniami jest całkiem nieszkodliwy tak dla samego ekshibicjonisty, jak i jego ofiary. Co prawda, to prawda – Aurelita pokazała mi również tę kobietę, aborygenkę Zarzecza; szła, niosąc dwie siatki z kartoflami, wesoło z czegoś się zaśmiewając – żadnego psychicznego urazu!

Siwouchy profesor – z uszu sterczały mu kępki siwych włosów – również wyglądał żwawo, jeszcze krzepki i wysportowany, chociaż ekskomunista. Teczka z prawdziwej cielęcej skóry, prochowiec, powiedzmy, biały z naramiennikami i modną fałdą na plecach. Ale już przygarbiony. Może wyzbył się owego fatalnego nałogu? Gdzie tam!...

Jurgis Kunčinas Tula Sejny 2002, Fundacja Pogranicze.