Krzysztof Czyżewski mówi o Ryszardzie Kapuścińskim.

Właśnie przyjechałem, zaraz wyjeżdżam 

Każdy z nas, dziennikarzy, chciał być jak Kapuściński. Podróżować po świecie, opisywać upadające dynastie, ale mało kto potrafił zauważyć jak on, że oto po najbliższej ulicy: "Trzy dziewczyny idą razem. Ale nie rozmawiają ze sobą. Każda przez komórkę rozmawia z kimś dalekim, nieobecnym". 

Podróżowałem z nim po Katalonii. Przez tydzień, w grudniu 2003 roku - mówi Krzysztof Czyżewski, dyrektor sejneńskiego Ośrodka Pogranicze. - Był specjalnym gościem naszej "latającej" kawiarni literackiaj Cafe Europa. W Hiszpanii zorientowałem się, jak go kochano poza Polską. Bardziej niż w kraju. Był świetnym kompanem podróży. Niewiele mówił, uważnie słuchał. Robił koło siebie miejsce dla drugiego człowieka. W Katalonii chciał koniecznie rozmawiać z młodzieżą. Był ciekawy, jak widzi ona świat. Na takie spotkania zawsze miał czas, choć program był napięty. On nie lubił światowego szumu. Uciekał. Nie chciał pozornych, jałowych rozmów. W takich sytuacjach potrafił być twardy, arogancki. Działo się tak tylko wtedy, kiedy widział, że nie ma szans na autentyczną rozmowę, na spotkanie. 

Często przed swoimi dalekimi wyprawami - do Indonezji, na Kaukaz - zatrzymywałem się u niego, na Prokuratorskiej. Dawał mi praktyczne rady: kontakty do ludzi, mapy. Mam worek leków na tropikalne choroby od jego żony. Nigdy nie mówił: "Nie jedź, to się nie uda". Zawsze warto było jechać, a on szukał sposobów, jak. Do Sejn lubił przyjeżdżać anonimowo. Zawiozłem go do miłoszowej Krasnogrudy. Mówił, że gdyby jeszcze raz miał wybrać miejsce do życia, to osiedliłby się gdzieś tutaj. Rozmawialiśmy o tym, że będzie uczył w centrum, które ma tam powstać. Wielokulturowość, budowanie mostów między światami - to był nasz wspólny temat. On to rozumiał jako konieczność, powinność. Dopytywał mnie po każdej podróży, czy nasze doświadczenia da się przełożyć na uniwersalny język. 

Podczas naszej katalońskiej wyprawy objawił mi się też jako poeta i fotograf. Chwytał się tego, kiedy nie mógł gdzieś sięgnąć jako reporter. Kiedy fotografował, odkładał pióro. To były dla niego inne drogi opisania, poznania. Mówi się o nim: król reportażu XX wieku, i już widzimy go już w tych ramkach, ale on je przecież ciągle przekraczał. 

Ten Inny: 

"Jesteśmy mianowicie odpowiedzialni za drogę. Często mamy przekonanie, że jakąś drogą idziemy czy jedziemy tylko raz w życiu, że nigdy już na nią nie wrócimy i dlatego nie można nam z tej podróży nic przeoczyć, nic stracić. Z tego wszystkiego będziemy przecież zdawać sprawę, pisać relację, opowieść, czynić nasz rachunek sumienia. Dlatego podróżując jesteśmy skupieni, mamy natężoną uwagę, wyostrzony słuch. Droga jest tak ważna, ponieważ każdy na niej krok zbliża nas do spotkania z Innym. Bo po to właśnie jesteśmy w drodze. Czy inaczej dobrowolnie narażalibyśmy się na trudy, podejmowali ryzyko wszelkich niewygód i niebezpieczeństw? 

Uzwyczajnił świat 

- Nigdy nie widziałem się z Kapuścińskim, ale w zasadzie i po co. Czy powiedziałby mi coś więcej niż przez swoje książki? A przeczytałem wszystkie - mówi Sokrat Janowicz, jeden z najwybitniejszych pisarzy białoruskich, mieszkający w Krynkach. - On uzwyczajnił mi świat, bo tak jak i większość miałem skłonność do myślenia, że gdzieś tam, hen, to ludzie chodzą do góry nogami i nie ma co sobie nimi głowy zawracać. Czytając go, odległość nikła. Okazywało się, że nagi Hindus kieruje się takimi samymi pobudkami, jak ludzie w Krynkach, w mojej familii, że na przestrzeni tysięcy lat i tysięcy kilometrów człowiek jest taki podobny. Dostojnicy z etiopskiego dworu jakoś bardzo mi przypominali towarzysza z partii czy mojego dyrektora. W październiku ubiegłego roku rozmawiałem z sekretarzem Kapuścińskiego. Chciał, żebym przetłumaczył na białoruski "Cesarza". Przygotowywałem się do tego, wsłuchiwałem się w język Kapuścińskiego. On mówił tak, że czuć, że jest ze wschodu, z Białorusi. To się daje rozpoznać, to jest taka miękkość, łagodność mowy, harmonia zdań, ma zapach, klimat. Nie ma w tym arogancji ani kategoryczności. Zastanawiam się, dlaczego nie napisał książki o Białorusi. Pochodził z Pińska na Polesiu, z najbiedniejszej części Polski. Wie więc, co mówi, kiedy pisze, że głodny nie zrobi rewolucji, bo biedny myśli tylko o jedzeniu, żyje od posiłku do posiłku. Pomógł mi zrozumieć, że rewolucja zaczyna się, kiedy pojawia się więcej powietrza, kiedy można się porównać, i że ma zawsze podtekst moralny. 

Lapidarium V: 

"Kiedy lata temu czytałem tę historię ("Ziemia, planeta ludzi" Antoine'a Saint-Exupery'ego - przyp. red.), pomyślałem, że płyną z niej co najmniej dwie lekcje. Pierwsza, że najlepsza droga do poznania świata prowadzi przez zaprzyjaźnienie się ze światem. Druga, że istnieje związek między naszym osobistym losem a obecnością tysięcy ludzi i rzeczy, o których istnieniu nic nie wiedzieliśmy, czy nie wiemy, a które w najbardziej zaskakujący sposób mogą wpłynąć lub wpływają na naszą egzystencję, na bieg naszego życia, że więc choćby we własnym interesie powinniśmy się starać poznać nie tylko to, co jest tu, ale i to, co jest tam, daleko, gdzieś na naszym globie. (...) 

Pochodzę z Polesia, które było najbiedniejszą częścią Polski i być może - Europy. Wcześnie utraciłem "kraj lat dziecinnych”, do którego nie wolno mi było wrócić przez czterdzieści lat. Myślę, że tęsknota za tą prostotą i - dziś powiedzielibyśmy - słabo rozwiniętą krainą kształtowała mój stosunek do świata: chętnie przebywałem w krajach ubogich, bo było w nich coś z Polesia. Jako reporter nie miałem wahań, czy wybrać Szwajcarię, czy Kongo, Paryż, czy Mogadiszu. Wybierałem Kongo i Mogadiszu, bo tam było moje miejsce, tam był mój temat. 

Oglądaliśmy zdjęcia 

Kiedy Ryszard Kapuściński był gdzieś w okolicy, wpadał do Supraśla, do Wiktora i Grażyny Wołkowów. - Znaliśmy się od lat 80. Trochę mnie denerwowało, że on tak ciągle w pędzie. Nagrody, odczyty, konferencje. Miał coraz mniej czasu dla siebie - opowiada Wiktor Wołkow, znakomity podlaski fotograf. - Zwykle oglądaliśmy zdjęcia. Pasjonował się fotografią. Puszczałem mu moje slajdy. Nie chciał uwierzyć, że były robione tutaj, bo tyle na nich kolorów, jak w Afryce. Rozlewiska Biebrzy przypominały mu trochę jego Polesie. To był skromny, cichy człowiek, który umiał słuchać jak nikt. To świadczy o jego wielkości. Coraz mniej takich ludzi. 

Wywiad Hanny Marii Gizy: 

Fotografowanie wyraża ludzką tęsknotę za utrwaleniem mijającego czasu. To jakby zmaganie się człowieka z czasem. Kiedy bywałem gdzieś na froncie, w Afryce czy Ameryce Łacińskiej, często zdarzało się, że żołnierze, którzy szli na front i wiedzieli, że mogą zginąć, prosili, żeby im zrobić zdjęcie. Prosili, mimo że nie dawali żadnych adresów, bo nie chodziło o to, żeby zdjęcie komuś posłać, tylko żeby ten człowiek został jakoś utrwalony (...). 

Moment fotografowania jest relacją międzyludzką. Są tacy fotografowie, którzy unikają fotografowania innych ludzi, bo stwarza im to różne problemy. Moim zdaniem ważna jest właśnie próba negocjacji, nawiązania kontaktu i uzyskania pozytywnej odpowiedzi z drugiej strony. 

Odprowadził mnie 

Wojciech Koronkiewicz, białostocki publicysta i filmowiec, spotkał się z Kapuścińskim tylko raz, 17 marca 2005 roku: - Trudno się było z nim umówić. Na wystawie fotografii Wiktora Wołkowa zostałem przestawiony jego żonie. Powiedziałem, że kręcę filmy o poetach, że chciałbym też zrobić coś o panu Ryszardzie. Żartowała, że to ona najczęściej odsłuchuje telefon i odrzuca większość propozycji, ale powiedziała, że będzie o mnie pamiętała. Po iluś tam telefonach zostałem zaproszony do willi Kapuścińskich w Warszawie. Siedzieliśmy w jego gabinecie na stryszku, po sufit zawalonym książkami. Piliśmy kawę, pytał o swoich białostockich znajomych. Ja pytałem o wiersze. Jako 17-latek zaczynał od poezji. Powiedział, że wiersze pisze tylko jak ma natchnienie, że nie jest poetą, tylko zdarza mu się napisać wiersz. Był bardzo ciepły, otwarty, tak jak w książkach, nie stwarzał żadnego dystansu. Chciałem namówić go na dłuższą rozmowę, ale powiedział, że właśnie skądś wrócił i zaraz znowu gdzieś wyjeżdża. Wyrecytował do kamery wiersz. Sam go wybrał. Potem odprowadził mnie aż do bramki. Żadne takie: zamknął drzwi, i do widzenia. Stał przy bramce i machał mi ręką, jakby żegnał starego znajomego, jakby był moim dziadkiem. Mam ten wiersz w komputerze. Puszczę: 

Wiersz Kapuścińskiego 

Już wyglądamy Ciebie nieustannie 
już szykujemy jadła i napoje 
już izba czysta, już okna jak lustra 
już brama w kwiatach i gałęziach świerku 

Już wieszczą Ciebie Merkury i Wenus 
wróżbici klną się, że nadejdziesz jutro 
palą kadzidła i ćwiczą pokłony 
nocą czuwają, wypatrują jutrzni 

A ty się zjawiasz niezauważona 
nie masz korony ani nie masz skrzydeł 
nie jesteś księżną ani archaniołem 
tylko mocniejszym uderzeniem serca 

PS. Cytaty pochodzą z utworów Ryszarda Kapuścińskiego i wywiadu z nim 

"Kurier Poranny" 26.01.2007