Krzysztof Czyżewski - Świrowiercy

...poczucie możliwej rzeczywistości należy stawiać wyżej
od poczucia rzeczywistych możliwości.

Robert Musil

1.

Opowieść o burzliwej epoce, która nastała po zburzeniu muru berlińskiego; opowieść snutą z dystansu dziesięciu lat, podczas których szybko wyrastaliśmy z radosnego "dzieciństwa" czasu przełomu; opowieść ze sfer życia codziennego i artystycznego, widzianego jednak z perspektywy nie któregoś z dużych centrów kultury, lecz z odległej prowincji; taką opowieść można by dla przykładu rozpocząć następująco...

W Sejnach, małym miasteczku z dużymi tradycjami, na krańcu świata (tak mówiono, gdy w pobliżu przebiegała granica z ZSRR i wszystko się tu urywało), w pół drogi pomiędzy polskim i litewskim (wyłonił się zupełnie niedawno) domem kultury, przy ulicy przemianowanej z Armii Czerwonej na Piłsudskiego, nieomal naprzeciw "pałacu biskupiego", w sąsiedztwie magistratu po jednej stronie i starostwa powiatowego po drugiej, konsulatu Republiki Litewskiej z budką policjanta strzegącego flagi i godła z Pogonią, kantorów czynnych całą dobę; na osi wyznaczonej przez opuszczony klasztor dominikański i słynną bazylikę; w synagodze, którą współcześni zapamiętali jako magazyn nawozów sztucznych, w fabryczce papci, która nie przeżyła upadku komunizmu, a ongiś była szkołą talmudyczną, i w budynku starej poczty, gdzie podczas trwającego właśnie gruntownego remontu odnaleziono zwitek modlitwy z mezuzy, pamiętający czasy istniejącego tu gimnazjum hebrajskiego - istnieje sobie Ośrodek "Pogranicze - sztuk, kultur, narodów". 

Zjawiska tego nie wolno mylić ze strażnicą Wojsk Ochrony Pogranicza, której funkcjonariusze uparcie parkują swoje samochody przed synagogą, bo im najbliżej. Kiedyś oficer tej strażnicy wyjaśnił przed kamerą telewizji, że pogranicze to pas ziemi oddzielający terytorium jednego kraju od drugiego. Pracownicy "Pogranicza" z naprzeciwka mają zgoła odmienny pogląd w tym względzie, twierdząc, że jest to strefa wzajemnego przenikania się, koegzystencji i dialogu. Mało tego, czynią wszystko, aby tak właśnie było. W tej sprawie zwracają się czasem do komendanta strażnicy i jego podwładnych z propozycją współpracy i ta - poza bardzo wyjątkowymi przypadkami - nie zostaje im odmówiona. Potwierdza to jedną z tez nowego ustroju, że dobrze rozumiana konkurencja nie niszczy, lecz buduje.

Trudniej będzie przeprowadzić podobny dowód w przypadku innych zasad wdrażanych w życie po wielkim historycznym przełomie. Choć i owszem, są dowody na powrót mienia w ręce prawowitych właścicieli w Sejnach i okolicy: kościół katolicki odzyskał budynki klasztoru dominikańskiego i pałacu biskupiego, reprywatyzowano kamienice i ziemię, a notariusze myszkowali w starych archiwach, usiłując określić prawnych właścicieli okolicznych dworów. Nie spodziewano się powrotu kogokolwiek, kto upomniałby się o kościółek ewangelicki, ale skoro "nowi" pojawili się w synagodze i jesziwie, to sprawa wydawała się jasna. Niestety, po kilku incydentach w miejscowej restauracji, kiedy to przytomne ostrzeżenia kelnerki, iż zamawiane potrawy są na wieprzowinie, nie spotkały się z żadnym odzewem ze strony pracowników Ośrodka, musiano się pogodzić z faktem, że życie nie zawsze poddaje się logice spraw oczywistych. Nie powinno jednak ujść naszej uwadze z trudem skrywane rozczarowanie mieszkańców związane z tym faktem. 

Kwestią nadal otwartą pozostawało określenie przynależności owej grupy dziwnych osobników przybyłych z odległych stron Polski (tylko jedna osoba wśród założycieli była tubylcem). Któregoś dnia - a był to okres kiedy próg "Pogranicza" przestępowali ludzie różnych narodowości i wyznań, żyjących wprawdzie obok siebie, ale nigdy niespotykających się razem, a w synagodze do późnej nocy paliły się światła i rozlegały pieśni w różnych językach - na samochodzie należącym do Ośrodka pojawił się napis "ŚWIROWIERCY”. Tak jak w przypadku innych napisów kreślonych w miejscach publicznych, typu "Litwini do gazu", "Polska dla Polaków" czy "Jude raus", znano z grubsza ich sprawców, należących zazwyczaj do młodocianej gówniażerii (stąd może opieszałość w ich zamazywaniu, słusznie bulwersująca obywateli, zwłaszcza tych przybywających z zewnątrz), tak w przypadku napisu "świrowiercy” jego autor pozostaje do dzisiaj nieznany. Wiadomo jedynie, że charakter jego pisma w niczym nie przypominał charakteru autorów wspomnianych wyżej napisów. 

Z pojawieniem się magicznego słowa "świrowiercy" zbiegło się w czasie pewne uwolnienie napięcia, które niewątpliwie istniało w miasteczku od momentu pojawienia się zagadkowej placówki przy ulicy Piłsudskiego 37. Sprawy powróciły na swoje miejsce i poczęły biec bardziej normalnym torem. Inność przybyszów stała się bardziej swojska. W pracach Ośrodka zaczęły brać udział dzieci i młodzież, a za nimi ich rodzice, nauczyciele, miejscy rajcowie, duchowni i społecznicy. Przybysze starali się docenić to przyzwolenie na bycie innymi ze strony mieszkańców, z respektem z kolei traktując ich odmienność, ich obolałą pamięć historyczną i inne spojrzenie na świat. Nie pouczali nigdy nikogo, raczej słuchali, starając się zrozumieć, nauczyć czegoś od starszych i na swój sposób odpowiedzieć na rozmaite potrzeby i problemy teraz już dzielone wspólnie.


2.

Czas przełomu lat 1989-91, który dla nich stał się czasem początku, wydaje się ciągle trochę nierzeczywisty. Na zdrowy rozum w tym, co się działo, zbyt duża była dawka szaleństwa, naiwności, utopijnego myślenia i przypadkowości, aby w dłuższej perspektywie mogła się z tego wyłonić racjonalna budowla, która przetrwa. 

Pod koniec 1989 roku poszli do notariusza w Poznaniu, by zarejestrować Fundację Pogranicze. Ten, spojrzawszy na nich litościwie, powiedział, że wystarczy jak wpłacą po 10 tysięcy złotych na kapitał założycielski. Było ich siedmioro. Podzielili się funkcjami. Pewnego wieczoru, wracając zatłoczonym autobusem z Sejn, któryś z nich, widocznie mocno zdezorientowany, cicho zapytał: "To kto my właściwie jesteśmy? Sekretarze?" "Nie - padła odpowiedź - prezesi". 

Grosza nie mieli za wiele, ale wystarczająco, by zacząć przygotowania do "Podróży na Wschód" zaplanowanej na lato 1990 roku. Zbudowali wozy, w tym jeden dla swoich dzieci, zaprzęgli konia i starego jeepa, i wyruszyli w czteromiesięczną podróż ze swoim zespołem pracującym nad spektaklem według Krwawych godów Federico Garcii Lorki. W drodze pisali program Ośrodka, który chcieliby powołać do istnienia. Wiedzieli, że gdzieś na wielokulturowym pograniczu, ale nie wiedzieli jeszcze gdzie. Szukali wcześniej na Łemkowszczyźnie, w przemyskiem i na Białostocczyźnie. Teraz wędrowali przez Kaszuby. Najbardziej realne jednak stawały się Sejny, przyciągające poza wszystkim innym pobliską "Miłoszówką" w Krasnogrudzie, Białą Synagogą, sąsiedztwem Wilna, przyjaźniami z poznanymi wcześniej Litwinami i staroobrzędowcami, obecnością Andrzeja Strumiłły w Maćkowej Rudzie i Wieśka Szumińskiego w Krasnopolu. 

W wolnych chwilach tej podróży, aby załatwić swoją sprawę, odwiedzali różne urzędy, przynosząc ze sobą zapach ogniska i wilgotnej trawy. Wiceminister kultury, Stefan Starczewski, miał dla nich wiele cierpliwości, choć wielokrotnie przez niego ponawiane zapytanie: "To czego właściwie by Państwo ode mnie się spodziewali?" nie doczekało się nigdy jasnej odpowiedzi. Natomiast wojewoda w Suwałkach unikał ich jak ognia. Aż któregoś dnia przyłapali go na bocznych schodach urzędu, gdy po raz kolejny usiłował umknąć przed umówionym telefonicznie spotkaniem. W ręku trzymał ociekającą wodą siatkę ze świeżymi rybami. To był moment przełomowy. Usiedli do stołu i ustalili datę wizyty ministra, która nastąpiła wkrótce. Świadkowie tego wydarzenia, które dla kronikarzy epoki spotkania starego z nowym powinno mieć wymowę symboliczną, zapamiętali rosnące zaniepokojenie ministra, człowieka skromnego, jeszcze niedawno zaangażowanego w helsiński ruch obrony praw człowieka, gdy w pokoju obrad zaczęto ustawiać wieżę ze skrzynek alkoholu, a na stole dostawiano niekończące się i coraz to bardziej wyszukane potrawy. Niepokój narastał także pośród gospodarzy, którzy im dłużej słuchali ministra, tym mniej potrafili pojąć rzeczywiste intencje jego przyjazdu. Pod koniec tego męczącego dla obu stron posiedzenia, kiedy ostatnie, desperackie już próby podsunięcia rządowemu gościowi intratnych propozycji, z których obie strony mogłyby wyciągnąć korzyści, zawiodły, stawało się jasne, że powodem przybycia ministra była jednak li tylko sprawa szalonego pomysłu bliżej nieokreślonej grupy młodych ludzi. W to nikt przy zdrowych zmysłach spośród pracowników urzędu do końca nie uwierzył i jeszcze długo potem czyniono sobie wyrzuty, że nie odgadnięto prawdziwego powodu, dla którego minister odwiedził te strony i zmarnowano szansę na pozyskanie sobie człowieka z Warszawy. Natomiast odnośnie utworzenia Ośrodka przyjęto postawę, którą można by porównać do słynnej Akcji Równoległej z Człowieka bez właściwości Roberta Musila, która "definitywnie odkłada kwestię autentycznego działania do późniejszego rozpatrzenia w myśl aktywnego pasywizmu".

Tymczasem, niezależnie od urzędowego biegu sprawy, od jakiegoś już czasu wokół mglistego początkowo pomysłu utworzenia Ośrodka kultury na pograniczu, zaczęły się wydarzać rzeczy niezwykłe, których nikt nie mógł wcześniej przewidzieć, a których znaczenie trudno byłoby przecenić. 

Oto na przykład w celi pustelniczego klasztoru nad Wigrami Czesław Miłosz, powróciwszy w swe rodzinne strony po pięćdziesięciu latach, unosząc co rusz w jakimś dziecięcym zadziwieniu krzaczaste brwi, do późnej nocy wysłuchiwał opowieści idealistów o tym, co chcieliby zrobić w Sejnach, które on zapamiętał - przybywając tu czasem z Wilna czy Paryża na wakacje - jako zapadłą prowincję, z brukowanymi - co by jednak nie powiedzieć - chodnikami. Przerywał im tylko krótkimi: "No dobrze, a gdzie będziecie mieszkali?", "Z czego będziecie żyli?", "A co z dziećmi?" "Co za dziwny człowiek - pomyśleli potem. Poeta, a taki konkretny". O tym, że konkret jest nie tylko złotym kruszcem kunsztu poetyckiego, ale także najzwyczajniej przydaje się w życiu, przekonali się później jeszcze nie raz, gdy różne praktyczne posunięcia pana Czesława pomogły im rozwinąć własną działalność.

Oto na przykład senator Andrzej Wajda przemawiał na zebraniu radnych sejneńskich, dając wyraźnie do zrozumienia, że pomieszczenia po "papuciarni" warto by przekazać "Pograniczu". Gdy to się stanie już faktem, wesprze remont tych pomieszczeń środkami własnej fundacji.

Oto Andrzej Strumiłło, potrząsając swymi wielkimi dłońmi przed skwapliwie przytakującym mu burmistrzem Sejn, powtarzał: "Pan musisz myśleć o przyszłości miasta", co w tym przypadku miało oznaczać, że w skromnej puli przydziałów mieszkań komunalnych, powinno znaleźć się chociaż jedno dla nowych przybyszów. 

W tym samym mniej więcej czasie zlikwidowany zostaje PGR w dawnym dworze w Małej Hucie, i w Suwałkach rozważa się możliwość przekazania tego zupełnie zdewastowanego obiektu "Pograniczu", aby mieli się wreszcie gdzie podziać. 

Z tego pobieżnego bądź co bądź nakreślenia okoliczności towarzyszących powstaniu Ośrodka, które - przyznajmy - z pierwotnie bardzo mgławicowej postaci powoli zaczęły przyoblekać się w realne kształty, jeszcze jeden fakt powinien zwrócić naszą uwagę. Wspomnieliśmy już uprzednio o urzędnikach administracji państwowej, którzy trzymali się kurczowo form starego porządku. Były to już jednak formy rudymentarne, bezpowrotnie (tak się wówczas wydawało!) odchodzące w przeszłość. Na ich miejsce weszło coś, co można by nazwać bezgraniczną wiarą w to, że nic nie będzie już takie jak było, że wszystko się zmienia i że nadchodzącemu nowemu, choćby nie wiadomo było jeszcze do końca, pod jaką postacią się skrywa, trzeba wyjść naprzeciw. Trudno powiedzieć, co o tym zadecydowało bardziej, czy ciągłe zmiany kadrowe, paniczny strach, chaos i dezorientacja, czy po prostu instynkt kameleona, każący człowiekowi z pewnym wyprzedzeniem zmieniać własną skórę, by nie dać się zaskoczyć nowym okolicznościom. I oto wyprzedzenie, które wówczas oznaczało otwarcie na nowe, właśnie chodzi. Każdy szalony pomysł, każda nowa, daleka od utartych szablonów, propozycja, zdawały się przynależeć do obowiązującego porządku rzeczy. Uwierzono, że teraz w kulturze będą powstawać same takie ośrodki o nowej formule, a wszystko inne wkrótce zniknie, jak zniknęły PGR-y. Po pewnym okresie zorientowano się jednak, że nikt od nich takiego nowatorstwa w dziedzinie kultury nie oczekuje, a już zwłaszcza sami jej przedstawiciele, którzy zatroskani byli przede wszystkim o zachowanie tego, co było, i nie wyczuli, poza wyjątkami, że w tym krótkim dziejowym okresie, który zapewne nie rychło się powtórzy, to urzędnicy mogli być ich partnerami w tworzeniu najbardziej niewiarygodnych przedsięwzięć. 

Wygląda więc na to, że twórcom "Pogranicza" udało się przemknąć przez furtkę, która nie na długo została w sferze kultury uchylona. 

W momencie kiedy raczej likwidowano instytucje kultury, na Suwalszczyźnie zanosiło się na powstanie nowej. Kolejną okolicznością sprzyjającą było pojawienie się nowego wojewody, Franciszka Wasika, któremu nie trzeba było długo tłumaczyć sensowności powstania takiej placówki. Pozostawała jeszcze tylko kwestia finansowa, bo przecież nie można było zabierać niczego z budżetu istniejących już instytucji kultury. Niemal w ostatnim momencie nadeszła wiadomość, że znaleziono jakąś rezerwę w ministerstwie. Teraz należało już tylko dopilnować przekazania decyzji o przyznaniu środków przed upływem końca roku. Zrobiło się dramatycznie, gdy z Warszawy nadszedł sygnał, że nie udaje się przesłać do Suwałk stosownych dyspozycji. Winnym okazał się brak papieru w teleksie suwalskiego urzędu. Po nerwowych telefonach i staraniach udało się skompletować wszystkie potrzebne dokumenty. Był 31 grudnia 1990 roku, godzina 13. Siódmego dnia po Nowym Roku wojewoda powołał do istnienia Ośrodek "Pogranicze - sztuk, kultur, narodów" z siedzibą w Sejnach.


3.

Kiedy istnienie Ośrodka stało się już faktem, kiedy wszelkie problemy formalne zostały przezwyciężone, jego twórcy wiedzieli już, co mają robić. Zdawali sobie sprawę, że czas od nich wymaga poszukiwania nowych obszarów w kulturze i edukacji. Korciło ich także poszukiwanie dla swej twórczości nowego języka wyrazu. Zawiesili na kołku własną pracę teatralną. Zaangażowali się w sprawy tożsamości pogranicza, rewitalizacji małych ojczyzn, dialogu międzykulturowego, edukacji ku tolerancji, Europy Środkowowschodniej, stosunku młodych generacji do tradycji, dokumentowania przeszłości, "cichej" turystyki, pracy artystycznej z dziećmi i młodzieżą. Wszystko było wtedy pierwsze: pierwsze seminarium o małych ojczyznach, pierwsze lekcje w szkołach o mniejszościach narodowych, pierwsza podróż do Siedmiogrodu, pierwsze odkrywanie wielokulturowego Wilna (razem z tamtejszymi Litwinami, Polakami, Rosjanami, Białorusinami, Żydami i Karaimami), pierwsze forum kultury Europy Środkowowschodniej, pierwsza Klasa Dziedzictwa Kulturowego, pierwsze Centrum Dokumentacji Kultur Pogranicza. 

Wydarzenia animowane przez Ośrodek wyłamywały się z utrwalonych wyobrażeń mieszkańców o tym, jak powinny przebiegać sprawy na pograniczu, ale też nikt nie oczekiwał od "świrowierców", że staną się tacy jak wszyscy.

Bywało, że w bazylice, pamiętającej jeszcze niedawną walkę o wprowadzenie nabożeństwa w języku litewskim, Polacy i Litwini modlili się wspólnie po łacinie i w swoich narodowych językach. W synagodze podczas Zaduszek spotykali się w jednym kręgu pieśni i wspominek Polacy, Litwini, Ukraińcy, Białorusini, Żydzi, Cyganie i Rosjanie-staroobrzędowcy. Na lekcjach w szkołach zaczęli się pojawiać przedstawiciele mniejszości narodowych, by opowiedzieć o sobie. U burmistrza zapowiadał swój przyjazd ambasador Rumunii, by wyjaśnić pewne "niepokojące fakty" związane z prezentacją wielokulturowego dziedzictwa Siedmiogrodu w Sejnach. U rodzin sejneńskich przez kilka dni gościli obywatele różnych narodowości z byłej Jugosławii, biorący udział w projekcie "Zrozumieć Bośnię". W liceum pojawiły się dodatkowe lekcje o historii i kulturze Wielkiego Księstwa Litewskiego i własnego regionu. Na studniówki zaczęła być zapraszana młodzieżowa kapela Teatru Sejneńskiego grająca "czadową" muzykę klezmerską. Proboszcz z ambony uroczyście zapowiadał: "Wielka sprawa rodzi się w Sejnach - TELECHATA !!! (na mieście krążyły później różne wersje znaczenia tego słowa, z których najbardziej przekonywująca była taka: "Przychodzisz, bracie, do Telechaty i mówisz, że masz tyle i tyle ziarna z ekologicznej uprawy. To idzie na satelitę, a potem w cały świat. Zgłaszają się kupcy, a ty wybierasz tego z Niemiec czy z Kanady i sprzedajesz".).

Ten po trosze anegdotyczny opis wydarzeń, który powinien dać czytelnikowi pewne ogólne wejrzenie w "praktyki świrowiercze", można by jeszcze długo kontynuować, ale przecież nie każdy musi mieć tyle cierpliwości i wyrozumiałości, co narażeni na niemal codzienne z owymi praktykami obcowanie mieszkańcy Sejn. 

Zakończmy zatem ten wątek wielce wymownym, jak nam się wydaje, przykładem, zahaczającym o tak przecież istotną w naszym życiu współczesnym dziedzinę, jak środki masowego przekazu. Otóż po jednym z przedsięwzięć "Pogranicza" zatytułowanym Spotkanie Innego, w prasie regionalnej ukazała się informacja m.in. i o tym, że na koniec całego wydarzenia biskup łomżyński odprawił mszę świętą w sejneńskiej synagodze. Fakt, że po opublikowaniu tej mylącej informacji nie ukazało się żadne sprostowanie, czytelnicy nie domagali się żadnych wyjaśnień i nikt nie protestował, świadczy naszym zdaniem o tym, iż uwierzono, że tam, gdzie działają "świrowiercy", wszystko jest możliwe.


4.

Zapewne opisem perypetii powstania i działalności "Pogranicza" nie zajmowalibyśmy się dzisiaj, uznając, że ich praca powinna być pozostawiona sferze praktyki, gdyby nie pewne zainteresowanie tym poczynaniom towarzyszące, którego od samego początku nie potrafili się ustrzec. Od samego początku też pojawiały się rozliczne nieporozumienia związane z przedstawianiem na zewnątrz pracy Ośrodka. 

Poświęcając uwagę tej sprawie mamy nadzieję, że bardziej wyraziście oświetlimy pewne cechy epoki, która nas tutaj interesuje. W dobie demokratyzacji zwykło się uważać, że także w kulturze liczy się wszystko to, co powszechne i ogólnie dostępne. A któż może zapewnić bardziej powszechny dostęp niż środki masowego przekazu. Zatem liczące się wydarzenie kulturalne to takie, któremu udało się zaistnieć w mediach. Zaistnienie wiązało się najczęściej z migawką, skrótem, uproszczeniem, reportażem bazującym na tym, co jest "filmowe" i da się "sprzedać". Zaznaczmy, że nie mówimy tutaj o tzw. kulturze masowej, która jest osobnym zjawiskiem i rządzi się swoimi prawami, ale o kulturze, która chciałaby czy też powinna się stać masowa w odbiorze, za czym miałby przemawiać nie tylko cel merkantylny, ale także ideowy, związany z procesem demokratyzacji. Posądzenia o elitaryzm obawiano się podobnie jak w czasach komunizmu posądzenia o kosmopolityzm. Tym samym podejrzliwie zaczęto spoglądać na wszystko, co miało posmak twórczych ambicji, poszukiwań, eksperymentowania, niezależności od opinii publicznej. "Ambitne" w omawianej przez nas epoce oznaczało "nie dla ludzi". 

Sytuacja taka rodziła cały szereg gotowych klisz, poprzez pryzmat których spoglądano na zjawiska typu "Pogranicze". Wyobraźmy sobie przyjazd w owym czasie reportera do Sejn. Z dworca autobusowego pierwsze jego kroki prowadzą do pobliskiego warzywniaka, gdzie podsuwając ekspedientce mikrofon, próbuje się dowiedzieć, czy słyszała coś o "Pograniczu". Usatysfakcjonowany, wyposażony w prawdziwą wiedzę życiową, zbratany z "ludźmi", udaje się do Ośrodka, gdzie są ci "inni", którzy nigdy zbratani nie będą, bo nie organizują festynów ani podobnych imprez "dla ludzi". Powinni być wyizolowani, niezrozumiali, skłóceni z sąsiadami, a może jeszcze zamknięci jak sekta i szykanowani.

Pora już chyba zapytać o to, co mogli odczuwać "ludzie z Pogranicza" w momencie, gdy reporter - spozierając wymownie na półki z książkami o Europie Środkowej - wymawiał swoje sakramentalne: "A jak przyjęła państwa obecność w Sejnach miejscowa ludność?" Stawiał pytanie, na które znał już odpowiedź, odpowiedź w sposób nie budzący wątpliwości uformowaną w epoce kultury zakwestionowanych ambicji. Jak tu wyjaśnić, że "inni" mają również własne miejsce pośród ludzi, i to nawet szanowane, jeśli swoją robotę wykonują rzetelnie, jeśli potrafią bronić swojej tożsamości i nie pochylać się przed światem aż do złamania kręgosłupa? Natomiast dużo trudniej jest pozostać "innym" wobec człowieka masowego, wykreowanego przez media, które wykazują się dużo większym uzależnieniem od stereotypowych wyobrażeń i tendencją do nadużywania swej władzy w stosunku do nieprawomyślnych.

Czy działalność Ośrodka "Pogranicze" można uznać za elitarną?

Ich praca często posiada charakter laboratoryjny, wypracowujący nowe formy kreowania zdarzeń kulturalnych. Nigdy też nie jest adresowana do masowego odbiorcy. Jednocześnie jednak ich zaistnienie w Sejnach roku 1990 w niczym nie przypominało zamkniętego studia, w którym artyści pracują nad swoim dziełem, przygotowywanym z myślą o dużych centrach kultury, choć powstającym z dala od nich, na prowincji. W odróżnieniu od wielu twórców, którzy po roku 1989 uznali, że sztuka może wreszcie zająć się sama sobą, wolna od rozmaitych politycznych i społecznych obciążeń, działalność "Pogranicza" od samego początku przybrała charakter zaangażowany. Usadowili się nie tylko w samym centrum miasta Sejny, ale także w samym centrum spraw, którymi żyją jego mieszkańcy, które często nie są widoczne dla oka "pospiesznych przechodniów", zatrzymujących się tutaj tylko na chwilę, które tkwią w podświadomości, czy innym, zawoalowanym różnymi tabu, ukryciu. Co więcej, forma, którą wybrali dla swej praktyki, jest formą kultury czynnej i w tym sensie rzeczywiście realizowaną nie "dla ludzi", lecz "z ludźmi". Nie mamy tutaj do czynienia z "prestidigitatorami", którzy coś ludziom pokazują, lecz z "animatorami", którzy współtworzą (bywa nawet, że w sposób ledwie zauważalny). Dlatego w "Pograniczu" buduje się razem z dziećmi dom, gniazdo i świątynię, uczestniczy w pobratymczej mszy świętej lub w kręgu "pieśni starowieku", współdziała w Klasie Dziedzictwa Kulturowego czy współtworzy wystawę Nasze Dobre, Stare Sejny.

Moglibyśmy w tym miejscu zasadnie zapytać, czy uczestniczenie w takiej formie praktykowania kultury dotyczy wszystkich?

Chociaż z pewnością nie może tu być mowy o jakiejś ofercie dla wybranych, chociaż uczestnictwo w pracach Ośrodka otwarte jest dla każdego, to jednak przywołane wcześniej przez nas określenie "z ludźmi", nie może automatycznie oznaczać "z wszystkimi". Należałoby raczej powiedzieć: z poszczególnymi osobami.

Pozwalamy sobie na to doprecyzowanie, biorąc pod uwagę zarówno obserwację poczynań "Pogranicza", jak również pogłoski krążące pośród mieszkańców miasteczka. Mówi się na przykład, że na zapytanie i prośbę burmistrza, aby w ich projektach brała udział większa liczba dzieci i młodzieży, pracownicy Ośrodka mieli odpowiedzieć, iż zdarza się, że przychodzą do nich całe szkoły albo całe klasy, ale autentycznie obecni pozostają jedynie ci, którzy naprawdę chcą pracować i gotowi są do wyrzeczeń. I tylko w tym sensie, jak nam się wydaje, można mówić o elitarności ich pracy. Decyduje o tym wysiłek własny, zaangażowanie, twórcza pasja, bez których kultura traci swą tożsamość. W czynnym praktykowaniu kultury nie ma mowy o otrzymywaniu czegokolwiek za "tani grosz". I nie chodzi tutaj o poszerzenie grona odbiorców, którym zapełnia się czas i którzy w zamian płacą lub nie świeżymi pieniędzmi; tu chodzi o obecność tych, których zasadniczym wkładem pozostaje kreacja i współdziałanie.

Teraz, gdy chcemy już nareszcie zakończyć naszą opowieść o niespodziewanym zaistnieniu nowej placówki kultury gdzieś na pograniczach nowej Europy Środkowowschodniej, przypomniał nam się jeszcze pewien drobiazg, odnotowany w naszych zapiskach z relacji naocznych świadków... ŚWIROWIERCY! Ponoć napis ten wyjątkowo długo pozostawał niezmyty na samochodzie Ośrodka "Pogranicze". My również nie będziemy go zacierać, mimo tego, że autor nieznany i treść nie do końca wyjaśniona...