Krzysztof Czyżewski - Wariacje kosowskie (II)

Do fortepianu podchodzi kulejąc krucha staruszka, Katharina Wolpe. Publiczność zgromadzona tłumnie w Teatrze Narodowym w Prištinie w absolutnym skupieniu wysłuchuje Impromptu As-dur Franciszka Schuberta. Narastające niskie dźwięki, coraz bardziej dynamiczne, przebijają się przez tony wysokie, tworząc nastrój niepokoju i dysharmonii. To nie jest dialog, lecz kłótnia w atmosferze pełnej nienawiści. Świat oszalał, bliźni złoczyni bliźniemu. Pianistka bezbłędnie odnajduje język, który pozwala jej przeniknąć do ludzi, świadoma, że to tam, na widowni, nie na scenie, skoncentrowany jest prawdziwy dramat. Powstaje niezwykłe wrażenie, że jej gra jest tylko uważnym odczytywaniem muzycznej partytury zapisanej w emocjach osób siedzących na widowni.

I nikt się jej nie przeciwstawi, gdy mocą całego swojego kunsztu, desperacko i do końca będzie poszukiwać harmonii pomiędzy dwoma grupami dźwięków. Potem odejdzie kulejąc, niepokonana. Katharina Wolpe miała sześć lat, gdy musiała uciekać z Wiednia przed faszystami. Szły z matką pieszo do Lublany, a potem do Szwajcarii, gdzie je brutalnie rozdzielono. Był 1938 rok. Ojciec odnalazł ją w obozie dopiero po dziesięciu latach. Teraz, na początku września 1999 roku, przyjechała do Prištiny, by poprowadzić klasę mistrzowską dla tutejszych studentów. To wydarzenie w teatrze, w którym brała udział, nosiło nazwęPowrót (alb. Kthimi). W powojennym Kosowie wszystko jest powrotem: do domu, ziemi, życia. Do czego powraca Katharina Wolpe, przyjeżdżając tu po raz pierwszy? Ci, którzy sami doświadczyli nienawiści i prześladowań ze strony innych ludzi, zawsze powracają, wiedzeni poczuciem solidarności i wspólnoty losu, w jakimkolwiek miejscu na świecie by się nie znaleźli. Powracający znają "język" krainy, do której przybywają, zaskakując tym mieszkańców przekonanych, że nikt ich nie zrozumie. To dało się odczuć w teatrze. W dzisiejszej Prištinie Katherina Wolpe odnalazła siebie zagubioną w Wiedniu lat trzydziestych. Powracam do Kosowa jak do własnego cienia, przed którym nie ma w Europie tego stulecia ucieczki. Moja łódź charonowa to jeep z napisem KFOR, prowadzony przez polskich żołnierzy w czerwonych beretach, ciemnych okularach i z bronią automatyczną na kolanach. Pędzimy przez Macedonię w stronę przejścia granicznego w Blace. W obozie dla uchodźców w Stenkovacu nie ma już Albańczyków, pojawili się natomiast Serbowie i Cyganie. Na tle ciemnoniebieskiego pasma gór Sharrit i rudozłotej trawy porastającej nieuprawiane pola, z daleka jest już widoczny wielokilometrowy sznur samochodów ciężarowych oczekujących na wjazd do Kosowa. Na samym przejściu panuje nieopisany harmider. W byłych domkach celnych, małych i bez wody, stacjonuje oddział polskich żołnierzy. Byli tu jeszcze przedstawiciele ONZ, ale jak tylko Albańczycy uruchomili w pobliżu fabrykę azbestu, zniknęli bez śladu. Widoczna stąd cementownia, choć nosi ślady ostrzału artyleryjskiego, też już pracuje i dymi. Macedończycy kilka dni temu wprowadzili cło, w rezultacie czego cała dolina po kosowskiej stronie wypełniła się setkami tirów, których kierowcy nie mają pieniędzy na opłaty. Każdej nocy dochodzi tam do strzelaniny, bo mafie ostrzą sobie apetyt na łatwą zdobycz. Major Klimaszewski właśnie wysłuchuje lamentu zdesperowanego Bułgara, któremu ukradziono kilka tysięcy kurcząt. Ruszamy. Pojawiła się szansa przedarcia przez całkowicie zakorkowaną wąską drogę. Za dużo jest tu takich, którym się wydaje, że nie muszą stać w kolejce i to oni robią największy zator - rzuca major i ponagla kierowcę, by nie bacząc na nic, wjeżdżał w przygotowany przez żołnierzy wąski przesmyk. Przed nami szarżuje na motorze Amerykanka w mundurze oficerskim i goglach, wymijając wszystkich slalomem i wzbudzając podziw u postronnych gapiów. To oni potrafią - zauważa zgryźliwie żołnierz z asysty - ale jak poszliśmy na wspólny patrol w góry, gdy zaginęli pasterze z owcami, to bez uprzedzenia zostawili nas samych, bo im się w tym miejscu strefa kończyła. Zatem jestem już w Kosowie. Pierwsza miejscowość przy granicy jeszcze do niedawna nazywała się oficjalnie General Janković, a teraz już Han Elezaj. Staram się zapamiętać, tak jak i to, że mirdita znaczy dzień dobryIstnieje taka radość, która nigdy się nie uprzykrzy, radość pierwszego spojrzenia na nieznaną krainę. Po drugiej stronie przełęczy rozpościera się przed nami wspaniała dolina, gęsto porośnięta bukami, a dalej ciągną się ziemie, o które spierają się dwa narody, dowodząc, że stąd wywodzi się ich początek - jeden z najmniej znanych zakątków Europy. Tak pisała Edith Durham w książce Wysoka Albania wydanej w 1909 roku. Swój teskereh, glejt osmański pozwalający na podróż przez Kosowo, uzyskała po żmudnych dyplomatycznych zabiegach. Nie chcemy tu żadnych giaurów [nie-muzułmanów] - powtarzano jej często. Już sam jej wyzwolony strój i kobieca odwaga przynosiły powiew modernizmu, którego tak się tutaj obawiano. Chociaż działo się to tak dawno, Edith Durham pozostanie jedną z najważniejszych towarzyszek mej podróży. I ja uległem radości, dość niezwykłej w tutejszym dramatycznym, powojennym pejzażu. Jej powodem nie było wszak jedynie pierwsze spojrzenie na nieznaną krainę. Radość wisiała tutaj w powietrzu. Jadąc drogą do Kačanika, pierwszego większego miasta od granicy, wszędzie widzę ludzi uwijających się przy odbudowie własnych domów. Jak grzyby po deszczu powstają nowe cegielnie. Przy budynkach, z których pozostały spalone i zbombardowane kikuty ruin, wyrastają nowe, ze świeżej cegły. Przy drodze pełno jest zaimprowizowanych straganów z papierosami, odzieżą, owocami i inną użytkową drobnicą. W kafejkach tłok i żywe dyskusje. Wielodzietne rodziny na przyczepach traktorów pozdrawiają podróżnych z uśmiechem. Dzieci składają palce w znak Victorii. Publiczność na skarpie stadionu w Kačaniku odwraca się i krzyczy za nami Polska! Polska!. Nie ma śladu tego marazmu, zniechęcenia i paraliżującej wszystko rozpaczy, które znam z Bośni. Tutaj wszystko zdaje się być dużo bardziej nakierowane ku przyszłości i poddane dynamice budowania, odrodzenia. Gdybyś potrafił sobie wyobrazić - tłumaczył mi później Rexhep Ismajli - wiele lat życia w cieniu serbskiej policji, która jest wszędzie, żąda łapówek, wyrzuca z pracy, poniża, wsadza do aresztu pod byle pozorem; i gdybyś dalej potrafił sobie wyobrazić sytuację, w której pewnego dnia ten cień znika, tak naprawdę i być może definitywnie - wtedy łatwiej byłoby ci zrozumieć to uczucie uwolnienia, które stało się naszym udziałem, a razem z nim radości sprawiającej wrażenie czegoś niezwykłego po tym wszystkim, co wycierpieliśmy i bezpowrotnie utraciliśmy. Na horyzoncie zarysował się kształt wymarzonego odrodzenia i choć bardzo, bardzo odległy, zdawał się być realny. To odczucie jest w Kosowie dominujące, silniejsze od innych łatwo dostrzegalnych szczegółów mówiących o wojnie i jej okrucieństwie. Pod Kačanikiem tłum wieśniaków asystuje ekspertom międzynarodowym w ekshumacji zwłok z nowo odkrytego masowego grobu. W ogrodzonych siatką miejscach świeżo rozkopana, czerwonobrunatna ziemia, przykryta folią z wymalowanymi w różnych kolorach kwiatami - to mogiły bojowników UČK. Nad rozległym płaskowyżem helikopter zniża lot, próbując ewakuować rannego człowieka, który wpadł na minę. Wszędzie ruiny, leje po bombach, zerwane mosty, wraki porzuconych samochodów, martwe sztuki bydła, zgliszcza meczetów i cerkwii. Gdzieś toczą się jeszcze odwetowe akcje, gdzieś matka nie doczekała się powrotu syna, gdzieś czai się niepokój o to, czy zdąży się z odbudową domu przed nadejściem zimy, czy zdobędzie się opał, jaka władza tu przyjdzie, co będzie z Kosowem w przyszłości. Wszystko to jednak pozostaje w tle toczącego się z wigorem życia, skoncentrowanego wzdłuż głównej drogi prowadzącej przez Kačanik, wylewającej się na centralne ulice miast, do dzielnic handlowych i kawiarni, aby swe kulminacyjne ujście znaleźć w samym centrum stolicy prowincji, Prištinie, na tamtejszym corso, ulicy zwanej już imieniem Matki Teresy, wieczorem przemieniającej się w wielki deptak, po którym w tę i z powrotem spacerują tysiące mieszkańców. Ta rzeka istnień ludzkich ocierających się o siebie i z rozkoszą zanurzających w tłumie, oświetlona nikłym światłem świec i pojedynczych lamp podłączonych do agregatora, ogłuszona bałkańskim turbo-folkiem dobiegającym ze stanowisk sprzedawców kaset, jest rodzajem niezwykłego, post-wojennego transu terapeutycznego, w którym życie powraca do wspólnoty. Nie od razu jednak dotrę do tego świętowania bycia razem w sercu Prištiny. Przyjdzie mi najpierw zboczyć z głównej drogi ku enklawom zamieszkiwanym przez tych, którzy boją się zejść w doliny i pokazać pośród innych na čaršiji (miejskim rynku). W obozie 18. batalionu desantowo-szturmowego z Bielska-Białej operującego w ramach sił międzynarodowych KFOR w Kosowie i stacjonującego w rejonie Kačanika, tego dnia poruszenie. Patrol zarekwirował sporo sztuk broni i amunicji należącej do Serbów. Major Bąk, zastępca dowódcy, pokazuje mi daty produkcji wyryte na karabinach i nabojach - rok 1942, 1943... W pobliskich górach znajduje się enklawa kilkunastu wiosek zamieszkałych głównie przez ludność serbską. Mieszka ich tam około osiem i pół tysiąca, ale obecnie trzeba doliczyć jeszcze blisko tysiąc przybyszów z okolic Peci, Prizrenu i Uroševaca, uciekających przed albańskim odwetem. Wyruszam tam z kolejnym patrolem. Przed nami na horyzoncie wspaniały szczyt Luboten sięgający 1600 m. n.p.m. Wspinamy się w górę doliną rzeki Lepenicy. W wiosce Brodi spalona albańska szkoła i wiele domów zniszczonych. Dzieci muszą dojeżdżać do odległego o 25 kilometrów Ferizaja (serbski Uroševac). Jest ich za dużo, by mogli w tym pomóc nasi żołnierze. Pomagają natomiast dzieciom serbskim z okolicy dojeżdżać do ich szkoły w Štyrpcach. Następne wioski są serbskie: Drajkovce, Popovce, Gornja Bitinja. Pomiędzy nimi niewielka osada Poljojca, zamieszkana kiedyś przez Albańczyków, prawie doszczętnie zniszczona. Nikt tu z nich nie pozostał. Wspinamy się coraz wyżej. Po raz pierwszy widzę w Kosowie uprawianą w tym roku ziemię, porośniętą kukurydzą i fasolą. Jest pora wyrobu śliwowicy i od czasu do czasu spotykamy ludzi zaprzątniętych przy kociołkach zawieszonych nad potokami. Docieramy wreszcie do Sušic, wioski najbardziej oddalonej od świata, skąd rozpościera się już tylko widok na rozległą wysokogórską płaninę. Tutaj znajduje się ostatni posterunek polskich żołnierzy i zarazem najbardziej niebezpieczny. Był już kilkakrotnie ostrzeliwany przez partyzantów. Przed domem woźnego miejscowej szkoły, Radovana Stanojkovicia, gromadzą się mieszkańcy: jest jego 24-letnia żona z szóstką dzieci, sołtys - Aleksander Milenković, właściciel sklepu - Dobka Stanomirović. Lubią tu polskich żołnierzy, nie tylko dlatego, że dzięki nim są bezpieczni, ale także za ludzką zażyłość i pomoc w życiu codziennym. Na kaprala Zielińskiego mówią doktor Queen, bo leczy ludzi, zszywa urwane palce, odbiera porody. Na ustawionej przed domem ławie pojawia się mocna turecka kawa i śliwowica. Zaczynamy rozmawiać. Wiedzą, że mój tłumacz jest Albańczykiem. Zapewniają go, że nie żywią żadnej do niego urazy; opowiadają o przyjaźni z albańskimi sąsiadami. Obecnie w wiosce żyje już tylko dwoje albańskich staruszków. Więc co się stało? Spuszczają wzrok i wzruszają ramionami. Milošević wszystkiemu jest winien - rzuca sklepikarz. Robią miejsce dla matki sołtysa, ubranej na czarno i trzymającej za rękę wnuczka. Płaczę tak, jak matki albańskie płaczą. Zabito mi siostrzeńca w Kačaniku. Tutaj, na płaninie, żyliśmy jak w raju. Wychowywaliśmy się razem. Ja znam, tak jak wszyscy starsi Serbowie, język albański. Ale młodzi nie słuchali starszych, parli do wojny, lubili postrzelać. Moje dzieci mnie nie słuchały. Z nieuszanowania starszych zrodziła się ta nienawiść. A potem zrobiło się strasznie. Nie wiem, co by z nami było, gdyby nie wasi żołnierze. Ale wiem też, jaki los spotkał Albańczyków. Modlę się, żeby ten wnuk coś z tego zrozumiał. W Štyrpcach, siedzibie gminy, jestem umówiony z popem. Ojciec Arandziel jest znaną w tym regionie postacią i reprezentuje często miejscową społeczność serbską. Uczestniczy w negocjacjach razem z polskim kapelanem, Markiem Strzeleckim. Niewiele jeszcze wspólnie osiągnięto, a z pewnością sprawie pojednania przysłużyłaby się obecność w polskim wojsku również kapelana cerkwii prawosławnej. We wspólnych rozmowach nie chcą uczestniczyć Albańczycy, uważając, że Serbowie mają "ręce umaczane we krwi". Zostaję przyjęty niezwykle gościnnie w ocienionym ogrodzie przy cerkwii, a ojciec Arandziel gotowy jest do długiej i poważnej dyskusji. Mówimy słowa: jako w niebie tak i na ziemi (ręka czyni gest z góry w dół); oraz: pokój ludziom dobrej woli (ręka przesuwa się z zachodu na wschód). Oto nasz krzyż. Powtarzamy słowa, lecz ich nie czynimy. Nie ma tego tutaj, w Kosowie. Musimy ze sobą rozmawiać jak brat z bratem. Jestem gotowy do rozmów z drugą stroną i tylko poprzez wspólny dialog możemy rozwiązać swoje problemy. Mój tłumacz, Hamdi, jest zachwycony. Żeby tylko każdy tutaj myślał tak jak on - powtarza. Wiem, że słowa popa, jeżeli takie są wypowiadane również wobec miejscowych Serbów, mogą uchodzić za odważne i znaczące. Wiem też, że nie uczynią żadnego przełomu w stosunkach z Albańczykami. Stwierdzenia o wojnie toczącej się między Miloševiciem i albańskimi ekstremistami, w której obie strony były jednakowo winne, a zwykli ludzie najzwyklej niewinni, takie stwierdzenia nie mówią całej prawdy, starają się uczynić symetrycznym to, co jest asymetryczne i utrwalają jedynie pewien pozór zafałszowanej rzeczywistości. Udajemy się razem do cerkwii pochodzącej z początku XVI wieku, choć jej fundamenty są starsze o dwa stulecia, a więc pochodzą z czasu kiedy serbscy władcy z dynastii Nemaniczów fundowali w Kosowie wspaniałe monastery. "Cerkiew jest Chrystusa i narodu" - podkreśla mój rozmówca. Rozstajemy się na dziedzińcu świątyni, na którym łopocze serbska flaga narodowa z tzw. "czetnickim krzyżem". Odchodzę z poczuciem, że najważniejszego sobie nie powiedzieliśmy i że ten dobry dyplomata jest również tego świadom. Widocznie istnieje jakaś prawda niewypowiedziana, która pozostanie milczeniem. A milczenie wypełnić można różnymi słowami, wręcz misterną grą pozorów, w które da się nawet uwierzyć. Podczas powrotu do naszego posterunku, Hamdi błaga mnie, abyśmy nie przechodzili obok baru, przy którym stoi grupka młodych mężczyzn. Elegancko ubrani, ogoleni, fryzury a la James Dean, ciemne okulary, w pobliżu niemieckie marki samochodów. Jest już za późno, żeby się wycofać. Obserwują nas nienawistnie zza stolików zastawionych kuflami piwa. W miasteczku przez moment robi się cicho jak w westernie przed pojedynkiem rewolwerowców. Ci to się zabawiali tutaj z tygrysami Arkana - szepcze tłumacz, gdyśmy już minęli to towarzystwo. Na asystujących nam żołnierzach nie zrobiło to dużego wrażenia. Muszą siedzieć cicho. Drogi i przejścia są zablokowane. W Ferizaju stacjonuje brygada UČK. Wiedzą, co by było, gdyby nie my. Ja wiedziałem już, o kim mówiła lamentująca matka z Sušic. Niewykluczone, że któryś z jej nieposłusznych synów był pośród tego towarzystwa. Gdy Edith Durham przemierzała Kosowo w roku 1908, przeczuwała już, jakie będą przyszłe losy tej krainy. Pewien Wołoch, u którego w hanie (gościńcu) pod Mitrovicą się zatrzymała, powiedział jej, że codziennie rano budzi się zaskoczony, że jeszcze panuje pokój. Żyliśmy jak węże w dziurach i nagle teraz znaleźliśmy się na powierzchni w pełnym słońcu! (...) Mitrovica, choć sprawia wrażenie spokojnej, jest w istocie hubką czekającą na iskrę. Durham, europejska chrześcijanka, mająca jak najgorsze mniemanie o islamie (jak dotąd nie dokonał niczego w Europie poza złem), stara się racjonalnie i bez uprzedzeń oceniać sytuację. Nie ma złudzeń, co do stosunków narodowościowych. Właściwa polityka Serbów i Albańczyków powinna ich jednoczyć i trzymać z dala od intruzów z Półwyspu Bałkańskiego. Ale to się nigdy nie stanie. Poszukuje przyczyn tego stanu rzeczy. Jej przewodnik i przyjaciel, Marko, najmilsza i najcenniejsza ze wszystkich dusz, z którym porozumiewa się po serbsku, nie lubi Słowian (Shkia). Jegoinstynkt plemienny, silniejszy od wszystkich ludzkich namiętności, zwycięża. Tutaj się pamięta, że krew jest gęstsza niż woda. Im więcej czasu spędza w tej krainie, z prawdziwie kobiecą dociekliwością i odwagą penetrując różne jej zakamarki, tym bardziej bezlitosne staje się jej spojrzenie. Dokładne liczby są nieosiągalne, ale nie ma wątpliwości co do podstawowych faktów. Równina kosowska jest teraz w ogromnej większości zamieszkana przez muzułmańskich Albańczyków. (...) Element serbski został tu prawie, jeśli nie całkowicie wchłonięty i zdławiony. Toczyła się tutaj zasadnicza walka o istnienie i przetrwanie silniejszego w zgodzie z nieubłaganymi prawami natury, które mówią: Nie ma miejsca dla was obu. Musisz zabić, albo zostaniesz zabity. W duszy Albańczyka - prymitywnego człowieka z gór i równin - głęboko zakorzeniona jest wiara, że ziemia przynależy do niego od zawsze. Serb podbił go, rządził nim przez kilka stuleci, został przepędzony i nigdy nie powinien powrócić. Uczynił to tylko Serbowi, co ten uczynił jemu. (...) Kosowo Pole jest albańskie. Przybywam tu po prawie stu latach i poświadczam prawdomówne i prorocze słówa tej szalonej "bałkańskiej Angielki", jak ją tutaj nazywano. Jednocześnie coś się we mnie buntuje przed zbytnio upraszczającym naturalizmem jej konstatacji, z czego również i ona zdaje sobie sprawę i bynajmniej na tym nie poprzestaje. Przywołuję jednak to jej spojrzenie, bo ma w sobie coś oczyszczającego i sprawia, że przejrzystsza staje się droga w głąb kosowskiego labiryntu. Niesforne myślenie Edith nie przysparzało jej sprzymierzeńców, za to do dzisiaj fermentuje. Zaproszona przez dyrektora serbskiego prawosławnego kolegium w Prizrenie zastanawiała się nad sensem utrzymywania tak wielkiego i kosztownego przedsięwzięcia w mieście muzułmańskich Albańczyków...przyjęłam tę gościnność niechętnie, gdyż czułam, że tak daleko, jak sięga Prizren i jego sąsiedztwo, sprawa była stracona, martwa i miniona - tak, jak Calais jest stracone dla Anglii i jak Normandia, do której Anglicy próżno zgłaszają pretensje... Mimo to mogę tylko podziwiać imaginacyjną wyobraźnię Serbów, którzy będą ulegać nieziszczalnym nadziejom i narażać życie dla idei. Do Pirištiny przybywam któregoś późnego wieczoru. Ze Sqelzenem Maliqui umówiony jestem w lokalu o nazwie Spagheterrija Tony. Jest to miejsce, w którym zagraniczni dziennikarze, biznesmeni i politycy spotykają się ze swymi miejscowymi współpracownikami, gdzie zbiera się informacje i rozpuszcza plotki. Nie spodobałoby się tu Edith. Irytowali ją zagraniczni korespondenci i "polityczni turyści", otoczeni informatorami tak szczelnie, by nie byli w stanie niczego zobaczyć i by nie dopuścić do spotkań z niewłaściwymi ludźmi. Będą myśleli, że dokonali czegoś bardzo odważnego i będą wysyłali natchnione raporty do francuskich gazet. Jej podróż była wyprawą bazującą na bezpośrednim doświadczeniu, szukającą zrozumienia poprzez poznawanie różnych racji, języków i kultur. Jak tylko przyszedł Sqelzen, przenieśliśmy się do kafany Baqrem (Akacja). Wystarczyło tu usiąść i czekać, a wszyscy, z którymi chciałem się spotkać, przychodzili. W mieście nie działała żadna łączność, ale Baqrem funkcjonowało lepiej niż telefon czy poczta e-mailowa. To tutaj wieczorami rozmawiałem z Florinem, filozofem, który został żołnierzem UČK (Chciałbym się czuć zwycięzcą, ale to NATO zwyciężyło. Teraz chcę tylko jednego - niepodległości.); z Fatmirem, który - po tym jak go, razem z innymi Albańczykami, wyrzucono z telewizji - założył w pobliżu sklepik odzieżowy, wysadzony przez Serbów w powietrze (Sto tysięcy niemieckich marek poszło z dymem, ale i tak jestem szczęśliwy); z Ilirem Bajri, kompozytorem, który organizuje festiwal sztuki (Czuję, że w tym mieście zabrzmi jeszcze wielka muzyka); z Rexepem Ismalji, językoznawcą, profesorem uniwersytetu, byłym członkiem władz partii Rugovy, więzionym i torturowanym, przekładającym literaturę serbską na albański i odwrotnie (Jedyna możliwość stabilizacji w tym regionie to niepodległe Kosowo. Każde inne rozwiązanie niesie więcej zagrożeń. (...) Pozostawienie ludzi w sytuacji przymusu bycia ze sobą wzmacnia rewanżyzm albański. Gdyby wiedzieli, że mają Kosowo dla siebie, nie byłoby tylu gwałtów na Serbach. Kultura dialogu to nie przymuszanie jednych do życia z drugimi. (...) Nieszczęście Serbów polega na tym, że nie pozwolono im przegrać. Ciągle udają zwycięzców. Nie mogą się odrodzić, bo do tego potrzeba katharsis klęski. (...) Boję się armii, która zdobywa władzę i przyjmuje post-komunistyczną opcję podsycaną z Albanii.) To tutaj w Baqrem otrzymuję od poetów i wydawców książki i pisma, zaproszenia na koncert Kathariny Wolpe i do pracowni rzeźby Agima Čavdarbašy, teksty Vetona Surroi, nawołującego Albańczyków do powstrzymania się przed odwetem, i Migjena Kelmendiego o traumie wygnania z miasta. Tę noc spędzam w splądrowanym w czasie wojny domu Sqelzena, w bibliotece, w której świecą pustką miejsca po ukradzionych serbsko-chorwackich wydaniach dzieł Hegla i Szekspira. Ostatnio na Bałkanach - słyszę w wyjaśnieniu - karierę robi pojęcie charakteru szekspirowskiego. Wszyscy - poczynając od Mirjany Marković, żony Miloševicia, a na watażkach wojennych i mafiozach kończąc - chcą uchodzić za bohaterów szekspirowskich. Na szczęście ocalały wszystkie numery redagowanego przez mojego gospodarza pisma MM. Obszerne i pieczołowicie wydane stanowią doskonały przegląd naprawdę bogatego życia umysłowego i duchowego Albańczyków z Kosowa w ostatnich latach. Ale nie tylko. Sqelzenowi zawsze samego Kosowa było za mało. Dotąd spotykaliśmy się w innych miejscach w Europie. Nie znosi ciasnoty. Jego naturalną przestrzenią kulturową była dawna Jugosławia. Jeszcze dwa lata temu był na tyle szalony, że zorganizował wyjazd artystów kosowskich na wystawę i wspólne dyskusje do Belgradu. Ostatnia to była taka eskapada i jedna z nielicznych w dziejach, za którą spadło na niego nie mało szykan po powrocie do domu. Teraz jego myśli zwrócone są w inną stronę. Rozmawiamy o nowym piśmie mającym się nazywać Ura(Most). Ale to, co chce obecnie łączyć Sqelzen, to są Albańczycy żyjący w różnych krajach: w Albanii, Macedonii i Kosowie. Potrzebujemy silniejszej więzi kulturowej pomiędzy sobą i dlatego taki właśnie pomysł na pismo. Podkreśla, że nie chce już mieć nic wspólnego z polityką, że chce się skoncentrować tylko na pracy kulturalnej, ale moje pytanie o to, czy ta idea ma przybrać także kształt integracji politycznej, pozostawia bez odpowiedzi. Nigdy nie byłem w byłej Jugosławii przed wojną. Próbowałem sobie tylko wyobrazić wspólne życie jej mieszkańców, zwłaszcza w prywatnych domach. Tam przecież, na tej małej, dzielonej razem przestrzeni, wszystko się koncentruje jak w soczewce. Mieszkam teraz na ostatnim piętrze bloku typowo socjalistycznego osiedla w Prištinie, w mieszkaniu Eqrema i Flutory Basha. Każdego dnia wspinając się obskurną klatką schodową bez windy na ósme piętro, odczytuję tabliczki na drzwiach, dopytuję o losy sąsiadów, pozdrawiam albańskim "Mirdita", ale nikt tu z nikim nie chce rozmawiać. Każdego wieczora dowiaduję się więcej o tym, co przeżyli w ostatnich latach moi przyjaciele i co tu tak naprawdę się wydarzyło. Zanim od wewnątrz zbuduję sobie obraz tego domu, pamięć przywołuje różne inne przestrzenie dzielone wspólnie przez ludzi różnych narodowości. Oto wąska kamienica w Nowym Jorku zamieszkana przez trzy rodziny. Ich losy mogłem sobie odtworzyć dziękiTenement Museum powstałemu w dzielnicy Lower East Side. Chłopak z włoskiej rodziny Baldizzich z Sycylii usługiwał przy szabacie rodzinie Rogarszewskich przybyłej tu z Litwy. Jak się porozumiewali, skoro stary Abraham znał tylko jidisz? Jedna rodzina to kilkoro dzieci, dwa pokoiki, kuchenka, jedno okno. Drzwi były otwarte. U Gumpertzów, którzy przybyli ze Śląska, radio nadawało w języku niemieckim. Listy Niemki dają świadectwo bezskutecznego poszukiwania męża, który prawdopodobnie popełnił samobójstwo, ulegając powszechnej wówczas depresji spowodowanej kryzysem gospodarczym i bezrobociem. Przeplatały się modlitwy katolików, protestantów i Żydów, mieszały zapachy tradycyjnych kuchni. W roku 1926 pojawia się jedna ubikacja na dwadzieścia osób i woda... Jak to się stało, że nie zaczęli się wzajemnie zabijać? W Sarajewie poznałem trochę wspólne życie w pewnym wieżowcu nieopodal wzgórza Grbavica. Mieszkali tu kiedyś Jugosłowianie. Prowadzili świecki tryb życia i nie było w dobrym tonie podkreślać różnice ich dzielące. Nie mieli osobnych modlitw i obrządków, osobnych tożsamości narodowych. Ich kuchnia była mieszanką różnych tradycyjnych potraw, a więc wspólna. Aż któregoś dnia jeden z nich poszedł na serbską linię frontu, usadowił się na Grbavicy na cmentarzu żydowskim i rozpoczął ostrzał między innymi własnego domu. Wiedział, kto gdzie mieszka i nagle wszyscy stali się różni. Gdy się tam pojawiłem, wśród domowników nie było już ani jednego Serba, Chorwaci nie odpowiadali na zapytania, nie puszczali dzieci na podwórko, zamykali się szczelnie w swych mieszkaniach i z ostentacyjną wrogością odnosili do nowych lokatorów, Muzułmanów. Jedną z nich była moja gospodyni, Suada, żyjąca samotnie z córką. Gdy podczas oblężenia zginął jej mąż, sama przywdziała mundur i poszła walczyć. Teraz w strachu przemyka przez podwórko i klatkę do swego mieszkania, jakby w czymś zawiniła. Przyjęcie w domu Nino Žalicy, złożone z różnych tradycyjnych potraw bałkańskich, pomogli mu przygotować sąsiedzi. A wieczorem oprócz mnie zaczęli się schodzić: Dubravka z Zagrzebia, Slavenka z Belgradu, Nena z Sarajewa, młode małżeństwo ze Skopje, Čolo z Vojvodiny. Śpiewali pieśni po macedońsku i w ladino, sarajewskie sevdalinki, przeboje Balaševicia... Znali je wszyscy. Płakali. Byli jak jedna rodzina. Tyle, że nie działo się to w którymś z zakątków byłej Jugosławii, lecz na zimnym, wielokulturowym osiedlu Amsterdamu. W rzeczywistości zupełnie czym innym jest życie tych emigrantów końca XX wieku niż ich poprzedników zamieszkujących przed stuleciem kamienice Lower East Side. Tamto było kuźnią nowego świata, budowaniem wspaniałego Nowego Amsterdamu. To jest ledwie nostalgiczną widokówką wysłaną na adres nigdy do końca niezrealizowanej i bezpowrotnie utraconej przeszłości, i do tego wysłaną ze starego Amsterdamu, przypadkowego miejsca, które nie ma wiele do zaoferowania poza przystosowaniem się do raczej ustabilizowanego już życia w społeczeństwie dobrobytu. Co innego taka na przykład Priština w dzisiejszym Kosowie. Ci, którzy tam pozostali, albo właśnie przybyli, znaleźli się na nowo w wąskiej kamienicy końca stulecia, w której trzeba kształtować od początku nieznaną przyszłość. I to jest to, co staram się dosłyszeć, mieszkając wspólnie z rodziną Eqrema Bashy. Rozpocznijmy tę opowieść od momentu, gdy policja serbska wygnała ich z domu, dając kilka minut na spakowanie rzeczy. To było w marcu, na samym początku wojny. Do swego samochodu zabrali jeszcze dwie znajome kobiety. I tak, ze swym pośpiesznie upchanym dobytkiem życiowym - pakowali, co wydawało się najważniejsze, bo nie wiedzieli, czy jeszcze powrócą - nieludzko ściśnięci, spędzili na granicy z Macedonią siedem dni w oczekiwaniu na najgorsze. Potem kazano im wracać. Ich dom w Prištinie zmienił się przez te kilka dni nie do poznania. Mieszkali w nim od samego początku jego istnienia, od dwudziestu lat. I od samego początku z pięcioma rodzinami serbskimi. Zachodzili do siebie na kawę. Coś rzeczywiście pękło w roku 1991, gdy rozpętał się miloševiciowski system represji, a Albańczycy zeszli do podziemia. Gdy byłem w Mitrowicy, tym kosowskim Mostarze, opowiadano mi, że właśnie od tego czasu rzeka Ibar zaczęła dzielić nieodwołalnie dwa narody - Albańczycy z północy dogadywali się z Serbami z południa i zamieniali na mieszkania; powstała też osobna romska mahala (dzielnica). W domu Eqrema w stosunkach z sąsiadami pozostało jedynie chłodne "dzień dobry" i brak jakichkolwiek innych kontaktów. A potem, gdy powrócili z krótkiego wygnania, pod nimi mieszkali już uzbrojeni "ludzie Arkana", a na samym dole utworzono biura milicji serbskiej. Rozafa, starsza córka, kończąca właśnie wydział architektury, zaprosiła mnie na balkon. Zbliżała się północ, a o tej porze każdej nocy nad pozbawioną światła Prištiną pojawiał się helikopter z silnym szperaczem świetlnym lustrującym teren miasta. Chciałeś, żebym ci opowiedziała coś o swym domu. Jak ten warkoczący potwór nas oświetli, to spojrzyj w dół. Okna byłych pomieszczeń policji wychodzą na taki betonowy korytarz. Tam każdej nocy spędzano mężczyzn, bito ich kijami i torturowano. Nie mogłam spać. A rano wodą spłukiwano krew.Pozostawanie dłużej w tym domu stawało się zbyt niebezpieczne. Rodzice zdecydowali po trzech dniach, że wyślą swoje córki, Rozafę i Doruntinę, ryzykownym, jednym z ostatnich pociągów do Macedonii. Sami postanowili ukrywać się w mieszkaniu. Podczas nalotów nie mogli schodzić do piwnicy, bo tam byli sami Serbowie. Pierwsze trzy tygodnie drzemali tylko, w ubraniu i w butach, gotowi na wszystko. Potem powrócili do piżam, łóżka... wszystko znormalniało. Jedynie te kroki... Flutora zrywa się i zaczyna oddawać zbliżające się odgłosy butów na pustej klatce schodowej. Kroki na schodach w nocy głośniejsze były od bomb. To kroki zabijały, nie bomby! Na zewnątrz wychodziła tylko ona - pokazuje, jak się przemykała i ukrywała, że jest Albanką. Inaczej w piekarni nie dostałaby chleba. Gdy wojna się skończyła, w ich domu nie pozostał ani jeden Serb. W ich miejsce przyszli uchodźcy, głównie ze wsi. Dla licealistki Doruntiny kwestia współżycia z Serbami jest niemalże abstrakcyjna. W odróżnieniu od Rozafy, która jeszcze w dzieciństwie i początkowo w szkole miała pośród nich koleżanki i kolegów, Dori dorastała w środowisku wyłącznie albańskim. Tym bardziej jest niezwykła historia, którą mi o sobie opowiedziała któregoś wieczoru. Dori jest post-pesymistką, czyli uczestniczką bardzo ciekawego ruchu licealistów z różnych krajów, zainicjowanego w 1994 roku przez młodego Albańczyka na pewnym spotkaniu organizacji pozarządowych w Norwegii. Post-pesymista nie może być wstydliwy i obojętny, musi być otwarty, twórczy, zaangażowany. Mówiąc to Dori pokazuje mi zdjęcia i materiały z tego, co już zrobili: połączone z koncertami manifestacje przeciwko aids i narkotykom; opieka nad dziećmi uchodźców z Drenicy i wystawa rysunków przedstawiających ich domy rodzinne; docieranie do obozów uchodźców i spisywanie przeżyć ich rówieśników. Teraz każdego dnia przeprowadza wywiady do ankiety o Prištinie przed i po wojnie.Chodzi o to - tłumaczy - że po wojnie wraz z tymi nowymi ludźmi, którzy również w naszym domu zamieszkali, pojawiły się nowe obyczaje, brud, okropny turbo-folk, zadeptujące się w bałaganie tłumy na naszym corso. Chcemy na to zareagować, zapytać o to, jakie chcielibyśmy, aby było nasze miasto. Zapytałem ją, czy chciałaby, aby w tym mieście pozostali Serbowie, aby było to również ich miasto. Dori, jak to już jest w charakterze tej znacznie ponad swój wiek dojrzałej dziewczynki, nie zbyła tego pytania byle czym. Opowiedziała mi historię o tym, jak tuż przed wybuchem wojny dołączyła do nich grupa dwudziestu serbskich post-pesymistów. Mieli kilka wspólnych dyskusji, ale nic z tego nie wyszło. Każdy pozostawał przy swoich racjach. Za mało było czasu, by dokonał się choćby niewielki przełom. Gdy wybuchła wojna lider tej serbskiej grupy został zmobilizowany i chodził po Prištinie w mundurze serbskiej policji. Po wojnie, jako jeden z nielicznych, nie wyjechał. Jest pod ochroną KFOR. A potem powiedziała coś, co omal bym przeoczył!Spotkaliśmy się ostatnio i... podałam mu rękę. Powiedziała to szybko i lakonicznie, ale ja już domyślałem się, ile ją to kosztowało i co chce mi przez to powiedzieć. Stanęli naprzeciwko siebie w Prištinie, w obecności innych, i to musiało z pewnością trwać długą chwilę. Mało się znali, nigdy się ze sobą nie bawili, nie chodzili razem do szkoły, nie spotykali się na dyskotece, ale dużo, bardzo dużo o sobie wiedzieli. Przeżyli wojnę. I wtedy Dori - ta mała albańska dziewczynka o mądrych i zmęczonych oczach, zaciskając wargi w walce z nikim innym, tylko z sobą samą, z własną dumą i uprzedzeniami, przełamując nienawiść zaledwie w chwilę po tym, jak razem z wszystkimi swoimi bliskimi doświadczyła tyle poniżenia i bólu - wyciągnęła rękę. Żeby to uczynić, trzeba było być prawdziwym post-pesymistą. Zauważyłem, że Rozi w tych dniach czyta książkę Danilo Kiša. Opowiadałem jej wcześniej o nim, ale miałem wątpliwości, czy do niej trafi. Jeszcze dla jej ojca to był pisarz pokoleniowy. Wystarczyło jednak zaledwie parę lat, aby dla dzieci byłych Jugosłowian Kiš stał się postacią zupełnie z innej planety. Rozi już nie wie, co to znaczy wspólne dziedzictwo kulturowe. Gdy wchodziła w okres dojrzewania, jej ojca wyrzucono z pracy, a ją samą, razem z innymi studentami i profesorami, z uniwersytetu. Odtąd siadała w kucki w różnych improwizowanych pomieszczeniach i notowała wykłady na kolanie, wiedząc równie dobrze, kim jest, jak i kto jest jej wrogiem. Nigdy nie miała szansy odczucia wspólnoty z czymś innym poza kulturą albańską. Odniosłem wrażenie, że lektura Kiša może mieć dla niej podobne znaczenie jak dla mnie - dorastającego w homogenicznej kulturze PRL-u - pierwsza lektura Miłosza, Vincenza czy Stempowskiego: odkrywała zupełnie nieznane lądy, które są blisko, tuż pod powierzchnią, i zapraszają do podróży. Mówienie teraz o wielokulturowym Kosowie jest zwykłą hipokryzją - mówi Pascal Delpeche zamykając okno od strony ulicy Matki Teresy, byśmy mogli spokojnie rozmawiać. Była żona Danilo Kiša pełni teraz funkcję kogoś w rodzaju ministra kultury w administracji Bernarda Kouchnera, zarządzającego prowincją z ramienia społeczności międzynarodowej. W jej mieszkaniu jest jeszcze z nami Migjen Kelmendi. Rozmawiamy o jego przekładzie opowiadań Kiša na język albański, który właśnie ma się ukazać drukiem. Pascal mówi, że prawie każdego dnia odwozi do granicy z Jugosławią jedną rodzinę serbską. Tymczasem Kiš powraca i to dzięki Migjenowi, który jeszcze parę miesięcy temu znajdował się w wielotysięcznym tłumie Albańczyków przepędzanych jak bydło przez ulice Prištiny do pociągu, który miał ich deportować w nieznane. Opowiada nam, że tym, co najtrudniej mu będzie zapomnieć z tych strasznych dni, jest obojętność, z jaką serbscy mieszkańcy miasta przypatrywali się ich męce i poniżeniu. A jak tylko powrócił, zabrał się za przekład z języka serbskiego utworów człowieka, który bezbłędnie odczytywał partyturę jego wewnętrznego dramatu. Danilo Kiš, cudem ocalały ze straszliwych pogromów ludności żydowskiej w Vojvodinie czasu drugiej wojny światowej, powracał do Kosowa tak, jak powracała Katherina Wolpe - mocą wspólnoty losu. I tak jak ona znał od zawsze "język" tej krainy, w której nigdy w rzeczywistości nie był.