Materie weneckie, Zbigniew Mikołejko, "Nowe Książki" 11/2005

Materie weneckie, Zbigniew Mikołejko, "Nowe Książki" 11/2005

Wenecja stała się od dawna kłamstwem oczywistości. Wenecja stała się niczym odwrotność Uroborosa: bo nie wąż pożera tu własny ogon, lecz, przeciwnie, ogon – węża. I, w istocie, nie ma jej i nigdy już zapewne jej nie będzie. Pochłonęły ją więc własne jej fantomy – powidoki, jakie nosimy w myśli i wyobraźni, często w sercu. Pochłonęły ją jej własne obrazy, te feeryczne i cudne widma, które – niczym rzeczy w teoriopoznawczym rojeniu Demokryta – nieustannie, od tylu już stuleci, posyła tak rozrzutnie, bez umiaru i bez litości, ku naszym zmysłom, przede wszystkim ku naszym oczom. Zatraciła się zatem zupełnie – tak pięknie ukarminowana i tak przystrojona w cały swój blask i blichtr – w wizjach i dekoracjach, w snach i wspomnieniach, w pocztówkach i marzeniach.

Zagubiła (w literaturze, w sztuce, w turystycznych mirażach) bezpowrotnie nagość swej rzeczywistej prawdy. I karmi świat fikcjami, które od owej prawdy zdają się silniejsze. A my, jak opiumiści przywiązani do swej kłamliwej rozkoszy, jak absolutni niewolnicy tej najpiękniejszej ze śródziemnomorskich kurtyzan, nie jesteśmy w stanie podążyć za czymś innym niż złudzenie. Pisze to zresztą brutalnie we Wprowadzeniu Raffaele La Capria: „Wenecja (...) zniknęła już pod wielością prezentacji. Jej opisy doprowadziły do »déjŕ vu« tego, co oko chciałoby jeszcze zobaczyć, stały się s u b s t y t u t e m, przeniknęły niejako do siatkówki oka i zaczęły wpływać na zakres wizji tak, że obraz dziś przedstawiany, zbanalizowany, jest jedyną formą tego miejsca, które się odwiedza, bo rzeczywistość została pokonana przez swoją prezentację”.

Czy możliwa jest jednak w tej sytuacji – w sytuacji, gdy powidok, sen, fantazmat stały się bardziej rzeczywiste od rzeczywistości i prawdziwsze od prawdy – jakaś „trzeźwa archeologia umysłu”? Jakaś droga ku „istocie” miasta na Lagunie? La Capria sądzi – mimo wszystko – że tak: to „strategia Predraga Matvejevicia w jego docieraniu do sedna Wenecji”.

Co się jednak składa na tak sprawną i skuteczną „strategię”, na ważność – wyjątkową – tej książki? Ano „nieskażone” spojrzenie artysty i jego „niewinność”. Ano wyczulenie na szczegół – „ponieważ tylko szczegółowość dodaje temu, co się spostrzega, niezwykłości”. Ano swoista i założona przemyślnie „obcość” – ironiczny zatem, dopowiadam, dystans i patrzenie na rzeczy dobrze sobie znane tak, jakby widziało się je po raz pierwszy w życiu. Ta więc „obcość i szczegółowość odnajdują się w najwyższej bliskości przedmiotu”. „Ale (...) szczegół ujawniany przez Matvejevicia jest jak kość szkieletu, od której zaczynając, można odtworzyć kształt całego dinozaura. Tak wyodrębniony fragment miasta, czy to będzie rdza na metalowym palu, czy tylko patyna, mocne drewno jakiejś belki czy jej próchno, prowadzi zawsze do całości, z której ów fragment został wyjęty”.

Ów strategiczny „minimalizm”, owa archeologiczna „miniaturyzacja”, owo – jak pisze La Capria – „nieraz wyrafinowane (...) odzyskiwanie szczegółu (który przedtem mógł wydawać się komuś albo nazbyt oczywisty, albo zbyt mało znaczący, aby go zauważyć i wyróżnić)”– wspomagana przez „pokorę” – nie jest więc w tym wypadku celem autonomicznym, celem samym w sobie. Gdyby tak bowiem było, mielibyśmy do czynienia z lękiem, ucieczką i zamknięciem horyzontu, z próżnym tylko wynicowaniem świadomości. Prowadzi ono zatem ku całościowej wizji, ku oswobodzeniu rzeczywistego „ducha” miasta, ku „obrazowi miasta”, obrazowi „samej Wenecji”. Bo „cząstki, jakie z tego tryskającego wystawnością ciała można uszczknąć, by im uważniej przyjrzeć się z bliska, nigdy nie zapominają o swej przynależności”. 
Tak oto – jak Wenus z morskiej piany – za sprawą Matvejevicia Wenecja, „niewypowiedziana Wenecja”, rodzi się po raz kolejny na nowo. Na nowo, czytamy we Wprowadzeniu, powstaje „z materii rzeczy i jej odczucia, materii słowa i zmysłów, które zwracają nam, oferowane przez to niezwykłe miasto, odczucia wielkiej wilgotności i wody, gnicia, czasu i piękna, przeszłości, melancholii i mirażu, marmuru, piachu, błota, złota, delikatności, wspaniałości i mętów”. Nie jestem wszakże pewien, czy naprawdę docieramy tu do jakiegoś „sedna”, do jakiejś „rzeczywistości weneckiej”? Czy też może – to raczej – do rojowiska starych fantomów przybywa teraz jedynie nowe, kolejne już widziadło, które raz jeszcze, jak zwykle dotąd, zagarnia nasze spojrzenie, pięknie je skądinąd tumaniąc?

Ale niechaj tak będzie – nie da się tu przecież opędzić od złudzeń. Nie trzeba nawet. Bo jeśli już czegoś tu trzeba – to wędrówki za rojeniami i z rojeniami, wędrówki zresztą w ciągłym z nimi zmaganiu, w ciągłym oganianiu się od widm i zarazem ich przywoływaniu. 
Gdyż Wenecja – Predrag Matvejević to raz jeszcze mi uzmysłowił (równie przejmująco i świetnie jak najlepsze stronice książek Kazimierza Chłędowskiego, Pawła Muratowa, Ewy Bieńkowskiej) – czyni z każdego z nas, podróżujących tym lub innym sposobem ku niej, Odyseusza: wędrownika ku swej pięknej, nierealnej ojczyźnie, zawieszonego gdzieś pomiędzy snem a jawą, między pokusami zmysłów a szaleństwem rozumu, między niebem a wodą, między ziemią a jamą śmierci. Mam więc wrażenie – i chyba nic innego poza wrażeniem – że stając wobec wszystkich weneckich fantomów, stajemy uzbrojeni, bardziej i boleśniej niż w innych wypadkach, we wszystkie nasze kulturowe projekcje, we wszystkie rytuały naszej wyobraźni i wszystkie formułki naszej wiedzy i wiary. Stajemy po to, by zmierzyć się nie tyle z miastem, ile z dramatem – mówiąc patetycznie – naszej conditio humana. Z przypisanym nam bytowaniem ku nicości (nawet wtedy, gdy przekonani jesteśmy, że za cienką nitką horyzontu, w jakiej zamknięte zostało życie, otwiera się błękitne okno na Transcendencję).

Tak zatem: Wenecja – jak nic innego bodaj w zmajstrowanym przez nas (przy Boskiej być może pomocy) świecie Zachodu – jest widzialną koroną naszych metafizycznych lęków i naszych metafizycznych wyobrażeń. Jest podręcznym i bezwzględnie przyciągającym ku sobie ekranem pospólnej i indywidualnej egzystencji, na którym co i rusz, rok za rokiem, chwila za chwilą, ścielą się i układają warstwami, słój po słoju, nasze uniesienia i trwogi, nasze rozpasania i kulty, nasze nadzieje i bóle. A na dodatek wszystko to w szalonej dialektyce losu, w zwariowanym napięciu między grą a prawdą, między krzepkim materializmem a przemijaniem, między karnawałem a unicestwieniem – między, jak podpowiada nam literatura, „weneckimi zapustami” (o których winno się pamiętać, gdy trzeba dopuścić się brudnej zbrodni) a „śmiercią w Wenecji” (która nadchodzi wtedy, gdy trzeba ulec czystej przemocy zmysłów). Tak zatem: to sprzężenie pustki i człowieczeństwa, trwania i przemijania, światła i mroku... Ten paradoks bujności i barwy życia, które najdobitniej wyraża się w konaniu... Żadne bodaj inne miasto, aż do samego dna materii, aż do najgłębszego z jej brudnych, bolesnych trzewi, lepiej niż Wenecja nie potrafi go udźwignąć.

Esej Matvejevicia prowadzi nas przez tę Wenecję niczym przez dantejskie kręgi. Najpierw więc są ciemności, pustka, mgła, bezkształtność: „Na sam koniec ubiegłego wieku przyjechałem do Wenecji z Istrii, jesienią, pod wieczór. Niewiele pałaców nad Canal Grande było oświetlonych, większość tonęła w ciemnościach. Czy ktoś tam jest? Dlaczego opuścili je mieszkańcy? (...) Nad wodami zawisła mgiełka, która stępia ostrość krawędzi. Kształty zamieniają się w zarysy”. Potem pojawia się – bezlitośnie i (najpierw) jakby ukradkiem – zima, z jej nękającym chłodem i zarazem tajemniczą grą barw na starych murach. A wreszcie – w plątaninie kanałów, mostów, pałaców – odsłania się królestwo przemijania, starzenia się, rozkładu, butwienia, straszliwego żywiołu wody. Ale nie jest to wcale królestwo jednoznaczności, choć brutalność jego przecież jest dojmująca, bezwzględna. W istocie bowiem, łowiąc za spojrzeniem autora, stajemy tutaj bezpośrednio, otwarcie, w obliczu owego podstawowego paradoksu Wenecji, o którym była tu mowa. Stajemy w obliczu śmierci, która syci się życiem – i życia, które (równie zresztą zachłannie) syci się śmiercią.

Ale także, choć Matvejević mówi o tym dyskretnie, jakby zza kulis weneckiej sceny, znajdujemy się tutaj i wobec kultury, która z przemocy przemijania, z dosadności rozkładu, ze zgubnego rozpasania natury czerpie swoją siłę, barwę i blask – tak bardzo, że zacierają się wszystkie granice i przedziały, wszystkie klasyfikacje i sfery wpływów, wszystkie – oczywiste dotąd – zony istnienia, umierania czy zmagania o byt: „Algi pod powierzchnią wody przypominają mech, bliżej dna wyglądają jak zielsko. Kolor mają ciemnozielony (widziałem ten sam kolor na płaszczu świętego w starym kościele przy Campo di San Barnaba i w niewielkiej kaplicy w Cannaregio). (...) Rdza wżera się w żelazo, tu płyciej, ówdzie głębiej. Różne miewa kolory: czarny, brunatny, czerwony. A gdzieniegdzie jest ruda (jej barwy i odcienie można dostrzec na późnych obrazach Tycjana). Warstwy rdzy i patyny barwią żelazne bramy, tablice, kraty, ogrodzenia, klamki, klucze. (...) Pojawiają się rysunki nieokreślone i nieprzewidywalne, kształty nieregularne, nie dające się sprowadzić do formy prostej. Zbliżają się do siebie, umykają przed sobą, kto wie czemu. Kiedy rdza pociemnieje i zacznie murszeć, a patyna zblednie i zacznie się ścierać, stają się do siebie podobne, jednakowo uzależnione i zbyteczne”. Więc materie kipią tutaj – naprzemiennie – życiem i śmiercią, więc wzajemnie sycą siebie i niszczą, więc grają z sobą w gry ekstremalne, gry bez pardonu. To wszystko ma jednak sens i ostateczny wymiar: „Rdza w Wenecji jest niezwykła, patyna zaś – jak pozłota”. Tak oto wędrujemy teraz w kolejny obszar – w sferę powietrza i światła, ku weneckim zachodom i wschodom, których urody nikt (twierdzi Matvejević) poza miejscowymi mistrzami i miejscowymi dyletantami nie potrafił naprawdę oddać. Dlaczego? Bo obcy „swoją nagłą, nieokiełznaną miłość nierzadko przemieniali w orgię, oddając się światłu, zaniedbując cień”.

Jednak na tym paradoksie wędrówka Matvejevicia przez weneckie materie ani się nie kończy, ani też nie otwiera, tylko zatacza koło, jedno z wielu kół, jeden z tych obrotów rzeczy i idei, spraw i ludzi, obrazów i duchów, po których przychodzi tu nieustannie krążyć. Więc cień zapada tu coraz głębiej, przeistacza się znowu w cień śmierci. Śmierci szczególnej – bez łez, bez obrzędów (a skądinąd w Wenecji, jak mówi stare powiedzenie tutejsze, „liczą się” tylko te pogrzeby, na których się płacze): „Na koniec Zane powiózł mnie łodzią do miejsca, gdzie umierają mewy. Zmęczone, ubłocone, osłabłe i bezsilne, biją skrzydłami, które już nie mogą unieść ich wzwyż ani nawet poruszyć. Zderzają się z sobą, upadają, usiłują wzlecieć i znowu padają. Pióra im powylatywały, przerzedziły się, nóżki wychudły, szyje zostały ogołocone. W tej części Laguny są dwie ławice piaszczyste, na które mewy przylatują i z których już nie wracają. Jedne wybierają tę ławicę, inne tamtą, tylko one wiedzą dlaczego”.

Cienie śmierci – takiej lub innej – są więc prawdziwą tajemnicą weneckich świateł. Ale również – być może – największą tajemnicą weneckich dziejów. „Cienie strzegły pierwszych skarbów Wenecji: pałaców i ich obfitości, kościołów i ich splendoru, Arsenału i jego dumy. Broniły Laguny przed jej własną zachłannością i przed zawiścią świata. Do miasta na wodzie przybywali kochankowie – miasta w powietrzu jeszcze nie wzniesiono. Najwyższą twoją władzą, Wenecjo, większą niż potęga wszystkich dożów, jest władza przeszłości. Lwy świętego Marka nie uklękły przed innym świętym. W tobie wschodziły nasiona Rzymu i Bizancjum, Europy i Lewantu, Zachodu pozbawionego spokoju i udręczonego Wschodu”.

Zbigniew Mikołejko

Predrag Matvejević Inna Wenecja, tłumaczenie Danuta Cirlić-Straszyńska, Pogranicze, Sejny 2005.