Miejsce pisane z dużej litery - rozmowa z Krzysztofem Czyżewskim o "Krasnogrudzie"

Pamięta Pan, Kiedy po raz pierwszy przyjechał do Sejn? 

To było na poczatku lat 80. Pracowałem wtedy w Gardzienicach i przygotowywałem naszą wyprawę do Litwinów i stroobrzędowców na Suwalszczyźnie. Pamiętam moment, kiedy wysiadłem z autobusu w Sejnach. Jeden z pierwszych budynków, jaki zauważyłem, to była synagoga: z oknami zabitymi deskami i magazynem nawozów sztucznych w środku. W sąsiedztwie ocalało jeszcze trochę innych budynków z dawnego kwartału żydowskiego. To miejsce, trochę porzucone i zrujnowane, od początku strasznie mi się podobało, miało w sobie coś magicznego. W nastepnych latach Sejny były dla mnie przystankiem w drodze do Żagar, Puńska, Wodziłek czy Krasnogrudy. To były moje szlaki...Aż przyszedł koniec lat 80., czas poszukiwania nowego miejsca na życie, w którym chciałem stworzyć ośrodek praktyk kulturowych nawiązujących do wielokulturowego dziedzictwa. Sejny były właśnie jednym z takich miejsc pogranicza.

A jakie inne miejsca brał Pan pod uwagę? 

Mieliśmy bardzo poważne plany związane z Łemkowszczyzną. Znam dobrze Czarne z początku lat 80., jeszcze z czasów kiedy stała tam cerkiew, przeniesiona później do skansenu w Nowym Sączu. Wielokrotnie tam wędrowałem – sam, z Gardzienicami, z Piotrkiem Borowskim, z Małgosią, która stała się moją towarzyszką życia. Przez kilka lat w okresie świąt prawosławnych kolędowaliśmy z Janem Bernadem, z którym razem śpiewaliśmy w chórze prawosławnym w Lublinie, docierając z pieśnią do najodleglejszych wiosek i najbardziej samotnych starców na świecie. Więzy z ludźmi, które się wtedy rodziły, były na tyle silne, że poważnie myslałem o swoim miejscu gdzieś w Przysłupie, Kunkowej czy Olchowcu. 
Była więc Łemkowszczyzna, był tez Supraśl, Czarna Dąbrówka na Kaszubach, Przemyśl...-różne miejsca związane z tradycją pogranicza. Ostatecznie los przyprowadził mnie do Sejn. Nadszedł list od Wieśka Szumińskiego, mojego studenta z czasów, gdy wykładałem w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Poznaniu, w którym zapraszał do wystawienia mojego monodramu zatytuowanego „Garść wierzbowych gruszek” w świeżo odremontowanej synagodze w Sejnach. Ten spektakl słowami Miłosza, Ficowskiego, Mieželaitisa, Bomsego i Papuszy oraz pieśniami i modlitwami opowiadał o życiu pogranicznego miasteczka w którym spotykają się różne języki i kultury. Zaproszenie przyjąłem (rok to mógł być 1988), słowo i pieśń odczyniłem, a wieczorem zasiadłem z miejscowymi ludźmi do rozmowy, w której usłyszałem: „Przyjeżdżajcie...”. 

Pan pochodził z Poznania czy tylko tam studiował? 

Urodziłem się w Warszawie, w drodze moich rodziców ze Wschodu na Zachód, bo mama pochodziła z lubelskiego, a ojciec z Płocka. Osiedliśmy w Śremie, niewielkim mieście w Wielkopolsce. Gdy miałem siedem lat przenieśliśmy się do Poznania, w którym ukończyłem szkoły i Uniwersytet. 


Wiem, że w Poznaniu uczestniczył Pan w zakładaniu „Czasu Kultury”. Jaki był Pana wpływ na kształt tego pisma? 

Pismo wydawane w podziemiu przez Solidarność Walczącą powstało z inicjatywy Rafała Grupińskiego. Nad jego kształtem pracowaliśmy jako redakcja we trójkę, razem z Darkiem Gościniakiem. Pisałem tekst redakcyjny do 1. numeru „Czasu Kultury”. Ostatnio, ze względu na obchody 20-lecia pisma, przypomniałem go sobie i ze zdziwieniem spostrzegłem, że już wtedy napisany był w duchu Pogranicza i tego, co zaczęliśmy robić wiele lat później w Sejnach. Chodziło nam wtedy o pismo wydawane w podziemiu i poświęcone kulturze niezależnej, ale też nieupolitycznionej. Udało się nam do tego przekonać działaczy i drukarzy podziemnych, co nie było łatwe, skoro musieli się narażać, drukując teksty pozbawione ostrza politycznego i doraźnego wymiaru walki z komuną. Chodziło nam również o odniesienie do wielokulturowego dziedzictwa dawnej Rzeczpospolitej, które zostało zapieczętowane w okresie komunizmu. W pierwszych numerach pisałem o filozofii Lwa Szestowa i o mistyce chasydyzmu. Razem z Anką Grupińską tłumaczylismy z angielskiego martina Bubera i było to jej pierwsze wtajemniczenie w problematykę żydowską, której poświęciła później swoje twórcze życie. Wkrótce potem ukazała się jej pamiętna rozmowa z Markiem Edelmanem, którą przeprowadziła wspólnie z Włodkiem Filipkiem. Pamiętam też taki rok, kiedy Rafał z Anką wyjechali do Stanów Zjednoczonych, a ja miałem w rękach wszystkie sprawy związane z wydawaniem „Czasu kultury”. Ale później nasze drogi zaczęły się rozchodzić, stworzyłem własną grupę teatralną „Arka” i zacząłem przemyśliwać o wyjeździe z Poznania. 

Wspomniał Pan przed chwilą o tym, że śpiewał w chórze prawosławnym. Jakie jeszcze inne zdolności Pan zdobył i gdzie? 

Proszę pamiętać, że byłem człowiekiem wychowującym się i dorastającym w Poznaniu i cierpiałem na rodzaj pokoleniowej lobotomii, to znaczy zatarcia pamięci. Żyłem w mieście, o którym tak naprawdę nic nie wiedziałem, może poza obecną w szkole tradycją powstań wielkopolskich. Cała historia XX wieku była tematem tabu. Nasze rodziny nie były stąd i nikt nam nie potrafił tej historii opowiedzieć, a w szkole w ogóle tego tematu nie poruszano. Dopiero będąc studentem odkryłem, że pływalnia, na którą od dziecka chodziłem, to dawna synagoga. Jeszcze później dowiedziałem się, że pawilony międzynarodowych targów, z których byliśmy tak dumni w Poznaniu, znajdują się na terenie cmantarza żydowskiego. Chodząc do szkoły „na szagę” przez cmentarz na Wzgórzu Świętego Wojciecha nie potrafiłem powiedzieć, kto kryje się za nazwiskami Żupańskiego, Motty, Dahlmanna, Kosińskiego, Calliera czy Władysława Marcinkowskiego, który przeciez wyrzeźbił piękny nagrobek Anieli Dembińskiej – miejsce moich miłosnych korespondencji. Tą wiedzę musiałem zdobyć dla siebie sam i to dużo później. Polska lokalna i wielokulturowa była dla nas bezimienna, jak zatarta tablica. 
W tym sensie praca z Gardzienicami stanowiła dla mnie prawdziwy szok kulturowy. Na pierwsza wyprawę pojechałem do Cyganów na Podkarpaciu, a później przemierzyliśmy całą wschodnią część krju od Beskidu Niskiego, przez Lubelszczyznę i Podlasie po Suwalszczyznę. Podróżowaliśmy także na tak zwane Ziemie Odzyskane, do „repatriantów” z Wilna i Galicji, Ukraińców i Łemków przesiedlonych w trakcie Akcji „Wisła”, Greków i Macedończyków. Doświadczenie Gardzienic otworzyło mi oczy na całkowicie inną Polskę. I nie była to żadna wiedza akademicka, tylko nabywana od ludzi w małych miastach i wioskach, którzy w dzień bali się mówić, ale już wieczorem, razem z pieśnią łatwiej snuła się opowieść. Zrobiliśmy wtedy spektakl, dla mnie szalenie ważny, który nazywał się „Gusła” – oparty na „Dziadach” Mickiewicza. Nasz Mickiewicz był polifoniczny jak dawna Rzeczpospolita, brzmiał czystym wersem poezji polskiej, białoruską i ukraińską pieśnią, tańcem chasydzkim, żydowską kołysanką... 
Na to doświadczenie nałożyły się lektury książek Miłosza, Vinceza, Stempowskiego, Mackiewicza, Bubera, Ficowskiego, Stryjkowskiego, Konwickiego, Venclovy, Janowicza, Antonycza, Skaradzińskiego...Coraz bardziej uświadamiałem sobie, jak silna w naszej kulturze jest tradycja pogranicza i jak wspaniała literatura z tą tradycją jest związana. Od tamtego czasu nie dawało mi spokoju pytanie, jak można odrodzić i kontynuować ta tradycję na gruncie współczesnej Polski, wydobywającej się powoli z cienia totalitaryzmu. Czułem, że teatr to za mało, że do tego potrzebna jest jakaś forma kultury czynnej, rozwijającej się w długim procesie, i to nie w podziemiu czy studiu artysty, ale wobec konkretnego miejsca i razem z mieszkającymi tam ludźmi Ale takie możliwości ofiarował dopiero przełom roku 1989. Tymczasem po odejściu z Gardzienic w 1983 roku powróciłem do Poznania, rozpocząłem pracę ze swoją grupą teatralną i, by zachować niezależność w czasie stanu wojennego, założyłem małą firmę czyszczenia dywanów. To mi zapewniło swobodę twórczą w okresie, kiedy założyłem rodzinę, pozwoliło kontynuować wyprawy po Polsce i przygotowywać się do nowej życiowej podróży. 

Jak Pan dotarł do Gardzienic? 

Jako recytator i młody człowiek zaangażowany w amatorski ruch teatralny. Czuję się silnie związany z tym ruchem , który był wtedy dla nas prawdziwą wyspą wolności, otwartych horyzontów i bliskich spotkań z ciekawymi ludźmi, takimi jak Białoszewski, Grochowiak czy Irena Jun. Podróżowaliśmy w różne miejsca Polski (do Opola, Rzeszowa, Chełma, Kielc, Warszawy, Wałcza czy Olsztyna), zapalaliśmy świece i dzieliliśmy się poezją. Znałem na pamięć całe „Ocalenie” Miłosza, które z kolegą ręcznie przepisaliśmy do zeszytu z jedynego egzemplarza, jaki był dostępny w Bibliotece Uniwersyteckiej. Przepisywaliśmy też od siebie wiersze Barańczaka i Krynickiego, Mandelsztama i Brodskiego. W liceum należałem do teatru amatorskiego prowadzonego przez Michała Grudzińskiego, aktora Teatru Nowego. Praca z nim nad „Końcem świata” Gałczyńskiego to była dopiero przygoda! Rzuciłem dla poezji i teatru piłkę nożną, i to w momencie, gdy mój klub, Lech Poznań, proponował mi podpisanie zawodowego kontraktu. A byłem wtedy kapitanem juniorów Lecha. Będąc na pierwszym roku studiów założyłem razem z Henrykiem Dąbrowskim – aktorem i moim starszym przyjacielem, od którego wiele się nauczyłem – Studio Teatralne w Pile. Dojeżdżaliśmy tam raz w tygodniu pociągiem z piętrowymi wagonami. Zdobyłem wtedy „Laur Wawrzynu” w konkursie recytatorskim, mówiąc prozę Dygata i poezję Miłosza. W nagrodę wysłano mnie na Międzynarodowe Biennale Teatru Amatorskiego, które odbywało się w Teatrze STU w Krakowie. Wybrałem grupę warsztatową prowadzoną przez Włodka Staniewskiego wraz z zespołem, z którym od roku pracował w Gardzienicach pod Lublinem. Wszedłem w pracę nad Spektaklem Wieczornym, z którym pojechaliśmy na wyprawę do Cyganów mieszkających w Szaflarach, Czarnej Górze i Czarnym Dunajcu. Zapomniałem o całym świecie i zostałem z Gardzienicami. 

Był Pan tam aktorem? 

Tak, byłem aktorem. Ale powiedzieć tyle, to powiedzieć o wiele za mało, zwazywszy, że spektakle to była tylko część pracy i życia tego dziwnego taboru wędrowców, poszukujących nowego środowiska teatru. Na początku byliśmy zatrudnieni na jakichś połówkach etatów instruktorów teatralnych w domu kultury w Lublinie. Pamiętam, że przez pewien czas pracowałem na etacie kierowcy, mając pod swoją pieczą starego Żuka, którego zapalało się na korbę. Przygotowywaliśmy wyprawy, jeździliśmy na rekonesanse do starych ludzi na wsi, spisywaliśmy piesni i opowieści, chodziliśmy na treningi akrobacji i na chór do cerkwii prawosławnej... 
Po powrocie do Poznania założyłem grupę teatralną „Arka” i wyreżyserowałem spektakle „Czarny polonez” według Wierzyńskiego oraz „Poemat góry” oparty na poezji Cwietajewej oraz pieśniach duchowych staroobrzędowców. Siedzibę swoją mieliśmy w osiedlowym domu kultury „Dąbrówka”, który na początku swego istnienia miał spore ambicje. To wtedy podjąłem pierwsze próby animacji życia kulturalnego wobec społeczności, która żyje w najbliższym sąsiedztwie. Zawsze mnie to pasjonowało – próba wyjścia z pracą artystyczną poza własne studio czy azyl twórcy. Z kolei w naszym mieszkaniu na osiedlu Kraju Rad (dziś Wichrowe Wzgórze) spontanicznie powstało coś w rodzaju podziemnego uniwersytetu, w którym ciągle odbywały się wykłady, projekcje filmów wideo i dyskusje. Zrodziło się w ten sposób ciekawe środowisko, złożone z kręgów „Czasu Kultury”, „Arki” i studentów Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, gdzie przez jakiś czas wykładałem historię kultury i estetykę. 
W drugiej połowie lat 80. nawiązaliśmy współpracę z Bożeną i Wojtkiem Szroederami, którzy prowadzili Gminny Ośrodek Kultury w Czarnej Dąbrówce na Kaszubach i mieli swój teatr amatorski „Berg”. Pracujemy ze sobą do dzisiaj, będąc współtwórcami Pogranicza. W tamtym czasie zainicjowalismy wspólnie cykl międzynarodowych spotkań kultury alternatywnej zwanych „Wioską Spotkania”. Do Czarnej Dąbrówki sciągali twórcy z całego świata, od Azji po Amerykę Południową. Wielu uczestników prowadziło podobną pracę do Gardzienic, praktykując żywe tradycje muzyczne, a zapraszani przez nas po raz pierwszy wtedy do Polski ludzie teatru i etnografowie z Rosji, Białorusi i Ukrainy znakomicie się odnależli w tej poetyce. W efekcie praktycznie przez całe dwa letnie tygodnie zanurzeni byliśmy w nieprzerwanym strumieniu muzyki, pieśni i tańca, od którego odrywaliśmy się tylko po to, by zobaczyć spektakle teatralne, wystawy fotograficzne i filmy lub posłuchać wykładów i podyskutować o „Reducie” Osterwy i Limanowskiego, „Performerze” Grotowskiego czy „Mahabharacie” Brooka, o filozofii słowa u Mandelsztama czy etosie amatora. 
W tym okresie uformował się podstawowy zespół, który stworzył Pogranicze w Sejnach. Czuliśmy wspólnie, że ten okres dionizji dla ducha i intelektu dobiega swego kresu, i że czas roku 1989 stawia przed nami nowe wyzwania. 

Wróćmy jeszcze do Poznania. Kiedy dokładnie skończył Pan polonistykę? Proszę także powiedzieć, czym się Pan zajmował akademicko? 

Studia skonczyłem w 1981 roku. W 1983 roku obroniłem pracę magisterską, więc to trochę trwało. Natomiast cały ten okres pracowałem w Gardzienicach, do końca 1983 roku. Właściwie już od drugiego roku studiów byłem związany z Gardzienicami. 
Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, na którym studiowałem polonistykę, to była naprawdę fantastyczna uczelnia w owym czasie. Miałem szczęście mieć za wykładowców między innymi profesorów Witczaka, Ziomka i Barańczaka, być na seminarium magisterskim u profesor Abramowskiej i mieć za opiekunów naukowych takich specjalistów od poetyki i filmu jak Marek Henrykowski. To u niego napisałem swoja pierwszą pracę naukową o czasie w filmach Carlosa Saury. To była liberalna szkoła, w której znajdowaliśmy zrozumienie dla zaangażowania w działalnosc podziemną. Znalazłem tu także wsparcie, jeśli chodzi o moją pracę w Gardzienicach i jakims cudem udało mi się to połączyć. Duża też w tym zasługa moich przyjaciół z roku, którzy przygotowywali mnie do sesji w tych coraz krótszych okresach, kiedy wpadałem do Poznania. 
Pracę magisterską pisałem o micie wędrówki w twórczości autora „Ziemi Urlo” – książki, która bardzo silnie wtedy na mnie wpłynęła. Nosiła tytuł „Księga Drogi Czesława Miłosza” Przywiozłem ją kiedys do przeczytania Andrzejowi Strumiłło i położyłem na jego biurku w dworze w Maćkowej Rudzie. To był niezwykły zbieg okoliczności, jeżeli wierzyć, że na tym świecie istnieją w ogóle rzeczy przypadkowe. Wychodząc, spotkaliśmy z Małgosią w alei opadającej do Czarnej Hańczy samego Czesława Miłosza, którego pojawienie się było dla nas absolutnym zaskoczeniem. Po raz pierwsz powrócił wtedy w okolice Krasnogrudy, a jego pobyt utrzymywany był całkowitej tajemnicy. Przedstawiliśmy się tylko sobie i odjechaliśmy do Sejn. Tymczasem on w dworze dostał do przejrzenia tą pracę, dowiedział się więcej o nas od Andrzeja, pojechał za nami do Sejn i zaprosił nas do Klasztoru Wigierskiego na rozmowę. I tak oto spędziliśmy pierwszy długi wieczór na rozmowie, która dla nas – w tym roku 1989 jeszcze nie w pełni świadomych, co chcemy robić – okazała się bardzo ważna. 

Jak od strony organizacyjneju wyglądało powołanie takiego ośrodka jak Pogranicze? 

To się zaczęło jeszcze w Poznaniu, tuz po wygranych wyborach w 1989 roku. Odwiedził nas w domu Rafał Grupiński i to od niego po raz pierwszy usłyszeliśmy o możliwości utworzenia fundacji, która ma swoją osobowość prawną, konto w banku i pieczątkę, czyli wszystko, co potrzeba do niezależnego działania. Rozpoczęła się dla nas nowa epoka. Gdy pojawiliśmy się w sądzie jako grupa fundatorów, notariusz jednym spojrzeniem się zorientował, że nie mamy grosza przy duszy, więc nasz kapitał założycielski był dosłownie symboliczny. Ale wtedy to było możliwe. Trwała rejestracja Fundacji, z my czyniliśmy przygotowania dp „Podróży na Wschód”. Wyruszyliśmy w nią latem 1990 roku, postanowiwszy, że to już koniec spotkań w Czarnej Dąbrówce i pora ruszyć w nieznane, paląc za sobą mosty. Dla swoich dzieci zbudowaliśmy specjalne wozy, mieliśmy konia i jeepa, dostaliśmy pierwszy grant od Ministerstwa Kultury, załadowaliśmy sprzęt do spektaklu teatralnego „Tętęnt”, nad którym właśnie pracowaliśmy, zaprosiliśmy przyjaciół ze świata, którzy w różnych momentach tej blisko czteromiesięcznej podróży do nas dołączali... i wyruszyliśmy. 
W trakcie podróży spisaliśmy idee przewodnie Fundacji Pogranicze, tę pierwszą naszą książeczkę programową, w której powstaniu duży udział mieli podróżujący z nami Leszek Kolankiewicz i Grzegorz Godlewski. 
Mielismy w sobie wielką siłę i determinację pionierów, którzy wyruszają w poszukiwaniu nowej prowincji do życia, gotowi budować od podstaw i ten kraj, który stał się wtedy w pełni nasz własny, a nie reżimowy, i ten wymarzony ośrodek praktyk kulturowych zanurzonych w przestrzeni pogranicza. 
Tak dotarliśmy do Sejn. Właściwie to był koniec świata, tuz pod sowiecką, ciągle szczelną jeszcze i nieprzyjazną granicą, gdzie urywały się drogi, a telefon był na korbkę. Dzisiaj tamta rzeczywistość wydaje się nierealna: mamy w ośrodku stałe łącze światłowodowe z internetem, granica powoli znika, razem z niepodległą Litwą jesteśmy w Unii Europejskiej, a sprawy dialogu międzykulturowego, którymi się zajmujemy, znalazły się w centrum współczesnego świata, więc codziennie przybywają tu goście z róznych krajów. 

Podobno przyjechaliście tutaj wozami? 

Tak. Początkowo myslano, że to Cyganie przyjechali, bo też przypominaliśmy ich trochę. Później, kiedy zagospodarowaliśmy dawną żydowską synagogę i dawną jesziwę, zaczęto mysleć, że to może nie Cyganie, ale Żydzi. Poza Wieskiem Szumińskim, który ciągle pracuje z nami, w Sejnach się wychował i uczył, wszyscy byliśmy przybyszami z zewnątrz. Dzisiaj większośc naszego zespołu to tutejsi, a tak naprawdę to po piętnastu latach wszyscy już staliśmy się tutejsi. Ale wtedy to była jakas rewolucja w małym miasteczku. Duch czasu wieścił, że idzie nowe, i my pojawiliśmy się na fali tego nowego. To pomogło nam również w rozmowach z urzędnikami i samorządem lokalnym, w poszukiwaniu możliwości utworzenia ośrodka, który dał by nam dach nad głową. Trochę czasu i sił to kosztowało. Mogliśmy liczyć na pomoc Ministerstwa Kultury, zwłaszcza Stefana Starczewskiego, który bardzo się w tworzenie ośrodka zaangażował. Sprzyjała nam sytuacja – senatorami solidarnościowymi na Suwalszczyźnie byli wtedy Andrzej Wajda i Bronisław Geremek, blisko nam był pomocny Andrzej Strumiłło, powrócił Czesław Miłosz. Pamiętam takie spotkanie w sejneńskim magistaracie, w którym uczestniczyli Wajda i Strumiłło, przekonując radnych do przekazania nam pomieszczeń po fabryce papci, która właśnie zbankrutowała, a gdzie kiedyś mieściła się szkoła talmudyczna. W ten sposób otrzymaliśmy pierwszą swoją siedzibę (do spółki z biblioteką miejską). Gdy nowym wojewodą suwalskim został Franciszek Wasik, sprawy nabrały przyspieszenia i już w styczniu 1991 roku został powołany wojewódzki Ośrodek „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów”. 

Dzisiaj Pogranicze dysponuje kilkoma budynkami. Proszę opowiedzieć, co to za miejsce i do czego je wykorzystujecie? 

Zaczynalismy w niewielkiej przestrzeni, właściwie w piwnicy, do której wprowadziliśmy się po fabryce papci. Dzisiaj spotykamy się w przestronnym Domu Pogranicza, i aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu nasze pracownie i cały ten wielki zbiór ksiazek, mieściły się w tamtej przestrzeni. Obecnie w Dawnej Jesziwie miesci się galeria „Papuciarnia”, pracownia muzyczna, ceramiki i malarstwa. 
Od początku otrzymaliśmy w użytkowanie od miasta Białą Synagogę, w której odbywaja się wystawy, koncerty, spektakle, konferencje i rózne zgromadzenia. To dla nas miejsce reprezentacyjne, w których często spotykamy się z mieszkańcami z okazji Zaduszek, kręgu „Pieśni starowieku”, promocji „Almanachu Sejneńskiego”, koncertów Kapeli Klezmerskiej czy wieczorów „Kronik sejneńskich”. 
Trzecim miejscem jest Dom Pogranicza, który mieści się w budynku dawnego gimnazjum hebrajskiego. Od okresu jeszcze przedwojennego mieściła się tu poczta sejnańska. W momencie, kiedy w połowie lat 90 wybudowano nową, budynek opustoszał. Miasto musiało go najpierw wykupić od prywatnego właściciela, a potem przekazało go Ośrodkowi Pogranicze. Po kapitalnym remoncie tutaj mieści się nasza główna siedziba. Wszystkie trzy sasiadujace ze sobą budynki sa częścią dawnego kwartału żydowskiego miasta, którego oś zasadnicza rozciaga się pomiędzy bazyliką a synagogą. Także sa trzy budynki, miejsca w środku miasta, które zagospodarowaliśmy. Obecnie zyjemy wszyscy nowym projektem odbudowy dworu w Krasnogrudzie i utworzenia tam Międzynarodowego Centrum Dialogu, ale to kwestia kolejnych lat. 

Kiedy zjawiliście się w Sejnach, od jakich inicjatyw rozpoczeliście budowanie ośrodka? Jak wyglądało Wasze wyjście do miejscowej ludności? 

Przybyliśmy do Sejn właściwie jako grupa teatralna. Kończyliśmy pracę nad spektaklem „Tętent”, opartym na „Krwawych godach” Lorki. Ten spektakl był dla nas bardzo ważny i myślę teraz, że bardzo piękny. Pokazaliśmy go dwukrotnie w Białej Synagodze mieszkańcom Sejn...i zrozumieliśmy, że musimy przestac być teatrem. Bo co znaczyło być teatrem w Sejnach? Ano mieć tutaj swoje studio do prób, sporadycznie pokazywać coś mieszkańcom, a w istocie jeździć na festiwale w swiat szeroki. Przecież nie po to tu przyjechaliśmy. Taka koncepcja wydawała nam się zupełnie anachroniczna i mocno kontrastowała z tym, jak wyobrazaliśmy sobie naszą obecnośc w Sejnach. Interesowało nas miejsce, do którego przybyliśmy i ludzie tu mieszkajacy, ich losy, problemy, pamięć. Chcieliśmy wiedzieć o co chodzi w tym życiu na pograniczu, w wiecznym styku z innymi kulturowo, jak się to przenika, jakie konflikty wywołuje i jak ta literatura, która się zaczytywaliśmy, ma się do współczesnej rzeczywistości. Aby do tego dotrzeć musieliśmy zacząć słuchać, a więc zejść ze sceny, przestac być aktorami i stać się animatorami kultury czynnej. Najważniejsze było to, że otworzyła się przed nami szansa codziennej pracy w długim procesie, krok po kroku, rok po roku. Do tego najbardziej tęskniłem. Zaprosiliśmy najpierw do współpracy młodych ludzi. Razem ze starymi cieslami wspólnie wzięliśmy się za budowanie domu. Przez cały rok dokopywaliśmy się do symboli, opowieści, obrzędów, pieśni związanych z domem. A jednocześnie wznosiliśmy realny dom, orientując go wobec kierunków świata i otaczajacego pjzażu. Towarzyszyły temu warsztaty teatralne, muzyczne, plastyczne, powstawała „księga Domu”. Obrysowywaliśmy na nowo przestrzeń do zamieszkania, z której pokolenia epoki socjalizmu zostały wydziedziczone. Przez kolejne lata na podobnej zasadzie budowaliśmy gniazdo i świątynię, oswajając się na nowo z przestrzenią natury i sacrum. A potem przyszedł czas na „Kroniki sejneńskie” i wydobycie z zakamarków pamięci i okruchów pamiątek mitu wielokulturowego miasteczka, w którym żyjemy. Ważne w tej pracy było, że młodzi Litwini, Polacy, Rosjanie-staroobrzędowcy, Ukraińcy i Białorusini mieli szancę spędzić czas razem, zaprzyjaźnić się, podzielić wiedzą o swojej tradycji, uczyć się wzajemnie pieśni. Tworzyło się w ten sposób naturalne środowisko spotkania międzykulturowego, w którym dzieci nie obawiały się przyznać kim są, doceniane były za to, co przynoszą do wspólnego budowania z własnej kultury czy języka. Kształtowała się w ten sposób postawa otwarcia wobec innych, oparta na umacnianiu własnej tożsamości, a nie jej zacieraniu. Naturalnego środowiska międzykulturowego, o którym wspominam, bardzo tu brakowało. Ideologie nacjonalizmu i komunizmu XX wieku ( połączone z eskalacją konfliktów czy też ich sztucznym zamrożeniem) całkowicie zniszczyły tkankę wspólnego życia na pograniczu. Nie wiedzieliśmy o tym. 
Pierwsze spotkanie, które zorganizowaliśmy w Białej Synagodze, nazywało się „Pieśni starowieku”. Zaprosiliśmy na nie ludzi z całej okolicy, różnych narodowości i religii. Interesowały nas stare pieśni, które zaśpiewają, a więc to, czym żyliśmy jeszcze w poprzedniej epoce. Dopiero w trakcie trwania spotkania, gdy w tym kręgu blisko siebie zgromadzonych ludzi mówiących różnymi językami zaczęła się tworzyć jakaś niezwykła atmosfera, silne emocje i łzy, niezwykła cisza w chwilach, gdy dzieci w środku kręgu przenosiły świece od jednej grupy do następnej – dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że wydarza się tu coś szczególnego, o czy wcześniej nie myślałem. Spotkali się ze sobą ludzie, którzy od wielu, wielu lat nie spotykali się ze sobą, żyjący tak blisko siebie, a jednak osobno, doświadczający tej samej tragicznej historii, a jednak podzieleni pamięcią, bez możliwości podzielenia się z innymi pieśnią czy opowieścią. I jeszcze spotkali się w synagodze, która przez tyle lat stała porzucona i zrujnowana. Wiedziałem już, w którą stronę powinny pójść nasze działania. Naza synagoga na czas tego spotkania stała się agorą wielokulturowej wspólnoty, miejscem dialogu, wymiany, pamiętania. Nasz ośrodek, nawet przestrzennie usytuowany w centrum miasta, pomiędzy domami kultury: polskim i litewskim, rozpoczął od tamtego momentu świadomą i długofalową pracę nad odrodzeniem przestrzeni agory w społeczności pogranicza. 
Praca z młodymi ludźmi, których poprzez różne pracownie artystyczne wciągnęliśmy w przygodę twórczą połączoną z odkrywaniem własnego miejsca i dialogiem z innymi, to było pierwsze wyzwanie dla nas, które pomogło nam w zadomowieniu się w tym bardzo jednak bolesnym miejscu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak Sejny są bolesne, jak silnie naznaczone przez historię i pamięć konfliktów, ciągle żywą u Polaków i Litwinów, którzy w latach 1919-1920 uczestniczyli w sąsiedzkiej wojnie, bardzo okrutnej, po której nikt nie wyjechał, a życie musiało toczyć się dalej, chociaż nikt nie zapomniał, kto z jakiej rodziny, strzelał do kogo... Musimy również do takiej rzeczywistości odnosić się w naszych działaniach i być świadomi, że nie wszyscy w Sejnach bez problemu zaakceptują naszą filozofię pogranicza (odczytaną tutaj na miejscu, zasłyszaną od ludzi, zapisaną w księgach), że to wymaga działań rozpisanych na lata. 

Kiedy zorientował się Pan, że istnieje potrzeba wydawania pisma, założenia wydawnictwa? 

Szybko okazało się, że sytuacja, o których mówię w kontekście Sejn i naszego pogranicza, mają wiele wspólnego z innymi regionami w Europie Środkowo-Wschodniej. Wspólne dla nas było nie tylko dziedzictwo komunizmu, ale także wielokulturowości, jego cywilizacyjnego bogactwa i jednocześnie konfliktów na tle narodowościowym czy religijnym, które zostały nierozwiązane a tylko zamrożone w poprzedniej epoce. Gdy wybuchła wojna w byłej Jugosławii, poczuliśmy w Sejnach, że znajdujemy się na przedłużeniu tego samego rowu tektonicznego przebiegającego przez te część Europy. Na organizowane przez nas spotkania, takie jak „Zrozumieć Bośnię”, Środkowoeuropejskie Forum Kultury czy Otwarte Regiony Europy Środkowowschodniej, do Sejn zaczęli przyjeżdżać ludzie z Chorwacji, Bośni, Belgradu czy Kosowa, ale także z Siedmiogrodu, Bukowiny, Słowacji, Galicji, Wilna, Budapesztu czy Pragi. Sami zaczęliśmy podróżować w tamte regiony, nawiązywać kontakty, prowadzić tam swoje działania. Te wszystkie spotkania, debaty i idee, którymi żyliśmy, domagały się swojego forum w postaci publikacji. Tak narodził się pomysł pisma „Krasnogruda”, którego pierwszy numer ukazał się w 1993 roku. 

Czemu zdecydował się Pan na tytuł „Krasnogruda” a nie na przykład „Pogranicze”? Czy ten tytuł nie zawężał pola działania pisma? 

To słowo – Krasnogruda, jest niepowtarzalne. Utkwiło mi na trwałe w pamięci już po pierwszej lekturze wierszy z tomu „Trzy zimy”, bowiem pod niektórymi z nich jest zaznaczone miejsce, w którym powstały. Ma piękne brzmienie i można sobie dopowiadać jego różne wariacje znaczeniowe. Gruda, dawniej pisane „hruda” - kawałek ziemi, który może przywoływać jego rzeczywiste piękno, ale także kolor rdzawej czerwieni, bo takie ma trutaj zabarwienie gleba (stąd w pobliżu też Krasnopol, Krasnowo). Po litewsku „grudes” znaczy „ziarno”. Jest w tym słowie jakieś silne odniesienie do Miejsca, pisanego z dużej litery za przykładem Wiliama Blake`a, który Wyobraźnię zakorzeniał w najbliższym pejzażu człowieka. To słowo odnosi także do Czesława Miłosza i jego rodzinnego dworu, położonego nad jeziorem Hołny, tuż przy granicy z Litwą, „miejsca wielu sprzecznych przeżyć”, do którego powracał także w późnej twórczości. To miejsce, skazane przez historię na zagładę i zapomnienie, zarośnięte i zrujnowane, może symbolizować nasz opór przeciwko nieludzkim wyrokom historii, jeśli je odpamiętnimy i odrodzimy ciągłość zerwanej tradycji... 

Jakie pisma były dla Pana inspiracją, punktem odniesienia, kiedy zakładał Pan „Krasnogrudę”? 

Byłem pilnym czytelnikiem debaty środkowoeuropejskiej, jaka toczyła się w latach 80. na łamach paryskiej „Kultury”, „Cross Currents”, „Zeszytów Literackich”, „Res Publici”, „Krytyki” i innych pism. Czytałem też regularnie „Konteksty” redagowane przez Aleksandra Jackowskiego, „Znak” i „Tygodnik Powszechny”. 
Paradoksem był fakt, że po roku 1989 debata środkowoeuropejska zupełnie zamrła, właśnie w momencie, kiedy otworzyło się pole do realnego działania i przekładu idei w niej podnoszonych w życie. Gdy ukazywał się pierwszy numer „Krasnogrudy”, w „Zeszytach Literackich” nie było już działu „Europa Srodka”, podobnie stało się z „Res publicą Nową” i innymi pismami. Dominujące stało się przekonanie, że – mówiąc słowami Leopolda Ungera - „trzeba wyjść z Europy Srodkowej i wejść do Europy”. Osobiście odczuwałem tą nową sytuację zupełnie inaczej – jako ucieczkę z własnego podwórka, do którego i tak wcześniej czy później będziemy musieli powrócić, w którym jest mnóstwo do zrobienia, rzeczy przykrych i pasjonujących. Mit środkowoeuropejski ma w sobie wszystko, co potrzeba jednoczącej się Europie, jesli nie ma to być jedynie kontrakt gospodarczy. Ma też w sobie wszystkie zagrożenia, które z nową siłą objawiają się w Europie obecnie. Ma też odmienne doświadczenia, inną perspektywę, dystans i autoironię – przymioty niezbędne do tego, by żyć autentycznie razem z innymi. W naszej części świata nie więc Europy bez Europy Srodkowej, jej płaszczyzny cywilizacyjnej, ponadnarodowych afiliacji, przenikania się kultur i zwielokrotnionej tozsamości. I teraz chcielibyśmy się tego wszystkiego pozbyć, wierząc naiwnie, że razem z tym zniknie brud na ulicach, zacofanie gospodarcze i prowincjonalna ksenofobia. Otóż nie zniknie na skutek samego tylko otwarcia się na Zachód i przejęcia tamtejszych wzorów. Poza tym tam nie znajdziemy tak łatwo ludzi, których sptykał w swej wędrówce z biegiem Dunaju Claudio Magris i którzy nauczyli się w tym środkowoeuropejskim tyglu „myśleć różnymi narodami”. A bez nich nie będzie wspólnej Europy. 

W 1993 roku pojawia się 1. numer. Jak Pan znalazł w Sejnach współpracowników do tworzenia periodyku, według jakiego klucza dobierał Pan tematy do czasopisma? 

Miałem to szczęście, że od początku znalazłem w Suwałkach dobrego redaktora do współpracy – Zbyszka Fałtynowicza, człowieka z dużą kulturą literacką, dużym doświadczeniem w redagowaniu tekstów i publikowaniu książek. Dzisiaj jest redaktorem naczelnym „Jaćwieży”. Po nim przyszła Agnieszka Szyszko, jeszcze świeża absolwentka dziennikarstwa. Razem z Darkiem Sznejderem, świetnym fachowcem od składu komputerowego, tworzyliśmy bardzo dobry zespół. Współpracowały z nami też osoby bardziej luźno związane ze względu na odległość, jak Marzanna Kielar czy Zbigniew Machej. 
Tematów i autorów dostarczała nam przede wszystkim działalność Pogranicza. Wspominałem już o pisażach, naukowcach, artystach przybywajacych do Sejn przy okazji organizowanych przez nas przedsięwzięć. Sami coraz częściej podróżowaliśmy, przywożąc notatki, ksiązki, fotografie, nowe kontakty, maszynopisy... Rozmowę z Czesławem Miłoszem odbyłem podczas jego kolejnego pobytu w Sejnach; z György konrádem w jego mieszkaniu w Budapeszcie, przez który przejeżdżałem podróżując do Siedmiogrodu; z Normanem Maneą w Nowym Jorku w okresie, gdy razem z Jonasem Mekasem przygotowaliśmy spotkanie prezentując nasz numer poświęcony Litwie...Trudna rozmowa Słoweńca, Aleša Debeljaka z Serbem, Miletą Prodanoviciem na tle trwającej wojny w Bośni, została zapisana podczas Środkowoeuropejskiego Forum Kultury w Sejnach. Przeniosła się ona potem do byłej Jugosławii i zainicjowała na łamach tamtejszych pism kulturalnych pierwszą po rozpadzie federacji otwarta debatę pomiędzy kiedyś bliskimi sobie pisarzami. Podobne historie można by dopowiadać do wielu poruszanych przez nas tematów. Po za tym „Krasnogruda” od jakiegoś momentu stała się punktem odniesienia dla ludzi o podobnych zainteresowaniach, których zresztą jest chyba coraz więcej. Zaczęło do nas napływać bardzo dużo materiałów, czasem bardzo ciekawych, które tylko w niewielkiej części byliśmy w stanie zagospodarować. 
Bywa oczywiście tak , że to materiał z „Krasnogrudy” staje się inspiracją dla działań podjmowanych przez zespół Pogranicza. Tego lata pracowaliśmy w Mostarze nad pierwszą częścią programu, który nazwaliśmy „Tryptyk Bośniacki” i właściwie nie rozstawaliśmy się z tymi dwoma tematycznymi numerami poświęconymi przede wszystkim Sarajewu i Mostarowi. 

Czy „Krasnogruda” była pierwszą inicjatywą wydawniczą Fundacji? 

Tak. Wcześniej była tylko książka „Dom rodzinny – dom sąsiedztwa”, dokumentująca naszą pracę z dziećmi, ale nie miała ona zewnętrznej dystrybucji. Od 1994 roku zaczęły się ukazywać książki w serii Biblioteka „Krasnogrudy”, w tym Adama Bartosza „Nie bój się Cygana”, Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz „Boża podszewka” i Grigorija Kanowicza „Koziołek za dwa grosze”. 

Patrząc na pismo z perspektywy kilkunastu lat, jak opisałby Pan historię „Krasnogrudy”? 

„Krasnogruda” zrodziła się w Sejnach z przełomu 1989 roku, z tradycji pogranicza, z ducha środkowoeuropejskiego, który w latach 90. szukał dla siebie nowych form wyrazu, i z fascynacji odkrywania nowych bądź zpomnianych prowincji dla kultury. 
„Krasnogruda” jest także pismem pokolenia, które nazywam „pokoleniem Bośni”. Myslę tu o całkiem szerokim kregu ludzi – pisaży i artystów, redaktorów i animatorów kultury, działaczy organizacji pozarządowych, obieżyświatów, dziennikarzy – którzy spotkali sie podczas wojny w byłej Jugosławii, albo w innym miejscu, ale będąc jakoś w tę wojnę zaangażowani. Pochodzili z krjów bezposrednio zaangazowanych w konflikt, albo tez z innych regionów Europy, Ameryki czy świata. Dla nich wszystkich tragedia wielokulturowej wspólnoty, której symbolem stało sie oblężenie Sarajewa, stało się na tyle silnym, budującym więzi i formującym postawy, że można mówić „pokolenie Bośni”. I nie chodzi tylko o to, że poznali rzeczywistość „kryzysu bałkańskiego”, ale przede wszystkim, że z perspektywy Bośni spojrzeli na Europę i współczesny świat, dostrzegając znamiona kryzysu, który toczy już dziś społeczeństwa zachodnie. Dla tych ludzi „Krasnogruda” była zawsze „ich pismam”. To z nimi zawiązałem grupę pisarzy zwaną „Cafe Europa”, która stanowi rodzaj latającej kawiarni literackiej, której spotkania organizowane są w różnych miastach Europy i Ameryki. Poświęcamy je różnym tematom – najbliższe w Barcelonie koncentrować się będzie na związkach literatury z internetem – ale zawsze tym, co nas zbliżyło ze sobą, pozostanie doświadczenie Bośni i jego współczesne reperkusje. 

Czy mógłby Pan opowiedzieć o tematach, które szczególnie chętnie eksplorował Pan w „Krasnogrudzie”? Bośnia często się w piśmie pojawiała, ale wydawaliście też inne numery monograficzne... 

Zawartość każdego numeru „Krasnogrudy” rozpisana jest na planie środkowoeuropejskiego miasta. W centrum znajduje się „czarszija”, jakby powiedzieli w Sarajewie, a więc forum, na którymdyskutuje się najbardziej aktualne sprawy. Inne przestrzenie tego miasta to zaułek literacki, antykwarnia, pracownie artystyczne, bractwa narodowe i religijne, środowiska spotykające się w kawiarniach, witryny księgarni, peryferie... W ten sposób wymieniłem prawie wszystkie działy pisma. 
„Krasnogruda” ewoluowała ku formie rozbudowanego numeru tematycznego. Wynika to z potrzeby zatrzymania się dłużej w pejzażu kulturowym miejsca, przez które nie można ot tak przejechać (albo opisać jednym tekstem), by zostało oswojone i rozpoznane. Jest w tym trochę buntu wobec szybkiej „turystyce kulturowej”, która tak się ostatnio w pisarstwie rozpowszechniła. 
Wokół wybranego tematu, któremu chcemy poświęcić numer pisma pracujemy długo i żmudnie, jak przy mozaice, zbierając rozmaite drobiazgi, znaki graficzne, kroje czcionek, słownik, setki fotografii, grafiki i reprodukcji malarstwa, stare pocztówki, mapy, dawne opisy podróżników, stare i nowe książki, czasopisma, płyty, plakaty; podróżujemy tam wielokrotnie, odnajdujemy pisarzy, szukamy tłumaczy... Właściwie tylko forma pisma potrafi to wszystko scalić w organiczną całość. Tak powstały numery poświęcone Pradze, Bośni, Czerniowcom i Bukowinie, Wilnu i Litwie, Galicji, Białorusi, trójkątowi Macedonii, Albanii i Kosowa, i teraz ten, który jest na ukończeniu – o Europie Środkowej w Nowym Jorku. Ogromnie nam pomocna jest w tej pracy Centrum Dokumentacji Kultur Pogranicza działające przy naszym Ośrodku w Sejnach. Dzisiaj to już ponad dwadzieścia tysięcy książek, tysiące czasopism, filmów, płyt i fotografii, unikalna kolekcja starych pocztówek i litografii oraz wiele innych cymeliów związanych z Europą Środkowowschodnią. Obecnie służy ono już nie tylko naszej pracy, ale także badaczom i fascynatom świata pogranicza z rozmaitych krajów. Baza danych tego centrum jest także dostępna na naszej stronie internetowej. 

Jak wygląda lokalny odbiór „Krasnogrudy”? Pytam, chociaż wiem, że nie lubi Pan słowa „lokalny”... 

Lokalny odbiór dotyczy przede wszystkim ludzi młodych, związanych z naszą pracą, działających w Klasie Dziedzictwa Kulturowego, Teatrze Sejneńskim, Kapeli Klezmerskiej... Podrużujemy z nimi do Wilna, Siedmiogrodu czy Bośni, w Sejnach uczestniczą w spotkaniach Cafe Europa, które poświęone były między innymi Danilo Kišowi, Izetowi Sarajliciowi czy promocji ostatnich bałkańskich numerów pisma. Dla nich, a także dla niektórych nauczycieli i innych przedstawicieli inteligencji naszego miasteczka świat „Krasnogrudy” jest już światem wewnętrznym, z którym czują się związani. 
Szerszy wymiar lokalny ma drugie pismo, które od niedawna wydajemy. Chodzi o „Almanach Sejneński, którego redakcja złożona jest z miejscowych Litwinów i Polaków w całości poświęcony jest kulturze, historii i współczesności naszego regionu. 
Tak więc staramy się być obecni i w przestrzenu likalnej i środkowoeuropejskiej. Ta druga zresztą coraz bardziej nam się rozszerza, rozpoczęliśmy pracę na Kaukazie i w Azji Środkowej, coraz intensywniejsze stają się kontakty z Zachodem... Po prostu świat współczesny staje się kulturowym pograniczem i nasze sejneńskie doświadczenie nie jest ograniczone do lokalnej specyfiki. Choć od początku istnienia „Krasnogrudy” słyszałem głosy z centrum pokpiwające z tego, że w jakimś małym miasteczku na prowincji zachciewa nam się Europy Środkowej. 

Ale nie było chyba regułą, że odbiór ogólnopolski był zły, raczej na odwrót... 

Kiedy dziś myślę o odbiorcach naszego pisma i pracy Pogranicza, to myślę przede wszystkim o młodym pokoleniu, które właśnie teraz wchodzi w dojrzałe życie. Cora częściej mam do czynienia z młodymi ludźmi, którzy niemal każdego tygodnia przyjeżdżają do nas na rozmaite staże, warsztaty i rozmowy albo do których docieram w różnych częściach Polski na spotkania. Dla nich to, czym zajmujemy się w „Krasnogrudzie”, jest czymś żywym i kuszącym. To już nie są ludzie z kompleksami prowincjuszy, którzy wszystko co dobre dostrzegają na Zachodzie. Zamiast do Paryża czy Wenecji wolą pojechać do Czerniowiec czy Sarajewa, a przynajmniej chcą być i tu, i tam. Kiedyś dostawałem telefony od Andrzeja Stasiuka, który po ukazaniu się kolejnego numeru „Krasnogrudy” dopytywał, jak dotrzeć do konkretnych miejsc i osób w Rumunii. Dzisiaj takich telefonów i e-maili z pytaniami dostajemy dużo od młodych ludzi, którzy planują swoje wakacje, prace badawcze, praktyki, przyszłą pracę...Nie podróżują tam tylko turystycznie, Europa Środkowa ponownie stała się dla nich żywą przestrzenią kulturową, w której chcą być coraz lepiej zorientowani, A nie jest to łatwo, skoro zaledwie parę książek możemy ustawić na półce, z której chcielibyśmy sięgać po wiedzęo – dajmy na to – Bukowinie ze stolicą w Czerniowcach. W bibliotece Centrum Dokumentacji Kultur Pogranicza znajdziemy około osiemdziesięciu książek na ten temat, w Bibliotece Narodowej już dużo mniej, a co dopiero w księgarniach czy bibliotekach domowych. A przecież taka Bukowina to niezwykle złożony, wielojęzyczny, bogaty kulturowo i historycznie świat. Uważam, że to ciągle jest przestrzeń do wypełnienia książkami, przekładami, czasopismami, filmami. My ciągla w Polsce jesteśmy pod tym względem zacofani. To, że u nas rocznie ukazują się trzy lub cztery przekłady z literatury węgierskiej, to jest skandal. Na Węgrzech, kraju o dużo mniejszej liczbie ludności, rocznie ukazuje się od dwudziestu do trzydziestu tytułów polskich, i podobnie jest tam z innymi literaturami środkowoeuropejskimi. To jest zadanie dla nas, także dla takich pism jak „Krasnogruda”. 

Wiem skądinąd, że „Krasnogruda” jest w sieci pism europejskich „Eurozine”. Na czym polega idea tej sieci? 

Od początku istnienia byliśmy w sieci pism i środkowoeuropejskich środowisk literackich. Wymienialiśmy się materiałami, uczestniczyliśmy we wspólnych debatach, informowaliśmy o autorach czy książkach. Do tego doszła jeszcze równoległa sieć pism kulturalnych związanych z różnymi regionami, często z dala od centrum. To był fenomen lat 90., ta decentralizacja zycia kulturowego w Polsce i innych krajach postkomunistycznych. Głównymi animatorami tego nurtu były środowiska związane z pismami literackimi czy artystycznymi, które stały często na bardzo wysokim poziomie. Dzisiaj mamy do czynienia z zarysowującym się kryzysem tego zjawiska, wyraźnym wytraceniem animuszu, choć trudno jeszcze powiedzieć czy jest to zjawisko przejściowe czy raczej trwałe. I nie problemy związane z finansami czy kłopotami organizacyjnymi są tu chyba najważniejsze. Zastanawiam się na ile jest to efektem ekspansji internetu i nowych mediów. Nasz nowy portal „Archipelag Pogranicza” odwiedzają miesięcznie dziesiątki tysięcy internautów i trudno zaprzeczyć, że jest to jakaś nowa dynamika. A może powinniśmy myśleć o formule dwutygodnika czy miesięcznika zamiast zamiast ukazującego się rzadko, za to grubego i bogatego w materiały pisma, zbyt rzadko by stymulować jakąś rozwojową interakcję z czytelnikami. Chociaż mnie interesuje jeszcze coś innego, jakaś forma pisma kulturowego w języku angielskim, pisma nowoczesnej europejskiej agory, które nie bazuje tylko na przekładach z języków narodowych, ale angażuje autorów z różnych krajów do refleksji i tworzenia wspólnej przestrzeni kulturowej. Bardzo mi tej przestrzeni w dzisiejszej Europie brakuje. 

Piotr Marecki 
Pospolite ruszenie. Czasopisma kulturalno-literackie w Polsce po 1989 roku. 
Korporacja Ha!art, Kraków 2005; s. 181 - 199.