O, moi przyszli! Czyli jak ożyła Miłoszowa Krasnogruda

O, moi przyszli! Czyli jak ożyła Miłoszowa Krasnogruda

Jest takie miejsce pod litewską granicą, gdzie w krzakach leży niebieski fortepian, okno wisi nad łąką, a we dworze czeka... miniaturowy łoś - ubogi zresztą. Na to wszystko patrzy z zaświatów Miłosz i pewnie się raduje

Lata 20.-30.

Przyszły noblista, najpierw uczniak, potem student, buszuje w starym parku nad jeziorem Hołny na Sejneńszczyźnie w majątku Krasnogruda. Spędza tu niemal wszystkie wakacje. Tu napisze kilka wierszy. Przyjeżdża do ciotek (kuzynek matki, z domu Kunat: Gabrieli po mężu Lipskiej i Janiny Niementowskiej). Krasnogruda kwitnie, ciotki we dworze prowadzą pensjonat na 20 osób. O letnisku napisze nawet miejscowy przewodnik "Pojezierze Augustowsko-Suwalskie": "Na pisemne zamówienie (poczta Sejny) wysyła się samochód do stacji Augustów. Obok dworu 132 ha lasu". 

Lata 50.-60. 

Rozparcelowany przez komunistyczne władze majątek niszczeje w zastraszającym tempie. Park dziczeje, Krasnogruda zarasta. 

Lata 90.

We dworze przejętym przez Lasy Państwowe mieszkają rodziny pracowników nadleśnictwa. Remontami niszczą historyczne wnętrza.

I oto przychodzi rok 2005, początek lipca. W życiu Krasnogrudy nastaje nowa era. Do pustego i zapomnianego dworu wkraczają młodzi. To niemal jak trzęsienie ziemi. 

Nietzsche po śniadaniu 

Któregoś lipcowego poranka przez krasnogrudzkie chaszcze przedarł się student z Salzburga. Szukał stodoły, gdzie miały się odbywać interdyscyplinarne warsztaty. Chyba się trochę zagubił. Nagle wyrósł przed nim dwór - niemal tonący w zieleni. Z dworu niosły się dźwięki klarnetu i trąb (to chłopcy z sejneńskiej kapeli klezmerskiej ćwiczyli do koncertu). Przez okna słychać było śmiechy dziewcząt. Student zapukał, dowiedział się, że warsztaty to co prawda nie tu, ale tym, co się dzieje w tajemniczym dworze, zainteresował się na tyle, że został na śniadaniu. Tak się zagadał, że zostawił książkę Nietzschego.

Potem przychodzili inni. Jedni przez przypadek, tak jak Niemiec, wydeptując ścieżki w okolicy. Drudzy do zagubionej wśród wzgórz Krasnogrudy wpadali specjalnie - bo usłyszeli gdzieś i o Miłoszówce, i o młodych, co przywracają ją światu. Chodzili po pokojach, w których kiedyś bywał młody Czesław. Oglądali zdjęcia i filmy o nim. Słuchali. Bo też młodzi o Miłoszu, Krasnogrudzie i tym, co w niej powstanie, opowiadali tak zajmująco, że goście nie chcieli wychodzić. W końcu pytali: "To ile się należy?". Nic - padała odpowiedź. Turyści nie wierzyli, upierali się przy cegiełce i wciskali młodym drobne. Więc w jednym z pokojów stanęła wreszcie skarbonka z napisem Fundacja Ubogiego Łosia. Ci, co się do Krasnogrudy zabłąkali, jeśli już bardzo chcą - podrzucają łosiowi pieniądze, z poczuciem, że uczestniczą w czymś ważnym.

Tutejsi we dworze 

Bo to, co się w Krasnogrudzie dzieje, jest bardzo ważne. Grupka zapaleńców z sejneńskiego Ośrodka i Fundacji "Pogranicze" wymyśliła, że pod litewską granicą, w miejscu bliskim Miłoszowi, powstanie Międzynarodowe Centrum Dialogu. Pogranicze ma dwór w dzierżawie od niedawna. Zaprzyjaźniony z ośrodkiem noblista swoje błogosławieństwo idei dał jeszcze na długo przed śmiercią. Projekt centrum - wzorcowy i bardzo interesujący - jest już dopięty na ostatni guzik. Teraz tylko pozostaje czekać na pieniądze. Sprawa wyjaśni się na przełomie sierpnia i września, ale póki co, Miłoszówka ożyła i bez nich. 

Od początku lipca drewniany dwór opanowała młodzież pogranicza. Tutejsi: z Sejn i pobliskich miejscowości - Polacy i Litwini, podopieczni ośrodka z klasy dziedzictwa kulturowego i członkowie Kapeli Klezmerskiej Teatru Sejneńskiego, studenci i tegoroczni maturzyści. Energii i pasji mają tyle, że mogliby obdzielić nimi innych sowicie, a i tak by jeszcze im zostało. Posprzątali dwór, zmieniają jego przestrzeń, dokumentują miejsce. 

Krasnogruda jest nie do poznania. 

Skrobanie wanny 

- "Jedziemy" powiedziała pani Małgosia [Sporek Czyżewska, szefowa Fundacji "Pogranicze" - red.]. Był początek wakacji. Z naszych Sejn do Krasnogrudy jest kilka kilometrów. Niektóre dziewczyny założyły spódnice, ładne bluzki... - wspomina Ula, blondynka z kręconymi włosami, studentka III roku pedagogiki kulturoznawczej na Uniwersytecie w Białymstoku. - Przyjeżdżamy, a tu nie ma światła, wody, żadnych mebli, w środku gruz i kurz. Zabraliśmy się za sprzątanie. Cieszyliśmy się z każdej drobnostki, wszystko obfotografowaliśmy. A to wreszcie podłogi po piętnastym umyciu zaczęły wyglądać jako tako, a to wannę po kilku dniach wyskrobaliśmy z brudu, a to tacie jednego z naszych kolegów udało się doprowadzić wodę. Potem przyjechała część mebli, którymi zaczęliśmy zapełniać pokoje. Wreszcie - zbierane przez Pogranicze od lat eksponaty związane z Miłoszem. 

I teraz we dworze jest tak: 

Jeden pokój zajmują dziewczyny, drugi - chłopcy. Trzeci - to pokój dla gości, pełen pięknych starych sprzętów, na łóżku kapa [Justyna - wysoka szatynka, studentka religioznawstwa na UJ w Krakowie: - Przyszła któregoś dnia pani Biruta z pobliskich Żegar i kategorycznie stwierdziła: kiedyś w takich dworach były kapy, musi być i teraz. I przyniosła!].

Korytarz to miejsce przedwojennej przeszłości dworu. Na czarno-białych zdjęciach - ciotki Miłosza z letnikami. Przed dworem - słynny automobil, który właściciele pensjonatu wysyłali po gości do Augustowa. 

- Ale ponoć więcej się psuł, niż jeździł - śmieje się Weronika, niewysoka szatynka, studentka I roku historii Uniwersytetu Warszawskiego. Oprowadza właśnie po dworze turystów z Bydgoszczy. - Wiedzą państwo, kim jest ten młody chłopak, który robi rogi nad głową jednej z ciotek? Miłosz oczywiście. A ten przystojniak to panicz Zaza, syn Lipskich, który w czasie wojny zmarł w obozie koncentracyjnym. Barwna postać, do dziś starsze panie z okolicy pamiętają, jak na potańcówkach tańczył w białym garniturze.

Łakomczuch w krótkich spodenkach 

Na drugim korytarzyku i w przylegającej salce na zdjęciach też Miłosz i jego rodzina, ale już starsi o pół wieku. To fotografie ze zbioru brata Czesława - Andrzeja oraz Krzysztofa i Małgorzaty Czyżewskich, współtwórców Ośrodka "Pogranicze". Są tu zdjęcia z czasów, gdy bracia spotykali się raz na kilka lat gdzieś w Europie. Jest zapis wzruszającej wizyty Miłosza z synem na Sejneńszczyźnie (w 1992 roku odwiedził Wilno, Szetejnie na Litwie - gdzie się urodził i właśnie Krasnogrudę). 

- Proszę spojrzeć, jakie ma rozmarzone spojrzenie - opowiada turystom Weronika. - To chwila, gdy Miłosz wchodzi w bramę i widzi dwór po raz pierwszy po kilkudziesięciu latach. A jedna z moich ulubionych fotografii to ta, na której nasz wielki noblista - i jak się okazuje łakomczuch - zajada się ciastem. I jest w krótkich spodenkach!

W jednym pokoju młodzi urządzili salkę projekcyjną, gdzie wyświetlają dokumentalne filmy o Miłoszu, a jak ktoś ma ochotę - to nawet "Dolinę Issy". W drugiej też można przysiąść na chwilę - przejrzeć publikacje związane z noblistą, posłuchać jego wierszy z taśmy, wpisać się do księgi pamiątkowej. Ta zapełnia się w szybkim tempie. W środku - niemal same zachwyty. "Jesteśmy zaskoczeni i oczarowani. To miejsce już żyje!". Chłopcy z Tych porównują przewodniczki do rusałek. A ktoś inny zapowiada, że na pewno jeszcze tu wróci. A już na pewno wtedy, gdy powstanie tu Centrum Dialogu.

Bo turyści, odjeżdżając z zarośniętej zielenią Krasnogrudy, mają już w głowie obraz, jak będzie ona wyglądać za lat kilka. Ostatnia sala pokazuje bowiem przyszłość Miłoszówki. 

- Do zagospodarowania jest 10 ha - mówi Irena o włosach jak len, Litwinka z Burbiszek, studentka kulturoznawstwa na UJ. - Będzie to taki archipelag Pogranicza, pomyślany w formie wysp. Wieża, najbardziej tajemnicza część, świetna do kontemplacji, dwór, oficyna, skryptorium, austeria. Wszystko to pomieści wydawnictwo, akademię, bibliotekę, hotelik i restaurację. 

Wszystko to zobaczyć można na wizualizacjach, rozrysowanych etapach rekonstrukcji dworu, rozwieszonych na ścianach. 

Na razie przez otwarte szeroko okna do środka pcha się zieleń. Jej jest w Krasnogrudzie najwięcej. - Tyle tu tajemniczych miejsc, zupełnie niedostępnych. Wieczorami park wydaje się groźny, nawet nie próbujemy się tam zapuszczać - mówi Justyna.

Fortepian w pokrzywach 

Ale w dzień gęstwina krzewów i wiekowych drzew jest wyjątkowo przyjazna. Kiedy młodzi z Pogranicza już wysprzątali dwór, urządzili wystawy - razem z architektem Rafałem Winiewiczem zaczęli pracować nad przestrzenią krasnogrudzką. Czyli oswajali ją - poprzez umieszczenie w parku różnych instalacji. I zaczęli zostawiać w gąszczu mnóstwo śladów - symboli związanych z dworem i wielokulturowością tego miejsca. Każdy wybrał "swoje" magiczne miejsce i wymyślił formę. 

I oto proszę: wystarczy wyjrzeć przez okno dworu, by w gęstwinie pokrzyw i krzaków dostrzec... fortepian. Niebieska plama na tle zieleni wygląda ciekawie, z daleka - niemal jak prawdziwy fortepian, tyle że odmalowany. Ktoś wyrzucił go z okna? Brniemy przez pokrzywy wysokie na półtora metra. A to kawałek odpowiednio pomalowanej dykty. Bartkowi z Pogranicza przedwojenny fortepian z archiwalnych krasnogrudzkich zdjęć tak zapadł w pamięć, że postanowił go symbolicznie reaktywować. 

Weronika na strychu dworu znalazła dubeltowe stare okno. Pomalowała je na czerwono, za nim umieściła symboliczny zegar (z koła przyniesionego z gospodarstwa zaprzyjaźnionej pani Eugenii Werelich). Całość powiesiła nad łąką. Sami spójrzcie, jaki z niego widok.

Justyna zaś w zagajniku postawiła koszyk, pomalowany na fioletowo, za nim - parasolkę, na pieńku umieściła jabłka i ulepione formy - symbol mieszkających na Sejneńszczyźnie starowierców. W jednej instalacji połączyły wspomnienie pani Florentyny z dworu i wielokulturowej mozaiki pogranicza.

Burbisz zniósł jaja 

Z gęstwiny wynurzają się co i rusz dziwne formy. Doskonale wkomponowane w przestrzeń, w drzewa, chaszcze. Oto Burbisz. Dziwny stwór - ptaszysko, którego kształt młodzi dostrzegli w zwalonym pniu. 

- Sam się ustawił i czekał na nas, aż zostanie zauważony. I tak idzie od jeziora ku dworowi, zniósł dwa jaja, dziób podniósł do góry - śmieje się Cyna Schenkelbach, artystka i animatorka z Jerozolimy, zaprzyjaźniona z Pograniczem. Razem z mężem, znanym fotografem Erwinem Schenkelbachem, przyjechała do Krasnogrudy, by poprowadzić warsztaty ph. "Przechodziświaty". Burbisz jest abstrakcyjny, ale faktycznie, w omszałym pniu tkwią dwa jajowate kamienie. Symboliczny jest też czakram Krasnogrudy, który znaleźć można nieopodal bramy - kombinacja drzewa i kamieni.

- Szukamy miejsc, które wydzielają dobre fluidy, są magiczne. Taką przestrzenią jest cała Krasnogruda, która można zapełnić symbolicznymi figurami. To idealne miejsce - mówi Cyna. - I dlatego doskonale w to wszystko wpisuje się idea "Przechodziświatów". 

Dawno temu Erwin Schenkelbach wymyślił "Krainę Kantur" (z arabskiego - kantura: strach na wróble). Przez wiele lat w niebezpiecznych warunkach robił zdjęcia dziwnych tajemniczych figur (usypanych z kamieni, zbudowanych z patyków) strzegących pól uprawnych na arabskich terenach otaczających Jerozolimę. Schenkelbach: - Okazało się, że te strachy, umieszczone na tragicznej wszak ziemi, pokazywane później w innej rzeczywistości, mogą być katalizatorem różnych intelektualnych i artystycznych działań. To właśnie one zainspirowały mnie do stworzenia Krainy Kantur. To takie marzenie o magicznej przestrzeni, która mogłaby stać się miejscem rodzenia się różnych twórczych pomysłów, spotkania, dialogu. Można umiejscowić ją właśnie na Sejneńszczyźnie, która, jak to pogranicze, jest też niezwykłą przestrzenią dramatów i niezwykłych spotkań. 

Pomysł spodobał się Krzysztofowi Czyżewskiemu, który wymyślił do niego jeszcze inną nazwę - "Przechodziświaty".

- I tak oto nasze figury, choć też kantury, nie będą już odstraszać, ale łączyć przeszłość i teraźniejszość, granice, ludzi. Powoli stworzymy tę krainę. Zaczęliśmy od Burbisza - mówi Cyna.

Pani Stasia w pokrzywach 

Ale te wszystkie projekty, opowieści młodych przewodników, którymi raczą turystów, pomysły - nie byłyby pełne, gdyby nie miejscowi. Młodzi wędrowali po Krasnogrudzie i okolicznych wioskach - Żegarach i Dusznicy, pukali do najstarszych mieszkańców, prosili o wspomnienia. Na początku nie było łatwo.

- Zaszliśmy do państwa Eugenii i Józefa Werelichów. Ona odpowiadała zdawkowo, on w ogóle nie chciał rozmawiać, ale nie odpuszczaliśmy, chodziliśmy tam po kilka razy. Wreszcie uznali nas za swoich, posypały się wspomnienia. I któregoś razu przyszli wolniutko do dworu. Jak zaczęli opowiadać, pokazywać, gdzie co stało przed wojną... Nie nadążaliśmy notować! - wspominają dziewczyny.

- Co tu dużo gadać, sami byliśmy wzruszeni, patrząc na nich, tak rozradowanych. Oto poczuli, że są ważni, potrzebni, że ktoś chce ich słuchać. To miejsce nie ożyłoby bez tych ludzi. My jesteśmy potrzebni im, a oni nam. Teraz gdy zachodzimy do tych naszych starszych przyjaciół, już czekają, już wołają: "O, moi przyszli!". My siadamy, słuchamy, notujemy. Czasem po pięć godzin - mówi Justyna.

Ula: - A pamiętacie jak pani Eugenia opowiadała o przedwojennych miłostkach? A pani Stasia, 80-letnia, jak prowadzała nas po tych pokrzywach, by opowiedzieć o przedwojennym dworze i pokazać wszystko dokładnie? A my za nią... Najbardziej magiczne były te wieczory, kiedy wracaliśmy umordowani z naszych wypraw po wioskach, zasiadaliśmy do kolacji i każdy zaczynał opowiadać: "A moja pani Stasia, a mój pan Władysław to dziś powiedział..."

Weronika: - Pan Witold [Wyżlański] miał w stodole autentyczne drzwi z krasnogrudzkiej wozowni, pamiętające przedwojenne czasy. Poprosiliśmy o nie. Popatrzył na nas, pokręcił głową, powiedział: "A po co to komu?". Ale drzwi wypożyczył. Zrobiliśmy z nich symboliczną bramę do Krasnogrudy. Pan Witold przyjechał na prezentację, zobaczył, że prośba miała sens, że wymieniamy go z nazwiska. Jaki się poczuł dumny! Zrozumiał, o co nam chodziło.

Bo młodzi z Krasnogrudy na każdym kroku akcentują, że miejscowi są dla nich bardzo ważni. Że Krasnogruda to także ich - przyjaciół z sąsiedztwa - miejsce. Drobne przedmioty, związane z historią okolicy, chowają do wielkiego krasnogrudzkiego kufra (ktoś przyniósł starą wagę, ktoś stary pedał od roweru, wykopany z ziemi). 

Zapraszają panie Władzie, Stasie, Józefów, Władysławów, Witoldów na spotkania - koncerty do dworu. Goście zasiadają na krzesełkach i słuchają. A młodzi w plastyczno-muzyczno-słownych prezentacjach pokazują zebrane historie i instalacje, sporządzone z podarowanych pamiątek. Na werandzie wokół dworu cały czas powiewają - zatopione w folii - opowieści sąsiadów, fotografie, fragmenty ich pamiętników. Czytania i oglądania jest na kilka godzin.

Drogowskaz na pamiątkę 

W niedzielę, 14 sierpnia, będzie finał. Tego dnia przypada pierwsza rocznica śmierci Miłosza. Na godz. 19 na pewno przyjdą miejscowi, pewnie wpadną turyści. Będzie Biesiada Miłoszowa. Młodzi szykują coś specjalnego. 

A potem - zaczną się zbierać do powrotu. 

- Nie chce nam się - mruczą. 

Nam też się nie chce odjeżdżać. Siedzimy w jasnej kuchni, przez okna wpada zapach ziół. Nagle wpada Wojciech Szroeder (z Ośrodka "Pogranicze", szef sejneńskiej Kapeli Klezmerskiej, razem z Małgorzatą Czyżewską "dowodzący" sztabem krasnogrudczan). Zrzędzi, ale ze śmiechem:

- Grono miłośników Krasnogrudy się powiększa. Ktoś zakosił nasz drogowskaz [piękny, drewniany, ręcznie rzeźbiony - red.]. Muszę zrobić nowy.

Monika Żmijewska
9.08.2005, Źródło: Gazeta Wyborcza