Odpowiedzialność za sytuację pogranicza

Odpowiedzialność za sytuację pogranicza

W najnowszym, specjalnym wydaniu magazynu THINKTANK, publikacji dotyczącej polskich pomysłów na Europę: naszego spojrzenia na wyzwania rozwojowe Unii Europejskiej, wydanej z okazji polskiej Prezydencji, ukazał się tekst Krzysztofa Czyżewskiego, pod tytułem "Odpowiedzialność za sytuację pogranicza".

Europa wyobrażała sobie zarządzanie wielokulturowością jako podtrzymanie tożsamości osobnych państw. Dziś wiemy, że wyzwaniem jest raczej współistnienie i utrzymywanie dialogu pomiędzy nimi.

Dobrze pamiętam moje pierwsze spotkanie z przedstawicielem odrębnej kultury. Moi dziadkowie mieszkali na Śląsku w Chorzowie. Ich sąsiadka, pani Grządzielka, była Ślązaczką i słabo mówiła po polsku. Bardzo jej się z bratem jako mali chłopcy baliśmy. I nieustannie chodziliśmy na skargę: „Grządzielka na nas nakrzyczała! Mówi tak, że nic nie rozumiemy”. Na co babcia odpowiadała: „Pamiętajcie, Grządzielka ma zawsze rację”. Wtedy się buntowaliśmy, ale dziś doceniam tę postawę babci, która sprawiła że Grządzielka stała się częścią naszej rodziny – to najmądrzejsza odpowiedź, której można udzielić na pograniczu kultur. Musimy przyjąć, że nasza prawda nie jest ostateczna.

Takie spojrzenie jest potrzebne dzisiaj, gdy europejska wielokulturowość znajduje się w poważnym kryzysie. Zajmuję się tym zagadnieniem od kilku dekad, a od 1990 r. kieruję Fundacją Pogranicze. Jej siedziba – Sejny – jest wyjątkowym miejscem na styku Polski i Litwy. Katolicyzm od wieków sąsiadował tu z judaizmem, a protestantyzm z prawosławiem. To właśnie jest pogranicze, często błędnie utożsamiane z pojęciem granicy. Na pograniczu bariery kulturowe nie oddzielają jednego państwa narodowego od drugiego, ale biegną w poprzek wielokulturowej, wielonarodowej, wielowyznaniowej społeczności. Nie dzielą państw, ale wspólnoty, mieszkające w tych samych miastach czy regionach.

Takie pogranicza są dziś w całej Europie. W globalnej skali jest nim sama Europa. W sąsiedztwie „innego” zawsze dochodzi do starć i wymiany zdań. Przy postępie europejskiej integracji, a także przy wzroście imigrancji do Europy będziemy więc świadkami rosnących konfliktów kulturowych. Europa powinna nauczyć się, jak z takimi konfliktami żyć oraz jak im zapobiegać. Mądrość społeczności pogranicza tkwi bowiem w intuicji i wiedzy, jakich granic przekraczać nie można.

Interkulturowość zamiast wielokulturowości

Sądzę, że Europa ma tu cztery poważne problemy, którymi są: postrzeganie wielokulturowości, „wypychanie” problemu poza swoje granice, brak myślenia strategicznego oraz niewłaściwie dobierane narzędzia.

W roku 2008 – ogłoszonym Europejskim Rokiem Dialogu Międzykulturowego – Unia chwaliła się swoją wielokulturowością, nie dostrzegając zupełnie kryzysu europejskiego społeczeństwa wielokulturowego i nie dokonując krytycznego namysłu nad jego przyczynami. Jako przedstawiciel „pokolenia Bośni” – ludzi, którzy zaangażowali się w dramat rozpadu byłej Jugosławii – uważam, że w niewystarczającym stopniu wyciągnęliśmy z niego wnioski.

Wojna na Bałkanach odsłoniła głębokie pęknięcie w europejskim rozumieniu tego, czym jest wielokulturowość społeczeństw. Pojęcie „wielokulturowość” w zachodnim świecie nie oznacza życia razem. Wręcz przeciwnie – polityka Unii ostatnich dekad polegała na tworzeniu w Europie archipelagu wielu wysp kulturowych i chronieniu ich tożsamości. Dlatego wolę posługiwać się pojęciem „interkulturowość”. Zakłada ono bowiem współistnienie kultur oraz ich oddziaływanie na siebie. To inne postrzeganie, które kładzie nacisk na to, że żyjemy razem, a nie oddzielnie. Potrzebujemy dziś bardziej wnikliwej refleksji na ten temat.

Odpowiedź na wyzwania – obowiązek Europy

Drugim problemem związanym z tożsamością Starego Kontynentu jest uznanie, że interkulturowość i zarządzanie nią jest zadaniem i odpowiedzialnością Europy. Unia i jej kraje członkowskie mają skłonność do projektowania problemu na zewnątrz – szukają „winnych” gdzie indziej. Pora skończyć z tą hipokryzją. Nie zapominajmy, że charakter dzisiejszego kontynentu jest w dużej mierze efektem europejskiego kolonializmu. Przyznajmy otwarcie, że po spustoszeniach dwóch wojen światowych Europa musiała zaprosić imigrantów, by pomogli podźwignąć się jej z ruin. Pamiętajmy, że te ruiny to nie dzieło „nowych Hunów” spoza europejskiego limes, lecz naszego barbarzyństwa. Przestańmy także udawać, że Europa potrafi dziś zbudować silne, konkurencyjne gospodarki bez imigrantów, owych „innych”, którzy są częścią naszych społeczeństw. Bez pracowników z Afryki Północnej czy krajów na wschód od Europy trudno byłoby dziś wyobrazić sobie sprawne funkcjonowanie wielu europejskich miast, firm i gospodarstw domowych. Współżyjemy z innymi w silnie zróżnicowanym kulturowo społeczeństwie nie z miłosiernej gościnności bynajmniej lecz z potrzeby, a nasza wolność zyskuje wiarygodność tylko w połączeniu z odpowiedzialnością.

Europa musi zatem przyjąć, że problem zarządzania konfliktami interkulturowymi oraz zapobiegania im jest w większym stopniu jej wewnętrznym problemem, a w mniejszym – efektem postaw i przekonań, które reprezentują nowi mieszkańcy kontynentu. Mimowolnie Europa wspiera zresztą radykalizmy kulturowe poza swoimi granicami. Dużą rolę w tym zakresie spełnia europejski system edukacyjny, nadal mocno ukształtowany przez tożsamości narodowe.

Obserwowałem kiedyś w Indonezji, jak sprzyja on postawom konfrontacyjnym. Pracowałem wówczas w pobliżu świątyni hinduistycznej, do której modlić się przychodzili również miejscowi muzułmanie. Wyznanie nie przeszkadzało też mieszkańcom okolicznych wiosek muzułmańskich zapraszać miejscowy teatr z przedstawieniem Mahabharata, które traktowali jako część swojego etosu kulturowego. Sztuka była poprzedzona kilkoma wersami z Koranu, a cały epos hinduski muzułmanie nie tylko znali na pamięć, ale też traktowali jak własny. Tak było do czasu, gdy pojawili się wykształceni w uniwersytetach europejskich młodzi muzułmanie. Zaczęli oni pytać: „Czy wyście zwariowali? Nie wiecie kim jesteście? Jak możecie modlić się w świątyni hinduistycznej, skoro jesteście muzułmanami?”.

Ten młody fundamentalizm muzułmański, nowy na gruncie indonezyjskiego synkretyzmu religijnego, był bezpośrednim efektem europejskiego widzenia świata w kategoriach tożsamości narodowych. O mechanizmach wzmacniania go w Europie dyskutowaliśmy także podczas Nowej Agory – debaty o kryzysie wielokulturowego społeczeństwa, która miała miejsce w 2009 r. w Berlinie. Obecni na niej Marokańczycy z Fezu zastanawiali się, co takiego dzieje się z ich młodymi rodakami, którzy wyjeżdżają do Europy wyedukowani na ideach oświeceniowych, a wracają zawiązani w chusty. Nie upraszczam sprawy i nie bagatelizuję pozaeuropejskich środowisk fundamentalistycznych. Ale sama Europa, ze swoim poczuciem niepokoju i zagrożenia, także wzmacnia radykalizmy. Sądzę, że należałoby mówić tu o pewnym systemie naczyń połączonych. Na nastroje poza Europą Unia może jednak wpływać w niewielkim stopniu – w przeciwieństwie do sytuacji wewnątrz.

Dialog i potrzeba budowania mostów

W Europie brakuje tymczasem myślenia strategicznego o interkulturowości. To trzeci problem podejścia do zarządzania współistnieniem wielu kultur w jej granicach. Każde doraźne rozwiązanie, które tymczasowo rozładowuje sytuację, jest niewystarczające. Żeby skutecznie walczyć z kryzysem wielokulturowym, musimy przywrócić kulturze czas i wymiar trwania. Potrzebny jest szeroki front działań integracyjnych, dialogowych i organicznych, realizowanych na poziomie współnot lokalnych. Sytuacja w różnych krajach jest inna, a napięcia między społecznościami żyjącymi w ramach granic Unii Europejskiej mają różne podłoże historyczne i społeczne. Odpowiedzią na nie powinny być przemyślane i długofalowe strategie dialogu. Przykład Niemiec pokazuje, że kryzys społeczeństwa wielokulturowego ma wiele wspólnego z niemożnością integracji społeczeństwa niemieckiego ze społecznością muzułmańską. Niemcy podsumowują swoje doświadczenia stwierdzeniem, że sytuacja mogłaby być dziś inna, gdyby od początku problem został zlokalizowany, a odpowiedzią na niego były programy edukacyjne oraz integracyjne.

Kwestii integracji społeczności muzułmańskiej w Europie nie da się rozwiązać bez dialogu. Kluczowe jest stworzenie przestrzeni do jak najczęstszego kontaktu – platform dyskusji poza meczetem i kościołem katolickim, gdzie jedni i drudzy wierni spotykają się osobno. Europejskie demokracje zatraciły tę właśnie agorę, miejsce spotkań i wymiany poglądów. Jej brak może mieć katastrofalne skutki.

W tym kontekście istotne staje się pytanie o proces integracji Turcji z Europą. Członkostwo Turcji w Europie poszerzyłoby spojrzenie na dialog międzykulturowy, a Europa zyskałaby silnego partnera ze świata muzułmańskiego. Otwarcie szans na akcesję Turcji wiele powie nie tylko o jej przygotowaniu do członkostwa w UE, lecz także o zdolności Unii do integracji z krajem o tradycji odmiennej od europejskiej.

Czwarta trudność w zakresie zarządzania europejską różnorodnością kulturową to źle dobrane narzędzia. Podczas jednej z konferencji zorganizowanej OBWE poświęconej ksenofobii, nacjonalizmowi i antysemityzmowi w Europie, uderzyła mnie dysproporcja wydatków między funduszami przeznaczanymi na monitoring i badanie tych problemów a wydatkami na przeciwdziałanie im na poziomie lokalnych społeczności. Potrafimy doskonale dziś bić w Europie na alarm i badać problemy (gros wszystkich wydatków), ale nie umiemy odpowiadać na nazwane wyzwania. Sądzę, że trzeba dążyć do odwrócenia tych proporcji i przeznaczyć więcej pieniędzy na rozwój dobrych praktyk, którym służyć będą monitoring, bazy danych oraz programy badawcze.

Poznajmy się lepiej

Z perspektywy czasu warto docenić, że upadek muru berlińskiego nie przyniósł w Europie Środkowej takich konsekwencji, jak w krajach byłej Jugosławii. Rosnące nacjonalizmy i ekstremizmy stają się jednak problemem także w tej części Europy. Nigdy wcześniej po 1989 r. stosunki polsko-litewskie nie były tak napięte jak obecnie. Nie najlepiej też jest na pograniczu polsko-ukraińskim, o stosunkach węgiersko-słowackich nie wspominając. Naiwnie uwierzyliśmy w scenariusz, według którego konflikty między kulturami stały się przeszłością. Mieszkańcy pogranicza wiedzą jednak, że napięcia nigdy nie znikają do końca – a wzajemnym relacjom zawsze grozi pogorszenie.

To zagrożenie jest dziś realne. Wzrostowi napięć międzykulturowych sprzyja sytuacja, w jakiej znalazła się Europa. Chociaż tożsamość europejska jest silnie związana z tolerancją, zróżnicowaniem kulturowym i prawami człowieka, czujemy się słabsi i do głosu dochodzi nacjonalizm. Ludziom trudno uporać się z sytuacją, że ich sytuacja się pogarsza, świat staje się niezrozumiały, a w sąsiedztwie pojawiają się „obcy” – ludzie z odległych wcześniej krajów, z którymi teraz chodzą do szkoły ich dzieci. Ci „obcy” mają w dodatku swoje aspiracje kulturowe i religijne, których zaspokojenia się domagają. Widoczne dziś nasilanie się  sytuacji kryzysowych jest efektem postawy obronnej wobec tych zjawisk. Grożą one jednak w Europie eskalacją: trwałym wzmacnianiem podziałów na „swoich” i „obcych”, czyli wzmacnianiem konfliktów. Ostrzejsza, konfrontacyjna forma nacjonalizmu nie jest już bowiem zainteresowana tłumieniem konfliktów, ale ich rozniecaniem. Wywołanie pożaru staje się dla niej jedynym sposobem na obronę swojej „absolutnej” prawdy. To przede wszystkim z uwagi na ten mechanizm Europa pilnie potrzebuje dziś bardziej otwartej dyskusji o polityce imigracyjnej i metodach zarządzania konfliktami międzykulturowymi.

Fundamentalny gest

Myśląc o sposobach przezwyciężenia kryzysu społeczeństwa wielokulturowego warto rozważyć słowa Claudio Magrisa, pisarza, któremu przyznaliśmy tytuł Człowieka Pogranicza (nadajemy go wybitnym obywatelom Europy Środkowej, którzy przyczynili się do krzewienia etosu pogranicza). W jednej z książek Magris napisał, że jedynym racjonalnym sposobem rozwiązywania konfliktów na pograniczach jest opowiadanie się zawsze za drugą stroną. Wydaje się to paradoksalne i nieracjonalne, ale na dłuższą metę ten rodzaj siły – bo jednak trzeba mieć siłę, odwagę i mądrość, żeby powiedzieć, że to inny ma rację – naprawdę rozwiązuje konflikty i problemy.

Europa ma dzisiaj problem z taką postawą. Tymczasem etos pogranicza, który pozwala współistnieć wielokulturowej społeczności, nie zna gestu odsuwania czy odpychania. Zakłada zapraszanie do współuczestniczenia, sąsiedztwa i dialogu. Zaczęliśmy jednak uważać, że czyniąc gest przyzwalający, otwierając się na innych, wychodzimy na słabych dając się innym wykorzystać. Coś w tym fundamentalnym geście porozumienia zostało nadkruszone. Będąc rzecznikami dialogu i otwarcia, nieustannie zadajemy sobie pytanie: kto ma wykonać pierwszy ruch? Jeśli my – to czy zostanie on odwzajemniony? A co, jeśli nie? A przecież to właśnie takie gesty tworzą europejską wspólnotę.

Uważam, że nie ma innego sposobu na budowanie interkulturalnej Europy niż dialog. Ci, którzy wykpiwają jego sens, nie wskazują żadnej alternatywy. Wywożenie z Europy emigrantów lub zamykanie przed nimi granic nie jest odpowiedzią. Żadna cywilizacja nie rozwija się tylko na jednym brzegu rzeki.

Mówiąc o wyzwaniach wielokulturowej Europy często wspominam Mostar i jego słynny, zburzony podczas wojny Stary Most. Jego odbudowa była pierwszą sprawą, za którą zabrali się mieszkańcy wieloetnicznego Mostaru po wojnie. Życie bez łączącej dwa brzegi rzeki mostu było dla nich niemożliwe – niezależnie od tego, co jedna część tej społeczności myślała o drugiej. W naturze człowieka leży przekraczanie granic i – mimo ryzyka – budowanie mostów, które pozwolą przejść na drugą stronę.

Chciałbym więc przypomnieć Europejczykom to, co mówiła nam moja babcia. „Pamiętajcie, Grządzielka ma zawsze rację”.