Shimon Redlich, Razem czy osobno. Polacy, Żydzi i Ukraińcy w Brzeżanach, 1919-1945. Fragment.

Shimon Redlich, Razem czy osobno. Polacy, Żydzi i Ukraińcy w Brzeżanach, 1919-1945. Fragment.

Część I
Mój powrót
Było słoneczne, upalne popołudnie latem 1991 roku. Właśnie wylądowaliśmy na małym, zaniedbanym lotnisku we Lwowie. Wracałem do tej części świata po czterdziestu sześciu latach. Wyjechałem stąd w sierpniu 1945 roku, potem przez kilka lat mieszkałem w Łodzi, aż wyemigrowałem do Izraela, gdzie żyję do dziś. Do Lwowa pojechałem z moją żoną Judy, urodzoną w Ameryce, i dwiema córkami, rodowitymi Izraelkami, Szlomit i Efrat. Szlomit otrzymała imię po moim ojcu Szlomo, a Efrat – po dziadku Efraimie Fiszlu. Obaj zginęli w Brzeżanach w czasie wojny.

Lotnisko, które pamiętało lepsze czasy, było dla mnie bramą do niedalekich Brzeżan. Już od jakiegoś czasu powracałem myślami do przeszłości, do czasów dzieciństwa. Ciągle oglądałem plan miasta i stare rodzinne fotografie. Miałem wielką ochotę tam wrócić, a jednocześnie bałem się tego. Na szczęście rodzina zgodziła się pojechać ze mną. Żona i córki zawsze chętnie mi towarzyszyły w moich wyprawach w przeszłość. Potrzebowałem ich wsparcia. Spodziewając się silnych wzruszeń, nie chciałem być sam.

Pierwszą twarz, którą rozpoznałem, widziałem wcześniej tylko na fotografii. Była to twarz ślicznej Tani, wnuczki Tańki Koncewicz, Ukrainki, która ukrywała nas w czasie wojny. Tania powiedziała, że jej wiekowa i schorowana „babuszka” uparła się przejechać całą wyboistą drogę z Brzeżan i przywitać nas na lotnisku. Po chwili ściskaliśmy się z Tańką i całowali. Moja żona wzruszyła się do łez. Ja starałem się zachować powściągliwość. Tańka, która fizycznie tak się zmieniła, że wydawała mi się zupełnie obca, płakała i cały czas mówiła do mnie „mój maleńki chłopczyku”. Chociaż obie panie nalegały, byśmy od razu pojechali z nimi do Brzeżan, gdzie czekała na nas Ania, córka Tańki i matka Tani, przeprosiliśmy je i obiecaliśmy przyjechać nazajutrz. Nie wiedząc, co nas czeka w prowincjonalnych Brzeżanach, wolałem zatrzymać się we Lwowie. Tego samego wieczoru dwunastoletnia Efrat dostała wysokiej gorączki i strasznego bólu gardła. Musieliśmy wstrzymać się z wyjazdem jeszcze jeden dzień.

Kiedy wreszcie wyruszyliśmy, byłem bardzo przejęty. Zbliżając się do Brzeżan, usiłowałem przypomnieć sobie tamtejszy krajobraz i architekturę. Bardzo chciałem odnaleźć znajome miejsca. Miałem nadzieję, że powrócą chwile, które wciąż trwały w mojej pamięci i wyobraźni. Pojechaliśmy najpierw do Tańki. Zastanawiałem się, czy poznam jej dom. Okazało się, że zbudowali nowy w tym samym miejscu, gdzie stał ten, w którym przez wiele miesięcy ukrywaliśmy się na ciasnym stryszku nad stajnią.

Tańka, wtedy młoda i energiczna, była teraz starą, z trudem poruszającą się kobietą. Byłem ciekaw, co o mnie pamięta. Powtarzała w kółko po ukraińsku, co z trudem rozumiałem: że pewnej śnieżnej i mroźnej nocy niosła mnie ileś kilometrów na plecach. Opowiedziała też, jak zostali nakryci Żydzi, których ukrywała przed nami, i jak ona sama uniknęła sądu i kary. Dla niej to był cud. A wkrótce potem pojawiła się u niej nagle moja ciocia Malcia z mężem Wową i Tańka nie odmówiła im pomocy. Do dziś nie rozumiem, jak ta prosta, wiejska kobieta mogła w takiej sytuacji jeszcze raz zaryzykować własne życie i życie swoich dzieci – dziewięcioletniej Ani i pięcioletniego Henia. Mąż Tańki był wtedy na robotach w Niemczech.

Tańka nalegała, żebyśmy zostali, ale ja bałem się nocować w Brzeżanach. Wśród ukraińskich chłopów czułem się nieswojo. Nie chciałem narażać się na najmniejsze ryzyko. Miejsce, w którym w tamtych strasznych czasach czułem się tak bezpiecznie, teraz wydawało mi się niepewne. Jak to możliwe? Poczucie bezpieczeństwa musi być rzeczą względną. Po strychu w getcie dom Tańki wydał nam się naprawdę bezpieczny. Teraz z kolei Lwów wydawał się bezpieczniejszy niż Brzeżany. A może wciąż czaił się we mnie podświadomy lęk przed banderowcami? Wieczorem wyjechaliśmy do Lwowa. Byłem zupełnie oszołomiony i wyczerpany.

Wróciliśmy do Brzeżan następnego dnia rano. Tylko kilka miejsc wyglądało naprawdę znajomo. Wyraźnie rozpoznawałem chyba jedynie rynek i ratusz. Naprzeciwko ratusza, na niewielkim wzniesieniu, znajdowała się ukraińska cerkiew, z dwoma posągami przy wejściu. Znajomy wydawał mi się również widok zrujnowanej brzeżańskiej synagogi, ze śladami dawnej świetności. To tam chodziłem z ojcem i dziadkiem Fiszlem w soboty i święta. W pamięci zachowałem odświętną atmosferę, niewyraźny obraz bimy i aron ha-kodesz, ozdobionej srebrnymi lwami.

Bardzo chciałem odnaleźć dom, w którym mieszkaliśmy przed wojną, a także budynek na terenie getta, gdzie ukrywaliśmy się przed przeprowadzką do Tańki. Przez moment zdawało mi się, że go rozpoznaję. Byliśmy na Kolejowej, bardzo blisko ratusza. Patrząc na jasnobrązową kamienicę, miałem niemal pewność, że właśnie tam, na strychu, ukrywaliśmy się. Wszedłem i wspiąłem się po schodach na górę. Drzwi na strych były zamknięte. Nie odważyłem się zapukać do któregoś z mieszkań i poprosić o klucz. Gdy znalazłem się z powrotem na ulicy, nie byłem już niczego pewny. Krążyłem po mieście, wypatrując znajomych budynków i miejsc. Ale nie mogłem ich znaleźć. Wydawało się, że poznikały. Duże fragmenty centrum były zbudowane na nowo. Tam, gdzie kiedyś stały domy, teraz znajdował się park, w miejscu budynków rosły drzewa. Chciałem przenieść się w przeszłość, ale nie miałem na czym się oprzeć. Goniłem za cieniami. Strzępki wspomnień nie wiązały się w żadną całość. Moje stare mapy i szkice nie były zbyt pomocne. Wielokrotnie zmieniano tu nazwy ulic, z polskich na niemieckie, potem na rosyjskie, a w końcu na ukraińskie. Polskie Brzeżany stały się miastem ukraińskim. W zniszczonych fasadach domów w rynku wciąż jeszcze można było dopatrzyć się śladów urody tego miasta. Na dawnym cmentarzu żydowskim, położonym na zboczu wzgórza Okopisko, przy drodze w kierunku wsi Raj, było teraz pełno chwastów i pogruchotanych nagrobków. Tam właśnie, prawie pół wieku temu, po ostatniej łapance w getcie, został zastrzelony mój ojciec, a jego ciało wrzucono do zbiorowego grobu. Błąkaliśmy się tam przez jakiś czas, odmówiłem kadisz, modlitwę za zmarłych, i wyjechaliśmy z miasta. Pierwszy powrót do Brzeżan na zawsze pozostanie kamieniem milowym w moich duchowych i uczuciowych podróżach w przeszłość.

* * *

Polacy nazywali to miasto Brzeżany, Ukraińcy – Bereżany, a Żydzi – Bereżan. Te trzy grupy etniczne mieszkały tam przez wieki. Brzeżany otrzymały prawa miejskie w XVI wieku od króla Zygmunta Starego, a w 1772 roku, po pierwszym rozbiorze Polski, znalazły się w granicach imperium Habsburgów. Po rozpadzie cesarstwa i odzyskaniu przez Polskę niepodległości stały się częścią polskich Kresów Wschodnich. Największym miastem tego regionu, zwanego Galicją Wschodnią, był położony niecałe sto kilometrów na północny zachód od Brzeżan Lwów. Innym dużym miastem, leżącym nieco bliżej, na północny wschód od Brzeżan, był Tarnopol. W 1939 roku Brzeżany zostały włączone do Ukraińskiej Republiki Sowieckiej, a w 1941 roku – do okupowanego przez Niemców „Distrikt Galizien”. W 1944 roku wróciły do sowieckiej Ukrainy. Po rozpadzie Związku Radzieckiego w 1991 roku stały się częścią niepodległej Ukrainy.

Współczesne Bereżany zupełnie nie przypominają Brzeżan lat międzywojennych. Prawie wszyscy mieszkający tam kiedyś Polacy przenieśli się do Polski, a wielu Ukraińców uciekło na Zachód. Ludność żydowska została zgładzona. Dzisiejsze Bereżany, liczące nieco ponad 18 tysięcy mieszkańców, są niemal całkowicie ukraińskie1. Mieszkają w nich głównie przybysze z okolicznych wsi lub innych części Ukrainy.

O ile w przeszłości językiem najczęściej spotykanym w Brzeżanach był polski, obecnie na ulicach słyszy się głównie ukraiński. Większość nazw ulic zmieniła się czterokrotnie w ciągu półwiecza: najpierw podczas krótkotrwałych rządów sowieckich w latach 1939–1941, następnie w 1941 roku, podczas okupacji niemieckiej, potem w 1944 roku, po powrocie sowietów, i wreszcie po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości w 1991 roku. W okresie międzywojennym część ulic nosiła imiona znakomitości polskiego wojska i kultury, takich jak Piłsudski, Rydz-Śmigły, Mickiewicz czy Słowacki. W drugiej połowie stulecia zastąpili ich Marks, Engels oraz różni przywódcy i generałowie sowieccy. Obecnie większość nazw ulic odnosi się do ukraińskiej historii i kultury. Na najnowszym planie Brzeżan figurują nazwiska Szeptyckiego i Bandery, nie do pomyślenia za rządów polskich czy sowieckich2. Współczesne Bereżany mają bardzo mało wspólnego z dawną wieloetniczną, wielokulturową i wielojęzyczną społecznością tego miasta.

Międzywojenne Brzeżany były schludnym miastem średniej wielkości. Przed I wojną światową mieszkało tam około 11 tysięcy ludzi, a w przededniu II wojny światowej – około 13 tysięcy3. Chociaż w latach 1914–1920, na skutek wojny i powojennego zamieszania, nastąpiły istotne zmiany demograficzne, nie wpłynęło to w poważniejszym stopniu na liczbę mieszkańców. W okresie międzywojennym dominowali w Brzeżanach Polacy, stanowili połowę mieszkańców. Polskość miasta akcentował stacjonujący tam pułk WP, liczący tysiąc żołnierzy i oficerów z rodzinami, prawie samych Polaków. Jako że Brzeżany były miastem powiatowym, wielu Polaków pracowało w urzędach i administracji. Niewiele mniejszą grupę niż Polacy tworzyli Żydzi – jedna trzecia mieszkańców. Należało do nich trzy czwarte sklepów4. Ukraińcy stanowili mniej niż jedną czwartą ludności Brzeżan. Głównie ukraińskie były natomiast okoliczne wsie. Ukraińcy stanowili 60 procent ich mieszkańców, Polacy 30 procent, Żydów na wsi mieszkało bardzo niewielu5.

W opisach Brzeżan i we wspomnieniach brzeżańczyków, tutejszy krajobraz często bywa określany jako „mała Szwajcaria”6. Miasto, położone na nizinie, otaczają łagodne, zalesione wzgórza: Storożysko od północy, Zwierzyniec od północnego wschodu, Łysonia od południowego wschodu, Ruryska od południa i Babina Góra od południowego zachodu. Atrakcją był położony na północnym skraju miasta tzw. Staw, malownicze jezioro, przez które przepływa rzeka Złota Lipa. Na wzgórzu wznoszącym się nad miastem od północnego zachodu stał wiekowy kościół i klasztor bernardynów. Centralnym punktem miasta był rynek, za Habsburgów nazywany Ringplatzem, z ratuszem pośrodku, okazałą budowlą z wieżą zegarową. Część otaczających ratusz budynków utrzymana była w nieco pompatycznym dziewiętnastowiecznym stylu. Niektóre ozdobiono pilastrami, wystającymi ze ścian frontowych. Parter ratusza i okolicznych domów zajmowały liczne sklepiki, w większości należące do Żydów. Między ratuszem a północną pierzeją rynku odbywały się cotygodniowe targi, na których chłopi z okolicy sprzedawali płody rolne. Na otwartej przestrzeni wokół ratusza organizowano wojskowe defilady i rozmaite uroczystości.

Naprzeciwko zachodniej ściany ratusza, na niewielkim wzniesieniu, znajdowała się cerkiew Świętej Trójcy, której wrót strzegły posągi Piotra i Pawła. Niedaleko ratusza na południowy zachód, również na nieco podwyższonym terenie, stał gotycki kościół farny, siedziba parafii rzymskokatolickiej, największa świątynia w mieście. Parę ulic dalej w tym samym kierunku, na malowniczym wzgórzu górującym nad miastem, stał imponujący, nowoczesny budynek brzeżańskiego gimnazjum. W centrum starej i w większości ubogiej dzielnicy żydowskiej znajdowała się główna synagoga, zbudowana w stylu renesansowym i wzorowana na synagodze w Livorno7. Biegnąca na wschód od ratusza krótka ulica Potockich przechodziła w Kolejową, która prowadziła do dworca. Po północnej stronie Kolejowej, w połowie drogi między centrum a dworcem, stał zrujnowany zamek Sieniawskich, otoczony Starym Parkiem. Mikołaj z Sieniawy, polski szlachcic, był założycielem miasta. Do zamku, który wyglądał jak twierdza, należał również kościół i kaplica, gdzie grzebano szczątki kolejnych właścicieli Brzeżan. Wzdłuż południowej strony Kolejowej, naprzeciwko zamku Sieniawskich, ciągnęły się koszary 51. pułku.

Z południowo-zachodniej dzielnicy Adamówka do wsi Raj prowadziła trzykilometrowa aleja lipowa. Na północ od drogi, na stoku wznoszącego się nad miastem wzgórza, leżał, założony przed wiekami, żydowski cmentarz Okopisko. Dalej w stronę Raju, na południe od drogi, był rozległy cmentarz chrześcijański, gdzie grzebali swoich zmarłych zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. Na końcu lipowej alei, już w samym Raju, znajdowała się posiadłość Potockich, obejmująca ogromny stary park, stawy i piękny renesansowy pałacyk.

* * *

Po wyjeździe z Brzeżan w 1945 roku osiedliliśmy się w Łodzi, „polskim Manchesterze”, jednym z niewielu polskich miast mało zniszczonych w czasie wojny. Spędziłem tam pięć raczej szczęśliwych lat, ucząc się w syjonistycznej szkole hebrajskiej. Byłem również członkiem syjonistycznej organizacji młodzieżowej Haszomer Hacair. Gdy zimą 1950 roku wyemigrowaliśmy w końcu do Izraela, mówiłem już płynnie po hebrajsku. Jednak proces „izraelizacji”, który przeszedłem w jednym z kibuców, był dla mnie dość trudny. W ciągu zaledwie roku stałem się Izraelczykiem, przynajmniej na zewnątrz. Nie chciałem się odróżniać od rówieśników urodzonych w Izraelu i trochę mnie to kosztowało. Przez lata nosiłem w sobie pewną niechęć do nich. Gdy w szczytowej fazie procesu Demianiuka, sądzonego w Izraelu za mordowanie Żydów w Treblince, udzielałem wywiadu dla prasy, podkreśliłem, że o wiele lepiej wspominam prostą ukraińską chłopkę, która uratowała mnie w czasie wojny, niż kibuc. Skończyłem szkołę średnią w pobliskim mieście i zostałem powołany do wojska. Kibuc, wojsko i studia usunęły w cień moje brzeżańskie dzieciństwo. Stopniowo zacierało się ono i odchodziło w odległą przeszłość.

Po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się nad swoim dzieciństwem na początku lat sześćdziesiątych. Toczył się właśnie proces Eichmanna. W tym czasie studiowałem historię na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Pewnego dnia, wertując czasopisma, natrafiłem na „Ostatni powrót”, krótki reportaż Elie Wiesela. Opowiadał o swoich pierwszych powojennych odwiedzinach w rodzinnym mieście Szeged. Byłem głęboko poruszony. W tym czasie nie mogłem nawet marzyć o podróży do Brzeżan. Życie w Izraelu pochłaniało mnie całkowicie. Po raz pierwszy wyjechałem za granicę dopiero dwanaście lat po przyjeździe do Izraela. Miałem właśnie rozpocząć studia podyplomowe na Uniwersytecie Harvarda. Do dziś pamiętam, jak byłem zdenerwowany i nawet trochę wystraszony powrotem do nieżydowskiego świata. W jakiś sposób przypominało mi to Łódź i Brzeżany.

Chociaż w mojej rodzinie często opowiadało się o getcie i słyszałem wiele historii ocalonych, nie robiły one na mnie większego wrażenia. Byłem pochłonięty innymi sprawami. Dopiero w połowie lat siedemdziesiątych, gdy w czasie mojego pierwszego urlopu naukowego wykładałem na jednym z amerykańskich uniwersytetów, zacząłem głębiej zastanawiać się nad własną przeszłością. Po raz pierwszy prowadziłem zajęcia na temat Holocaustu i było to trudniejsze, niż się spodziewałem. Przez pewien czas źle spałem. Zmagałem się z tematem i osobistymi przeżyciami. Nigdy nie powiedziałem studentom, że jestem jednym z ocalonych. Podczas tego pobytu w Ameryce poznałem dwoje polskich naukowców z Warszawy: Ludwika, profesora matematyki i informatyki, oraz jego żonę Jolkę, zajmującą się filozofią i literaturą. Z czasem bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Jestem przekonany, że nasza przyjaźń i wspólnie spędzony czas wpłynęły na mój stosunek do Polaków i Polski.

W naszej rodzinie przez całe lata prawie nie wspominało się o Tańce Koncewicz ani o Karolu Codognim, którego rodzina dostarczała nam żywność, gdy ukrywaliśmy się w brzeżańskim getcie już po jego likwidacji. Dla nas oni żyli jakby na innej planecie. Na pewno działo się tak z dwóch powodów: po pierwsze, w Izraelu przez wiele lat nie było szerszej publicznej dyskusji o Sprawiedliwych; po drugie, między nami na Zachodzie a komunistyczną wschodnią Europą stał trudny do pokonania mur. Zapewne woleliśmy też wyprzeć ze świadomości tę część naszego życia. Potem, któregoś dnia, po jakiejś uwadze na temat pamięci i wdzięczności rzuconej mimochodem przez moją starą już matkę, postanowiłem spróbować odnaleźć naszych polskich i ukraińskich wybawców. Było to jeszcze w czasach, gdy dla przeciętnego Izraelczyka Polska i Ukraina leżały gdzieś na końcu świata.

Nie widzieliśmy tych ludzi przez prawie czterdzieści lat. Przez cały ten czas nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu. Nie miałem aktualnych adresów. Można było jedynie wysłać listy tam, gdzie mieszkali jeszcze w latach czterdziestych: Tańka we wsi Raj, a Karol w Polsce. Przypuszczałem, że Karol może mieszkać w Chojnowie na Śląsku, gdzie osiedliło się wielu Polaków z Brzeżan. Wśród ocalonych brzeżańskich Żydów krążyła pogłoska, że po naszym wyjeździe Tańka ukrywała banderowców i została za to zesłana na Syberię. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Pewnego ranka w skrzynce pocztowej znalazłem, ogromnie zaskoczony i przejęty, kopertę z sowieckimi znaczkami. Był to list od Ani Koncewicz, córki Tańki, a adres zwrotny wskazywał na Raj. List był krótki i osobisty. Mówił o „dawno oczekiwanym” liście, który w końcu nadszedł. Po tym „detektywistycznym sukcesie” z Koncewiczami postanowiłem podjąć próbę odnalezienia Karola. I jeszcze raz mi się poszczęściło. Chociaż Karol nie mieszkał już w Chojnowie, mój list dotarł do niego. Tak się złożyło, że na poczcie w Chojnowie pracował kuzyn Karola i przekazał mu mój list. Odnowienie kontaktów z tymi ukraińskimi i polskimi rodzinami nadało nowy wymiar mojemu życiu. Nawiązałem realną więź z ważną częścią mojej przeszłości. I zapragnąłem spotkać się z tymi ludźmi.

Innego rodzaju powrót związany był z moją pracą badawczą i nauczaniem. Skupiałem się na latach wojny, na Niemczech Hitlera i Rosji Stalina. Ci dwaj dyktatorzy nie tylko narzucili kształt współczesnemu sobie światu, ale wpłynęli też bezpośrednio na moje życie. Zajmowałem się głównie historią Żydów w Związku Sowieckim podczas wojny, przede wszystkim na obszarach nieokupowanych przez hitlerowskie Niemcy. Wciąż nie byłem w stanie zająć się bezpośrednio jakimkolwiek aspektem „najważniejszej sprawy”. Tylko krążyłem wokół Zagłady. Wkrótce jednak zacząłem podejmować wypady na to trudne terytorium. W połowie lat osiemdziesiątych spędziłem rok w Instytucie Badań Ukraińskich na Uniwersytecie Harvarda, badając stosunki ukraińsko-żydowskie. Był to też mały krok w kierunku mojej osobistej historii.

W tym czasie zostałem zaproszony na międzynarodową konferencję poświęconą metropolicie Andrzejowi Szeptyckiemu ze Lwowa. Szeptycki był postacią nadzwyczaj skomplikowaną i kontrowersyjną. Wybitny przywódca ukraiński, który w czasach Zagłady pomagał Żydom. Mój referat dotyczył stosunków Szeptyckiego z Żydami. Nieprzypadkowo zająłem się osobą Ukraińca ratującego Żydów, zamierzałem pokazać, że nie wszyscy Ukraińcy byli obojętni na los Żydów. Był w tym również pewien akcent osobisty. Mój pradziadek należał do grona rabinów, którzy witali Szeptyckiego, gdy przed I wojną światową odbywał wizytację kanoniczną w Brzeżanach. Podczas konferencji otaczały mnie dziesiątki duchownych ukraińskich z całego świata, w długich czarnych sutannach, z wielkimi krzyżami na piersiach. Było to dla mnie dziwne i zarazem emocjonujące. W harwardzkim Instytucie Ukraińskim stykałem się z naukowcami ukraińskimi, młodymi i starymi. Zbliżałem się do tego środowiska, które było dla mnie jednocześnie bliskie i dalekie. Starałem się poprzez lektury i rozmowy uchwycić, co nimi powoduje. Próbowałem myśleć „po ukraińsku”. Kłębiły się we mnie różne uczucia.

Coraz częściej myślałem teraz o Tańce, Karolu i Brzeżanach. Pojawiali się w moich snach. W którymś śnie znalazłem się w Brzeżanach razem z Tańką. Ania, jej córka, zabrała mnie na spacer. To, co widziałem – ulica, park – było znajome. W tym śnie mówiłem po polsku. Próbowałem potraw i owoców z czasów dzieciństwa. Było to przyjemne doznanie. Wywołało silną tęsknotę. W innym śnie znalazłem się w Polsce z Karolem. Był to sen pełen niepokoju. Straciłem paszport i wizę. Wpadłem w panikę i chciałem stamtąd uciec.

Zaraz po powrocie z „ukraińskiego” urlopu naukowego spotkałem się w końcu, po raz pierwszy od opuszczenia Brzeżan, z Karolem. Przyjechał do Izraela wiosną 1986 roku i gościliśmy go przez miesiąc. Mówił tylko po polsku, a ja bez przerwy tłumaczyłem. Mimo bariery językowej od razu zaprzyjaźnił się z moją żoną i córkami. Nieustannie nazywał mnie swoim „młodszym bratem”. Czuliśmy się z nim jak z rodziną. Doskonale pamiętał dziadka Fiszla. Prosiłem Karola, by opowiedział mi o czasach wojny. Najbardziej interesowało mnie, czym się kierowała jego rodzina, udzielając nam pomocy. Ale na ten temat nie zdołałem wydobyć z niego żadnej konkretnej odpowiedzi.

Kilka miesięcy wcześniej złożyłem w Yad Vashem wniosek o uznanie Karola za Sprawiedliwego; matka i ja ze szczegółami opisaliśmy, w jaki sposób Karol z ojcem nam pomagali. Na uroczystość wręczenia tytułu Sprawiedliwego przyjechali do Yad Vashem koledzy Karola z dzieciństwa w Brzeżanach, mieszkający w różnych miastach Izraela. Spotkanie było wzruszające. Podjąłem też starania, by z naszą historią zapoznać szerszą publiczność. W popularnym programie telewizyjnym przeprowadzono z nami wywiad. Tłumaczyłem z polskiego na hebrajski i z powrotem, zdziwiony, że przychodzi mi to z taką łatwością. Rozmowa z Karolem skupiła się na kwestiach ocalenia i ratowania Żydów. Pokazała, że w tamtych czasach była jednak jakaś nadzieja, że nie przestało istnieć człowieczeństwo. Nie wszyscy Polacy byli antysemitami. Przez dziesięciolecia w Izraelu i wśród Żydów w innych krajach panowało przekonanie, że w czasach Zagłady cały świat był przeciwko nim. Ja zaś od lat uporczywie tłumaczyłem, że w tamtym miejscu i czasie sytuacja była wyjątkowo skomplikowana i że znajdowali się ludzie, którzy mimo straszliwego zagrożenia otwierali przed Żydami drzwi. Moje ocalenie, w którym tak wielką rolę odegrał Karol, była tego namacalnym dowodem.

Wniosek, jaki złożyłem w Yad Vashem w sprawie Tańki, także został przyjęty i ją też zamierzałem sprowadzić do Izraela. Niestety, stan zdrowia nie pozwolił Tańce na taką podróż. Zamiast niej przyjechały Ania i Tania. Pomógł w tym mój przyjaciel, emerytowany adwokat Harvey Sarner, Żyd z Ameryki, który finansował przyjazdy do Izraela wielu Sprawiedliwych z Europy Wschodniej. Ania i Tania przyleciały z Kijowa w pierwszej grupie Sprawiedliwych z Ukrainy, sprowadzonej przez Sarnera latem 1992 roku.

Upadek komunizmu i rozpad Związku Radzieckiego otworzyły przede mną zupełnie nowe możliwości. Mogłem teraz pojechać nie tylko do Warszawy, ale i do Moskwy, Kijowa, Lwowa czy Brzeżan. Mnie też, tak jak wielu Izraelczyków pochodzących z Polski, porwała fala nostalgii i powrotów. Dla większości Izraelczyków Polska była tylko ogromnym żydowskim cmentarzem i w zasadzie wrogim terytorium. Współczesna Polska prawie ich nie interesowała. Przyjeżdżali, żeby wspominać i opłakiwać. Moje myśli i uczucia były znacznie bardziej skomplikowane. Chociaż zdawałem sobie doskonale sprawę z antysemityzmu i wojennej tragedii Żydów, odświeżałem kontakt z pejzażami, językami, kulturą i ludźmi. Mój pierwszy bezpośredni kontakt z przeszłością, o którym tak długo myślałem, nastąpił wczesną wiosną 1987 roku. Wróciłem do Polski po trzydziestu siedmiu latach. W tym czasie Izraelczykowi nie było łatwo przyjechać do Polski, a wizyta na sowieckiej Ukrainie, w Brzeżanach, była prawie niemożliwa. Pierwszy raz do Brzeżan miałem pojechać dopiero w 1991 roku. Polska była dla mnie w jakimś sensie etapem podróży do Brzeżan.

Izraelczyk mógł przyjechać do Polski jedynie w zorganizowanej grupie turystycznej. Spędziłem z moją grupą tylko jeden dzień. Uczestniczyliśmy w ceremonii przy pomniku Bohaterów Getta. Setki młodych Izraelczyków z napisem „Israel” na bluzach trzymało biało-niebieskie flagi. Zauważyłem młodzież z Haszomer Hacair, w niebieskich koszulach z białymi sznurami. Głęboko mnie to wzruszyło; byłem już raz w tym miejscu w 1948 roku, w delegacji łódzkich „szomrów” na uroczystości odsłonięcia pomnika. Nasza grupa turystyczna odwiedziła również stary cmentarz żydowski przy dawnej ulicy Gęsiej. Było to w istocie jedyne żydowskie miejsce w Warszawie, które pozostało niezmienione. Tu, w krainie umarłych, czułem się jako Żyd jak w domu, bardziej niż w jakiejkolwiek innej części miasta.

Resztę czasu spędziłem z Karolem. Pojechaliśmy razem do Treblinki. Odwiedziłem też inne miejsca związane z Żydami. Ale ważny był również polski aspekt mojej podróży. Cieszyło mnie, że słyszę polski język na ulicach i że sam potrafię mówić niemal płynną polszczyzną. Przynajmniej w sensie kulturowym czułem się jak w domu. Nie doszukiwałem się wszędzie polskiego antysemityzmu i antysemitów. A jednak nie wszystko układało się całkiem gładko, przynajmniej dla mnie. Jeden z młodszych krewnych Karola próbował mnie przekonać, że „Żydzi sami pomogli Hitlerowi dojść do władzy”. To mnie wyprowadziło z równowagi i próbowałem udzielić mu lekcji historii.

W drugi dzień Wielkanocy pojechałem z Karolem do Łodzi. Był szary, zimny, deszczowy ranek. Dokładnie pamiętałem, gdzie mieszkaliśmy po przyjeździe z Brzeżan. Często myślałem o tym domu na rogu Gdańskiej. Teraz ta ulica wyglądała na opustoszałą, tylko budynki w opłakanym stanie i ciemnoszare podwórza. Przygnębiający widok. Gdy zbliżyliśmy się do „mojego” domu, zakręciło mi się w głowie i doznałem niesamowitego uczucia, jakbym został wystrzelony w przeszłość. Zacząłem przeglądać listę lokatorów przy wejściu, jak gdyby spodziewając się, że odnajdę tam osoby, które znałem czterdzieści lat wcześniej. To samo zrobiłem w sąsiednim domu, gdzie wtedy mieszkali nasi znajomi. W głębi podwórza stała grupka nastolatków. Nagle poczułem, że jestem cały mokry. Na karku wylądowało mi wiadro lodowatej wody. W jednej chwili przeniosło mnie to w przeszłość, do powojennej Łodzi. Wtedy, tak samo jak teraz, goniła mnie gromada wyrostków, dokładnie po tych samych podwórkach. Czułem ten sam strach i złość. Karol przepraszał, przypominał, że to stary polski obyczaj – lany poniedziałek. Ale strachu nie mogłem opanować. Moje uczucia wobec Polaków i Polski były najwyraźniej o wiele bardziej skomplikowane, niż chciałem się przyznać sam przed sobą.

Powtórnie przyleciałem do Polski latem 1988 roku. Pewnego popołudnia, gdy z Ludwikiem, profesorem matematyki, którego poznałem w Pittsburghu, spacerowaliśmy po Łazienkach, wróciły do mnie odległe wspomnienia polskich krajobrazów. Ciągnęło mnie w przeszłość, do mojego dzieciństwa w Brzeżanach. Ludwik zwrócił mi uwagę na mężczyznę, który wołał swego synka moim polskim imieniem Szymek. Ta sytuacja, sceneria i moje imię tak zwyczajnie wypowiedziane po polsku – to mnie wzruszyło. W istocie przez cały pobyt w Polsce wciąż doznawałem wielu dawno zapomnianych uczuć. Teraźniejszość nieustannie splatała się z przeszłością. Tak było, gdy z Ludwikiem i Jolką zwiedzałem zabytki Krakowa: Sukiennice, kościół Mariacki, Wawel. Chociaż widziałem je po raz pierwszy w życiu, ich obraz był odciśnięty w moich wspomnieniach z dzieciństwa. Musiałem o nich słyszeć i czytać. Był to powrót do czegoś zarazem dalekiego i bliskiego. Przypomniała mi się legenda o dzielnym szewczyku i smoku. W mojej pamięci odzywało się echo imion słynnych polskich królów i królowych. Z Krakowa pojechaliśmy do Zakopanego. Dzień w dzień chodziliśmy w góry. Inaczej niż dla wielu Żydów, Polska była dla mnie miejscem, w którym można również spotkać przyjaciół i spędzić wakacje.

Parę dni przed odlotem zostałem poproszony o wygłoszenie wykładu o Szeptyckim w Instytucie Historii PAN przy Rynku Starego Miasta w Warszawie. Sala Kościuszkowska była wypełniona po brzegi. Przyszło też kilku Ukraińców. Na tle ciemnego, dostojnego umeblowania stało tam popiersie Kościuszki. Przede mną wisiał wielki, kryształowy żyrandol, ozdobiony setkami skrzących się orzełków. I pośród tego wszystkiego ja, Żyd i Izraelczyk, mam analizować kontrowersyjną postać ukraińską, krytykowaną przez Polaków i Żydów. Na dodatek zdecydowałem się mówić po polsku. Byłem onieśmielony i zdenerwowany. W trakcie wykładu oblałem się potem i zrobiło mi się słabo. Zdjąłem marynarkę i już zamierzałem przeprosić i przerwać, ale jakoś dobrnąłem do końca. Kiedy już było po wszystkim, czułem się kompletnie wyczerpany. Dlaczego ta, wydawałoby się, czysto akademicka, zawodowa sytuacja aż tak mnie poruszyła? Może to był skutek emocji, jakie wywoływały we mnie stosunki między Żydami, Polakami i Ukraińcami?

W grudniu 1989 roku poleciałem do Moskwy na konferencję naukową. Dzień po przylocie po raz pierwszy spotkałem się z Anią. Tak to zorganizowałem, że mogła się zatrzymać u przyjaciół naszych znajomych z Izraela. Przejechała pociągiem długą drogę z zachodniej Ukrainy. Nigdy przedtem nie była w Moskwie i stolica zrobiła na niej ogromne wrażenie. Wyglądała na prostą, dobroduszną kobietę. Wypytywałem ją o matkę, która ze względu na stan zdrowia nie mogła z nią przyjechać. Ania ciągle powtarzała, jak to Tańka pragnie zobaczyć Szymka, swojego „małego chłopczyka”. Ja próbowałem wydobyć z niej coś o ich rodzinie. Chciałem zrozumieć, jak to się stało, że Tańka nas przyjęła, kiedy musieliśmy opuścić getto. Dowiedziałem się, że była sierotą i – jak to się mówi na Ukrainie – „mieszkała po ludziach”. Potem wyszła za mąż, ale jej małżeństwo nie było najlepsze. Jakiś czas po powrocie z przymusowych robót w Niemczech mąż odszedł. Jej dom prawie zawsze był domem kobiet. Ania opowiedziała, że po naszym wyjeździe z Brzeżan, przenocowały jakiegoś nieznajomego, który szukał kwatery. Ten człowiek ograbił je z wszystkich wartościowych rzeczy i zniknął. Epizod mało znaczący, ale chyba podpowiada odpowiedź na moje pytanie. Fascynowały mnie zwykłe ludzkie cechy takich prostych ludzi jak Tańka: ich niemal dziecięca naiwność, gotowość do podejmowania ryzyka bez względu na konsekwencje. Właśnie te cechy złożyły się na cud, który uratował nam życie.

Do Lwowa i Brzeżan wróciłem latem 1996 roku. Były już wówczas częścią nowego państwa ukraińskiego. Wylatując z Okęcia, spotkałem grupkę starszych ludzi, którzy jechali odwiedzić „stary kraj” na Ukrainie Zachodniej. Próbowałem nawiązać z nimi kontakt. Bez wielkiego powodzenia. Byli to Ukraińcy, którzy najprawdopodobniej opuścili kraj w czasie wojny i osiedli na Zachodzie. Niektórzy jechali z dziećmi. Taki ukraiński „powrót do korzeni”. Kiedy usłyszeli, że jestem Żydem, rozmowa się urwała. Ja też nie czułem się najlepiej w ich towarzystwie. Wracaliśmy razem do miejsc naszej przeszłości, ale osobno.

Tym razem znalazłem się we Lwowie sam. Nie dość, że sam, to jeszcze w zaniedbanym Lwowie. Byłem przygnębiony. Jedno z najpiękniejszych miast habsburskiego cesarstwa sypało się tak samo jak Brzeżany. W obu przypadkach był to skutek typowo sowieckiego zaniedbania i biedy. Przypomniałem sobie, że gdzieś czytałem czy słyszałem o Polaku, który rozpłakał się, ujrzawszy po latach rodzinny Lwów. Niegdysiejsze miasto artystów, intelektualistów, ludzi wolnych zawodów wyglądało jak ogromne nieciekawe, prowincjonalne miasteczko. Wyjazd do Brzeżan nie poprawił mi humoru. Nie czułem już tego podekscytowania, co za pierwszym razem. Koncewiczowie opowiedzieli mi o swoich codziennych kłopotach. Mieli wprawdzie „wolność”, ale brakowało im pieniędzy na jedzenie. Tańka nie wstawała z łóżka. Była chora i wychudzona. Od razu mnie poznała i powiedziała, jakie to dla niej szczęście, że mogła mnie zobaczyć przed śmiercią. Ania dochodziła do siebie po poważnej operacji. Wszystko razem nie wyglądało dobrze i obiecałem im pomoc.

Gdy latem 1998 roku wróciłem do Brzeżan po raz trzeci, Tańki już nie było. Odwiedziliśmy jej grób. Rodzina tak zbiedniała, że nie stać ich było na nagrobek. Dałem pieniądze na pokrycie kosztów. Wtedy też pierwszy raz nocowałem w Brzeżanach. Po poprzednich dziennych pobytach teraz miałem wielką ochotę położyć się tam spać i obudzić, jakby to mogło mi przywrócić coś z przeszłości. Nic szczególnego się jednak nie stało. Tylko miałem trochę więcej czasu na chodzenie po mieście. Ale miasto mojego dzieciństwa wydawało mi się nadal odległe i obce. Ogólne zaniedbanie oraz wygląd ludzi wywołały we mnie zarazem smutek i złość. Wciąż wracałem w te same miejsca. W niedzielny poranek, spokojny i słoneczny, znów wszedłem po schodach jasnobrązowego domu przy Kolejowej. Jedna z lokatorek dała mi klucze od strychu. To miejsce, z masywnymi drewnianymi belkami, wyglądało zupełnie jak w czasach getta. Położyłem się na podłodze zapaskudzonej ptasim łajnem i wyjrzałem przez niewielki otwór w dachu, w stronę cerkwi, jak to robiłem ponad pół wieku wcześniej. Próbowałem przywołać tamte chwile.

W Brzeżanach ponownie spotkałem się ze Stefanem Dudarem. Był to Ukrainiec, którego poznałem w 1991 roku, emerytowany dyrektor miejscowego Muzeum Etnograficznego. Staroświecki pan o miłym sposobie mówienia. Rozmawialiśmy po polsku i ukraińsku. Miał niezwykły życiorys. Pochodził z pobliskiego Buczacza. W czasach gimnazjalnych przyjaźnił się z Żydami i zakochał w Żydówce, którą później uratowała jego rodzina. Po wojnie zamieszkali w Brzeżanach, gdzie jego żona zmarła kilka lat przed moim przyjazdem. Dudar, choć zawsze służył pomocą żydowskim turystom odwiedzającym Brzeżany, unikał rozmów o rodzinie. Namówił mnie jednak, żebym poszedł z nim na wesele wnuka, które odbywało się w sali szkoły tuż obok żydowskiego cmentarza Okopisko. Bardzo możliwe, że szkołę zbudowano w miejscu, gdzie były zbiorowe groby. Gdy tańczyłem walca z matką pana młodego, córką Dudara, Żydówką według prawa halachicznego, uświadomiłem sobie, że mogę tańczyć na grobie własnego ojca.

Na kilka godzin przed moim wyjazdem z Brzeżan ojciec Jakubczyk, polski duszpasterz tutejszej maleńkiej parafii katolickiej, przedstawił mnie Annie Łysak. Rozmawialiśmy, jeżdżąc po mieście samochodem w ulewnym deszczu. Anna była Żydówką, jedną z dwójki Żydów, którzy jeszcze mieszkali w Brzeżanach. Jej ojciec zakochał się w Polce i ożenił z nią jeszcze w latach dwudziestych. Rodzina wyrzekła się go, ale mała Anna często odwiedzała żydowskich dziadków. Ojciec Anny został zabity w kamieniołomie koło Raju po łapance w Jom Kippur 1941 roku. Reszta rodziny ojca przeniosła się do pobliskich Podhajec, gdzie wszyscy zginęli.

Anna pokazywała mi przedwojenne ulice i budynki. Zaprowadziła również w szczególne miejsce w kącie chrześcijańskiego cmentarza, za pomnikiem żołnierzy Armii Czerwonej. Tam w latach siedemdziesiątych pogrzebano szczątki Żydów, wśród nich ojca Anny, ekshumowane z miejsca egzekucji w kamieniołomie. Naprzeciwko pomnika poległych żołnierzy sowieckich stoi od niedawna dużo okazalszy monument ku czci setek ukraińskich partyzantów zabitych przez sowietów. To niezwykłe miejsce przypomina więc o trzech elementach tragicznej przeszłości tych stron: Żydach wymordowanych przez hitlerowców, sowietach, którzy wyzwolili i okupowali Brzeżany, oraz ukraińskich nacjonalistach, zabitych przez sowietów.

Gdy wróciłem wieczorem do Lwowa, na głównej ulicy odbywała się wielka uroczystość. Powiedziano mi, że to nabożeństwo żałobne upamiętniające ponowne zajęcie Ukrainy Zachodniej przez Armię Czerwoną latem 1944 roku. Dziwne. Ja to zapamiętałem jako wyzwolenie.

* * *

Często myślałem o napisaniu wspomnień, zwłaszcza od czasu, gdy zacząłem zagłębiać się w przeszłość. Ale doszedłem do wniosku, że pamiętam za mało. Zazdrościłem innym ocalonym tego, że mieli więcej wspomnień niż ja. Chociaż byli i tacy, wówczas całkiem mali, którzy prawie nic nie zapamiętali. Czasem myślałem, że w odtworzeniu przeszłości pomogłaby mi psychoanaliza czy może hipnoza. Pierwsza była jednak zbyt kosztowna, druga zaś budziła we mnie lęk. Najbliższy własnej przeszłości byłem wówczas, gdy niemal obsesyjnie zaczytywałem się w pamiętnikach innych dzieci Holocaustu. Wziąłem udział w wielu spotkaniach takich dzieci. Uderzyło mnie, że jako starsi już przecież ludzie ciągle wracamy do naszej dziecięcej tożsamości. Zapewne w jakimś sensie pozostaliśmy dziećmi. Chyba uraz wyniesiony z wojny i Zagłady nie pozwolił nam normalnie dorosnąć.

W końcu zrozumiałem, że mogę wrócić do przeszłości tylko w jeden jedyny sposób: włączając okruchy osobistych wspomnień w panoramę rodzinnego miasta. Powinno to być nie tylko odtworzenie historycznego wizerunku Brzeżan, ale również – co dla mnie ważniejsze – ożywienie i przedstawienie wspomnień innych brzeżańczyków: Żydów, a także Polaków i Ukraińców. Chciałem przywołać Brzeżany poprzez wspomnienia ich dawnych mieszkańców. Liczyłem, że z ich pomocą wypełnię luki własnej pamięci i znajdę potwierdzenie obrazów, wrażeń i zdarzeń, które w mojej pamięci trwały przez tyle lat. Miało to być dla mnie podwójne doświadczenie – brzeżańczyka i historyka. W pracy naukowej wykorzystywałem ustne relacje od lat. Tym razem potrzebne mi były też do prywatnych celów. Rozmówcy mieli mi pomóc w zrekonstruowaniu mojej własnej przeszłości.


Przypisy:
1 BZ, 1998:624.
2 „Płan-schiema mista Bereżany”. Międzywojenna mapa Brzeżan zawiera: BMB, 1978:219. Szczegółową mapę międzywojennych Brzeżan przedstawił Ryszard Brzeziński na zjeździe brzeżańczyków w 1998; mapa ta znajduje się obecnie w posiadaniu autora. Wykaz nazw ulic podczas okupacji niemieckiej zawiera: BW, 27 listopada 1941. 
3 Dane demograficzne dotyczące międzywojennych Brzeżan i powiatu brzeżańskiego zostały zaczerpnięte z: Pinkas Hakehillot, 1980:107; GB, 1, 1932:12–13; GB, 18, 1938:5; CAS, Keren Hayesod Collection, KH4B-1774; Kresy Wschodnie, 1993:23; Maziakowski, 1993:4–5; BZ, 1970:52–56. 
4 GB, 14, 1939:5. 
5 Zob. komentarze do mapy Brzezińskiego. 
6 Zob.: Przewodnik: 5–10; BMB, 1978:14–18. 
7 Szczegółowy opis synagogi brzeżańskiej zawiera: BMB, 1978:221–230. Informacje na temat kościołów w Brzeżanach przedstawia: Zbigniew Rusiński: Brzeżany, Rybnik 1993, niepublikowany rękopis w posiadaniu autora.

Shimon Redlich, Razem czy osobno. Polacy, Żydzi i Ukraińcy w Brzeżanach, 1919-1945. Sejny 2008, Fundacja Pogranicze.