Słowianin w Londynie, Przemysław Pietrzak „Nowe Książki”, 9/2006

Słowianin w Londynie, Przemysław Pietrzak „Nowe Książki”, 9/2006

Co powoduje, że przez powieść słowackiego pisarza Pavla Vilikovskiego Ostatni koń Pompei brnie się z mozołem niczym przez mocno zapiaszczoną drogę? Dlaczego pod koniec czytelnik nie radzi juz sobie z narastającym znużeniem? Czemu czuje się wobec książki, opartej na niewątpliwie dobrym pomyśle, bezradny?

Młody słowacki filmowiec udaje się z do Londynu, by przygotować telewizyjny kurs języka angielskiego. Jest osobą po przejściach, prywatnych i politycznych (z pewnych historycznych aluzji można sądzić, że mamy połowę lat siedemdziesiątych). Nic dziwnego tedy, że swój pobyt w wolnym świecie postanawia przedłużyć i zdobywa uczelniane stypendium na pracę o „słowiańskiej uczuciowości” w dziełach Josepha Conrada. Ale dany mu czas kończy się. Józef (bo najprawdopodobniej tak brzmi jego imię; znów opieramy się jedynie na sugestiach) szuka więc pomocy u napotkanego przypadkowo Anglika, niejakiego Maca, w którym szybko znajduje oddanego, acz nieco podejrzanego sprzymierzeńca.

Tak, z grubsza biorąc, przedstawia się zarys fabuły. Vilikovsky, przedstawiciel pokolenia praskiej wiosny, ceniony pisarz, tłumacz literatury angielskiej, pragnie jednak czegoś więcej. Czuje, że tego wszystkiego jest wyraźnie za mało. Peregrynacje bohatera po współczesnym Londynie przeplatają się zatem z fragmentami Szaleństwa Almayera Conrada, a także – ni stąd ni zowąd - z historią Ramona Marcadera, zabójcy Lwa Trockiego oraz jego kochanki, Sylvii Angeloff. Nie koniec na tym. Każdy rozdział zostaje poprzedzony stosownym cytatem z Listów moralnych do Lucyliusza Seneki, a także obszernie przytaczanymi (autentycznymi, jak czytamy pod koniec) listami przyjaciół do autora oraz wybranymi artykułami z gazet. O pozostałych, wplecionych w główny wątek i powracających uporczywie „minifabułach”juz nie wspomnę... 

Oczywiście, powieść ubiegłego stulecia zna przypadki istnych „bigosów literackich”, w których odległe całości łączy się tak, że z największym tylko trudem da się wskazać wiodący temat. Zwykle jednak – wyjąwszy może dadaistyczną afirmację anarchii – coś się za taką strategią kryło, coś wymagało zmiany czytelniczej optyki i oczekiwań. Otóż wyznam od razu: nie wiem, po co to wszystko w historii słowackiego intelektualisty, Józefa. 

Nieco dobrej woli pozwala, rzecz jasna, dostrzec miejsca wspólne: Mercader, Almayer, Seneka, Conrad, nawet autorzy cytowanych listów, wszyscy oni doświadczyli jednego uczucia:obcości. Obcości biorącej się z wrzucenia w odmienne przestrzennie i kulturowo środowisko. Byli emigrantami (dobrowolnymi, z przymusu, z ucieczki), rozmaicie nastawionymi do miejsca swojego pobytu. Inaczej nić Conradowski bohater czy rzymski filozof, przybysz z Europy Wschodniej raczej nie marzy o powrocie „na ojczyzny łono”, za to bacznie obserwuje osobliwości wielkiej zachodniej metropolii. 

Tu można by zapewne poczynić uwagę, że powieść Vilikovskiego jest współczesną wariacją na dawne gatunki podróżnicze, a których autor poświęcał długie stronice, by wyrazić zdziwienie ujrzanymi przez siebie odmieńcami „stamtąd”. Nawiasem mówiąc, nieco później ukształtował się właśnie w literaturze Europy Wschodniej pewien model ukazywania Zachodu „w krzywym zwierciadle”, za które służyły oczy wędrowca. Najdoskonalszą postać w wieku dziewiętnastym pisarstwo to osiągnęło pod piórem Dostojewskiego, czego wiekopomnym przykładem jest Gracz. Współcześnie będzie to chyba emigracyjna twórczość Sołżenicyna i pewnie trochę Dziennik Herlinga-Grudzińskiego. W obserwacjach poczynionych przez Józefa w Ostatnim koniu... - wyjąwszy może jego słowackie wspomnienia – niema w zasadzie podtekstów politycznych. Natomiast śledzone przezeń znamiona „upadku” cywilizacji przypominają raczej sceny z Monthy Pythona aniżeli katastrofę tytułowych Pompejów. Na wpół oszalały publiczny kaznodzieja w punkowej fryzurze, podglądana „od kuchni” branża pornograficzna ( której notabene narrator poświęcona kilkustronicowy esej), rozrywkowa Soho wreszcie Mac, będący kimś w rodzaju Mefistofelesa z przymrużeniem oka (usuwa przed Józefem wszelkie przeszkody, ale nie bardzo wiadomo, czego dokładnie żąda w zamian). I pewnie słuszne są zdania ojczystych krytyków pisarza o ironicznym potraktowaniu tematu narodowej (ale też indywidualnej) tożsamości. Nie bez powodu wszak rzecz dzieje się w Londynie, wielkim tyglu rozmaitych narodowości. Nie bez powodu, dodajmy, polskie tłumaczenie ukazuje się w serii „Meridian” wydawnictwa „Pogranicze”. 

Wszystko to można o książce Vilikovskiego powiedzieć. Ale nie zmieni to faktu, że jej kompozycja pozostaje czymś niezrozumiałym, a nawet zgoła niepotrzebnym . Natrętny paralelizm losów Mercadera, jego kochanki, Conrada i bohaterów paru gazetowych reportaży to nie karkołomny eksperyment literacki, który mógłby pełnić rolę celu uświęcającego środki. Powieść Vilikovskiego wyraźnie chce być zarazem historią jednego człowieka i wszystkich pozostałych, a więc mówić „o czymś” (o spotkaniu kultur, wzajemnym niezrozumieniu, o śmieszności współczesnej apokalipsy etc.), a nie o możliwościach literackiego warsztatu. Tymczasem rozpoczynanie każdego z trzynastu rozdziałów nieomal w jeden i ten sam sposób wywołuje co najwyżej znużenie. 

Powieść nieudana? Trochę tak, choć z pewnością da się odnaleźć jej jaśniejsze strony. Polskiemu czytelnikowi interesujące i niezwykle bliskie wydadzą się dwudziestowieczne losy czechosłowackiego społeczeństwa, które niczym monada odzwierciedla historia Józefa i jego rodziny. Zwłaszcza okres powojenny, „streszczony” czasem w smutnych, czasem w zabawnych anegdotkach. Te ostatnie przeważają (obraz teścia-aktywisty, rozmowa przed wyjazdem do państwa „kapitalistycznego”) i między innymi dzięki nim, a także dzięki błyskotliwości języka narratora Ostatni koń Pompei nie jest zwykłym „wypełniaczem” bibliotecznych półek.

Pavel Vilikovsky Ostatni koń Pompei  przeł. Piotr Godlewski, Pogranicze, Sejny 2006