Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie. Prawda starowieku. Fragment.

Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie. Prawda starowieku. Fragment.

PRZEDMOWA

Stanisław Vincenz należał bez wątpienia do ludzi mocnych i fizycznie, i psychicznie. Tylko takich stać na luksus aż takiej życzliwości do całego świata, do bliźnich, lecz i zwierząt domowych oraz dzikich, jak i do sprzętów domowych, drzew, całego krajobrazu. Nikt nie potrafił z taką miłością opisać skrawek po skrawku, miejsce po miejscu tamtego zakątka ziemi, w której przyszedł w roku 1888 na świat w Słobodzie Rungurskiej, najściślejszej prywatnej swej ojczyźnie.

Kraj ten leży na południe od Dniestru, za którym, na drugim brzegu, Podole, a ograniczają go - od wschodu Bukowina, od południa Ruś Zakarpacka, zaś od zachodu - pasmo Gorganów i rzeka Łomnica.

Wielką swą huculską sagę nazwał autor „prawdą starowieku”. Kraj to istotnie jak gdyby już po tamtej stronie pamięci, odchodzący w niepamięć. Legendy, mity związane z nim sięgają daleko w przeszłość. 

Vincenz do końca życia pozostał wierny tamtej bezpośredniej swej ojczyźnie, a gdy ją na zawsze utracił, nie popadł ani w czułostkowość, ani tym mniej w nienawiść do kogokolwiek, czy też zgryźliwą niechęć. Napisał przecież: „...w ostatniej wojnie doszedłem do przekonania, że Montesquieu ma rację głęboką i przez to ukrytą (...) Dla nabrania takiego przeświadczenia niezbędne jest sito, o którym poucza wielki poeta Czyśćca: Lethe i Eunoe, zapomnienie i życzliwość, dwa ramiona tego samego strumienia czyśćcowego.”

Należy dodać, że Vincenz interesował się całe życie osobą i twórczością Dantego, pisał o nim, był nim wyraźnie zafascynowany. 

Po ukazaniu się w roku 1936, nakładem „Roju”, pierwszego tomu Na wysokiej połoninie, powstały już we Francji i Szwajcarii po wojnie dalsze rozdziały, mające w zamyśle utworzyć drugi oraz trzeci tom wielkiej całości. Powstawał epos o Pokuciu i Huculszczyźnie, na miarę, jakiej bodaj nie doczekały się Tatry ani Podhale. Vincenz ratował od zapomnienia zasłyszane przed laty, jeszcze w dzieciństwie i młodości, czyjeś słowa, opowieści, legendy, utrwalał i przenosił na papier to, co bez niego na zawsze by przepadło. Nic też dziwnego, że dziś Ukraińcy czerpią z wdzięcznością z jego tekstów, oceniwszy właściwie miłość, z jaką pisał i o tamtym kraju, i o tamtych ludziach. 

A to szczególny góralski szczep ci Huculi. Pełen romantyzmu i jakiejś pierwotnej szlachetności, o dużym poczuciu honoru i swoistej dumie. Wiele tu krwi dackiej, rumuńskiej, o czym świadczą nazwy gór i osiedli, jak Fenterale i Ardżeluża, albo szczyt Salatruka w Czarnohorze. Górami, połoninami, w ślad za bydłem, za kierdelami owiec lub w pogoni za leśną zwierzyną, zapędzali się górale rumuńscy z Bukowiny i od Siedmiogrodu aż, w tamte, pokuckie strony. Z kolei - ludzie z tej strony wędrowali na wschód - ku Bukowinie, dolinie Marmaroszu, źródłom obu Cis - Czarnej i Białej, Jasinie i miasteczku Bogdan. To wymieszanie ludnościowe, lecz i językowe, a także obyczajowe, spowodowało, iż folklor huculski stał się wyjątkowo bogaty, jak zwykle w krajach o wielorodności i wielorakości wpływów kulturowych. Można by to porównać po części do wpływów słowackich sięgających na Podhale aż po Nowy Targ. 

Mówiąc o Pokuciu należy dodać Żydów od stuleci zamieszkałych w dolinie Czeremoszu, Waratynu, Bereźnicy i Rabyńca, Żydów chasydów i nie­-chasydów, oraz spławiających tratwami drewno w doliny „Żydów leśnych”, gatunek już przed laty w zaniku, dziś zupełnie nieistniejący. Ich pamięci poświęcił Vincenz niejedną stronę swej prozy. 

Można by go nazwać bez większej przesady jakimś Homerem Czarnohory. Jeśli Tatry i Podhale, też mitotwórcze, jak wszystkie mało dostępne góry zaludnione przez ludzi o obyczajach surowych, znalazły wielu piewców, kronikarzy i poetów, to tamte równie piękne strony, chyba tylko pana Stanisława Vincenza ze Słobody Rungurskiej. Twierdzi on wprawdzie, że o Huculszczyźnie pisał i Józef Korzeniowski w Karpackich góralach, i wspominał o niej sam Słowacki w Beniowskim, a Wyspiański umieścił karczmę z Sędziów w jednej z wsi pokuckich, lecz nikt poza nim, i to nie tylko w języku polskim, nie powiedział tyle o tamtych stronach. 

Krytycy zastanawiali się nad wyborem języka zastosowanego w Wysokiej połoninie. Rzecz jasna, że tamtejszy lud mówił po ukraińsku, jak dawniej mawiano - po rusińsku. Zaś Żydzi - jidysz. Trudno było znaleźć odpowiednik językowy, który by nie raził sztucznością, a był dla polskiego czytelnika zrozumiały. Jak sądzę, Vincenzowi udała się ta niełatwa sztuka. Nie ma tu, na przykład, naszej rodzimej góralszczyzny, co mogło grozić autorowi szukającemu jakiegoś wyjścia z trudności. Tylko niektóre pieśni i poszczególne wyrazy czy zwroty pozostawił w oryginale huculskim. 

Złagodził natomiast niektóre opisy obrzędów weselnych i ludowych zabaw, jako zbyt już dzikie i okrutne. Tak przynajmniej utrzymuje Tadeusz Breza omawiając w recenzji, zamieszczonej w „Kurierze Porannym” z 16 kwietnia 1939, książkę Vincenza. Twierdzi też, że „legendy huculskie splatają się tu nierozłącznie z własną legendą autora”. Być może, iż poniekąd mogło to odebrać tekstowi nieco surowego autentyzmu, bliskiego jakiemuś przewodnikowi krajoznawczemu czy naukowemu opracowaniu, dodając jednocześnie poetyckości. Niektóre partie Wysokiej połoniny czyta się jak poemat. Te choćby o podróżach drogami u podnóża gór, od stolicy tamtejszej, Kołomyi, w stronę Rungur i Żabiego, największej niegdyś wsi galicyjskiej, lub aż do Kosowa, słynnego z zakładu leczniczego doktora Tarnawskiego, czy pogranicznych Kut, gdzie jadąc z pagórka na pagórek, z doliny w dolinę - ulega się złudzeniu niemal bezruchu: nieruchomości krajobrazu, który niby to przybliża się, a wciąż tkwi w miejscu jednako daleki. Albo kiedy pisze o niedobitkach demonów uchodzących w panice przed swym prześladowcą i tępicielem, prorokiem Eliaszem, szczególnie na nie zawziętym. Uciekają z dolin ku szczytom, skalnym rozpadlinom, wąwozom i pieczarom czarnohorskim, gdzie kończy się połonina dancerska, a zaczyna suchy piarg. Lecz i tam święty mąż Eliasz ciska w nie pioruny. Niektóre opisy łąk, kwitnących różnymi barwami w zależności od pory wiosny i lata, przypominają strofy Leśmiana, mimo iż są pisane prozą unikającą patosu i pozornie najzwyczajniejszą. Nie wiem, czy nasze Tatry, mimo tylu pięknych stron im poświęconych przez mistrzów takich jak Tetmajer czy Kasprowicz lub Orkan, doczekały się aż tak plastycznych i urzekających opisów. 

W rodzinnej Słobodzie Rungurskiej, gdzie mieszkał, przed wielu laty słynny Szczepanowski dowiercił się ropy naftowej. Stanęły wieże wiertnicze i trysnęła nafta. Były to jedne z pierwszych galicyjskich kopalń. Niestety - jak większość tamtejszych złóż - wyczerpały się szybko. Pozostały wysokie wieże sklecone z desek, obalane przez byle mocniejszy powiew. A wiatry w tamtych stronach wieją przez dużą część roku. Trudno było w dwudziestoleciu międzywojennym mówić o jakimkolwiek bogactwie. Ot, ledwie jedna, druga pompa wydobywała miesięcznie na powierzchnię niewielką ilość baryłek ropy. Pamiętam stojące na rampie cysterny. Stanisław Vincenz w przededniu wojny był posiadaczem niezbyt zabytkowego, lecz niebrzydkiego domostwa w malowniczym parku, oraz sadu za nim. W ogrodzie ustawił popiersie ukraińskiego poety, Iwana Franki. Był dla swych huculskich sąsiadów przyjacielem i doradcą, nigdy panem czy dziedzicem. I oni potrafili to docenić w roku 1939, jesienią, dając mu najlepsze świadectwo. Niejaki Matarżuk, miejscowy Hucuł ze Słobody, zapytany przez radzieckiego „komandira”, jaki też jest ten „ich pan”, odparł: „Pan dobry sąsiad, żyjemy dobrze, ciągle zaprasza nas, u niego odbywają się wieczorynki z naszą muzyką i naszymi tańcami”. 

Na tablicy, obok popiersia Iwana Franki, Vincenz kazał wyryć cytat z jego wiersza: „Wierzę w siłę ducha”. Było to poniekąd i hasło samego Vincenza. Po latach, już we Francji, wyznał: „Wrażenie odniesione przez gości było niezaprzeczalne. Rozglądali się po górach, chwalili czar zakątka i pomysł pomnika...” A byli tymi gośćmi w domu Vincenza w Słobodzie radzieccy oficerowie. 

Przejeżdżałem parokrotnie tamtędy, mijałem dom nad potokiem za kolejowym torem, udając się czy to do Żabiego, czy aż na przełęcz jabłoniecką, i dalej na tamtą, niegdyś węgierską stronę. Nie miałem jednak niestety szczęścia poznać gospodarza Słobody Rungurskiej. Nie przypuszczałem też wówczas, iż przyjdzie mi po wielu latach o nim pisać. 

Wśród swych przodków Stanisław Vincenz miał również jedynych przedstawicieli bukowińskiej arystokracji, hrabiów Wassilko. W rozdziale „Pobratymstwo z cesarzem” wspomina o pewnym leśnym harnasiu, królu gór, potężnym Wasylku czy Wasyluku, który pisząc listy do Wiednia, do Józefa Drugiego, podpisywał je dumnie „Prinz Wassilug von Hollowy zu Bukowinka.”

Jakiś legendarny praprzodek? Może. Princem wprawdzie nie został, lecz grafem, czyli hrabią, tak. Sięgnąłem do rejestru członków austriackiej Izby Panów i odnalazłem tam, jak się tego spodziewałem: Alexander Wassilko­-Serecki, Freiherr von, czyli baron, członek Herrenhausu w latach 1867-1893, do daty zgonu; i jego następca, chyba syn: Georg Graf Wassilko, dziedziczny pan na majętności Berhomet na Bukowinie, członek wiedeńskiej Izby Panów w latach 1904-1918, czyli do upadku monarchii Habsburgów. Zmarł w Berhomecie w roku 1940. 

Inni krewni, z polskiej linii po kądzieli, zamieszkiwali dwór w Krzyworówni. To tam, na czyjeś wesele, może matki autora Wysokiej połoniny, jechali żydowskimi furmankami powożonymi przez bałagułów, których niezrównany język, humor, mądrość porzekadeł przypominających i Opatoszu, i Szaloma Asza, i niektóre nieuczesane myśli naszego Leca opisze później Vincenz, wędrowali goście aż z Kołomyi, a nawet pieszo, w huragan łamiący najstarsze jodły i buki, przełęczami z tamtej, węgierskiej strony, cygańscy i żydowscy grajkowie, by zagrać jak wypada u gościnnych państwa na weselu ich córki. 

Krzyworównia leży nad rzeką w dole. „A wyżej - pisze Vincenz - ku szczytom - szum lasu z wierzchołka Kiczory, szum Czeremoszu ledwie dosłyszalny w głębi doliny - cisza, niebo i słońce górskie...”

Vincenz uważał za swój obowiązek spłacić dług tamtej rodzinnej ziemi, opisując do najmniejszych szczegółów jej piękno, odrębność, obyczaje ludu, jego wierzenia, gusła i legendy. Jakby tłumacząc się przed czytelnikami z tej troskliwej dokładności i pietyzmu, niedługo przed śmiercią w 1971 roku, napisał: „Czynię, to nie dlatego, jakobym był powołany, ale właśnie z obawy, że powołanych już nie stało”. 

ANDRZEJ KUŚNIEWICZ

Czy starożytne podania mogą zawierać dla nas jakąś prawdę? Które? Oto, że w kataklizmach nieraz już nastąpiła zagłada rodu ludzkiego, tak że pozostały tylko nieznaczne jego szczątki... Rozważmy zatem jeden z wypadków, który powstał po kataklizmie... Oto, że ci, którzy uniknęli zagłady, byli to nie więcej niż jacyś górscy ludzie, pasterze gdzieś po szczytach. Ocalały malutkie iskry życia, resztki rodzaju ludzkiego. Naprzód samot­ność usposobiła ich przyjaźnie, życzliwie, lubili się wzajemnie. Nie było wśród nich ani biedaków, ani kłótni wynikłej z biedy. Nie znając złota ani srebra nigdy nie stali się bogaczami. A w społeczeństwie, w którym ani bogactwo, ani ubóstwo nie zamieszka, najłacniej jeszcze można znaleźć obyczajność najrzetelniejszą. Zatem co w podaniach słyszeli, że to piękne, a tamto brzydkie, to w prostoduszności swej uważali za najbardziej prawdziwe i temu wierzyli, a uważając za prawdę, co się opowiada o bogach i ludziach, żyli podług tego. 

PLATO: PRAWA(NOMOI 677/ST) 

KSIĘGA I

ZA GŁOSEM TREMBITY

Od pierwowieku, w wyroków noc. Piorun, las i wodospad, trzej szumni posłańcy, radeczkę radzą, jak począć trembitę. W rewaszach starowieku przekazane tak: 

„Weź na trembitę suchar ze smereki, zdartej przez piorun, skruszonej piorunem. Wydrąż go w trąbę, szczelnie spleć i ściśnij łykiem z brzeziny spod wodospadu, z piany i z szumu.”

I tak tłumaczy rewasz dawniej, dziś i jutro: 

„Niech ma trembita gromu moc, donośność! Wodą wygrana, niechaj się osłucha z wszelaką tajnią wód, rodem z puszcz. Niechaj zagarnia, niech łączy jak woda.”

Z takim zamysłem sporządzona trembita, wyrzutnia dla grotów, co mają przeciąć dal, wyciąga się niezmiernie długo: trzy metry przeszło. A zbiera się, ściska w przekrój znikomy: w ustniku niespełna cal, w wydechu zaledwie trzy cale. Sucha, gładko spleciona łykiem, aż błyszcząca, leciutka, choć długa. Wytworna jak dziewczyna górska, a oporna jak gdyby niema. Człek nieświadomy gry nie wie co z nią począć, dopiero dla piersi mistrza, dla tchu wataha dostępna.

Z pioruna, z lasu, z szumu wód, z wyrocznej nocy poczęta, rozdziera zapory. Z niej wytryskują jutrzenki, gody radosne i smutne, z niej wylewają się pory roku, lata i wieki. Ona, wyroczna postać kraju i ludzi Wierchowin, dzisiaj się światu ogłasza. 

Odzywa się na uroczystości świąteczne: na Boże Narodzenie, na Święty Wieczór i podczas Pasterki przez całą noc rozbrzmiewa rozgłośnie po górach z chaty do chaty, a głos przelatuje przez niedostępne i zaśnieżone, samotne puszcze. Chadza za kolędnikami, którzy ze światłem i z muzyką wspinają się po wąskich i stromych ścieżynach. Góry i puszcze drzemią zacisznie uśpione w śniegu, a głos skrzypeczek wnikliwie wije się wśród nocy. Wtóruje im potężnie trembita. 

Kolęda potęguje ten spokój snu zimowego i wzmaga poczucie błogiego bezpieczeństwa.

W Święty Wieczór jest tak, jakby się leżało na łonie Bożym. Czas się zatrzymał. Świat i Bóg jest tak dobry, że nawet Archijudę, wodza czortów, Archanioł spuszcza z łańcucha, aby się poprawił. I ludzie nie boją się go wtedy, zwłaszcza że kolęda broni wsi przed jego mocą. 

Na Wielkanoc trembita radośnie głosi Alleluja. Przez zimę, przez posty i po Wielkiej Nocy milczy trembita. Dopiero gdy święty Jurij zazieleni ruń połonin, po której dotąd tylko niedźwiedź senny chodzi, a raczej wygłodniały słania się po ciężkim śnie zimowym - a lawiny jak wystrzały armatnie w ponurym uroczysku skalnym pod Szpyciami w Czarnohorze, dając pierwsze sygnały, hukają na cześć wiosny - odzywają się trembity. I pieśń mówi, że wtedy święty Jurij dmie w trąbę żubrową. A gdy po lasach rozejdą się odgłosy, wszystkie ptaszęta odniemieją. Już, już niedługo popłyną roje owiec, i kóz, i najróżniejsza chudoba: łagodne i flegmatyczne lub nieco rozkapryszone i grymaśne, wypiastowane przez gazdów, nieraz od cielątka w izbie za piecem chowane krówki - i ciężkie, ponure, spode łba patrzące, nieraz groźne buhaje. I konie przeróżne, całe ich stada; huculskie konie, łyskające dzikim i gniewnym spojrzeniem, z cienkimi nogami, z potężną piersią, z szeroką szyją, bujną grzywą. Myszate, kare, bułane, węgorzowe, śmietankowe. Popłyną od wsi ku połoninom i wyroi się wiosenny ruch, co od wieków porósł wzorzystym kwieciem zwyczaju - c h ó d p o ł o n i ń s k i. Potem już na pastwiskach wysoko odbywa się mieszanie trzód. Tysiące chudoby, pasterze, psy i trawy, wraca stara wspólnota. 

Gdy tam na górze, na dnie kotła skalnego, wyścielonego mchami, watah wymota z trembity nutę, co oplata dychanie jak pępowina, ogłaszając tym pierwszy wypęd na pastwiska, własność jest zawieszona. Kto dotknął trembity, ten oczyszczony, nie chce zagarnąć świata, ni mieć go dla siebie. Połonina czyja? Bo­ga i owiec, Bóg i owce karmią wataha, pasterzy, gazdów. Watah czyj? Własny watah owiec, należą wzajemnie do siebie, boteje do wataha, watah do botejów. Wszystko wiąże trembita, ściąga struną wiatrową od nieba do ziemi. Watah, choć go wcale nie pilnują, nikomu nic nie zabierze, zabrać nie może, bo rewasz udojowy, dokonany przy mieszaniu chudoby, od razu daje miernik wyraźny, ile każdy z właścicieli trzód - jak ich zwą mieszanników - ma otrzymać bryndzy z całego letniego udoju. Watah służy każdemu i wszystkim, lecz nikt z mieszanników nie ma mu nic do rozkazywania i on nikomu z nich nie rozkazuje. Jest zbyt daleko, zbyt wysoko. Któż inny zresztą z ludzi spędza w ciągu roku tyle dni i miesięcy w chmurach, w świecie cieni i mgieł, gdzieś niedaleko tamtego świata. Toteż dzieci, których tato jest watahem i przebywa latami na połoninie, niepokoją się po nocach, czy go nie zagarnęły mgły na tamten bok, a jesienią witają go tak radośnie, jak gdyby wrócił z tamtego świata. A te dzieci, których tato nie żyje, pocieszają się mówiąc, że może - któż wie? - wrócił na lato do swoich dawnych dziedzin i wędruje w chmurach za trzodami. 

Połonina, na którą przyprowadza się owce i bydło, według słów pieśni, dumna jest z tego. Harda, nieprzystępna okrywa się mgłami, jakby chustami. Dzień w dzień przez całe lato grają trembity, zwołując pasterzy spod szczytów, z rozległych stepów górskich, z łączek i kępek ukrytych po skałach i berdach, zwołują do posiłku, do podoju i na nocleg. Jest jeszcze jeden tylko głos równie donośny, to głos wroga połonińskiego, straszliwy ryk niedźwiedzia, o ile przepędzi go się od ofiary, albo gdy wsiadłszy na wołu lub krowę, która ucieka w strachu śmiertelnym, wali łapą po karku i ssie krew; gdy chce zastraszyć broniących stad pasterzy albo gdy jest raniony. A dźwięk trembity donośny jest wprawdzie, lecz jakżeż łagodny, słodki, kojący, jak gdyby dźwięczały błękity fletnią zza obłoków nad szczytami. I pasterze i chudoba, zbłąkani w gęstych mgłach, witają ten głos radośnie, śpieszą doń, od najmniejszego jagnięcia, co ledwie plącze nogami, aż do groźnego buhaja. 

Dzień w dzień raduje się połoninka, słuchając trembity, bo to jej własny głos, a smuci się, banuje dopiero jesienią, kiedy w święto Bogarodzicy gazdowie przychodzą po swoje trzody i następuje „rozłączenie”. Gazdowie i gazdynie obliczają się z watahem i odchodzą ze swoim pożytkiem i z trzodami do chat na wieś lub do zymarek. Konie, obładowane jasnymi drewnianymi berbenicami, napełnionymi bryndzą i masłem, bądź objuczone pstrymi besahami, idąc w doły, ostrożnie stąpają po wertepach. Trembity grają, głosząc rozłączenie, smucąc się łagodnie, a także połoninka, jak mówi pieśń, zostaje zasmucona, gdyż owieczki odchodzą. Boteje rozsypały się, własność powróciła, wspólnota zostaje w chmurach i czeka, wiatr jesienny wspomina ją swoimi trembitami. Po płajach i po zakątach kosodrzewiny drepce Mara, zagląda tu a tam, odwiedza owcze kosziery i wzdycha. Któż wie, czy to duch zły, czy tylko błędny, stęskniony? I znów milkną trembity na czas dłuższy, chyba że inny, równie ważny urząd spełniają. A spełniają go - takie są wyroki niebios - przez cały rok. Gdy ktoś umrze, odzywają się trembity koło chat. Inną nutę grają, inaczej wyciągają, tęsknie a sumnie zawodzą. Ale i wtedy jest w nich zew łagodności i łaska błękitu, wyglądającego nad ciemnym szczytem spoza ponurej chmury. Jeśli jadąc w pobliżu osad huculskich, zobaczycie wieczorem ognie koło chaty i usłyszycie łkanie trembity, wiedzcie, że jak głosi pieśń „już się komuś śpiewanka skończyła”. Lecz myśl nasza, lecąc teraz wspomnieniem za głosem trembity, nie unosi nas tym razem ku sprawom smutnym, przeciwnie, ku radośnie pogodnym, ku dawności starowieku.

Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie. Prawda starowieku. Sejny 2002, Pogranicze.