Trzy tajemnice pana Janka

Trzy tajemnice pana Janka

Nazywam się Lidia Ostałowska, pracuję w „Gazecie Wyborczej”. Mam szczęście, zajmuję się reportażem. A reportaż zawiera w sobie cały świat. Jest narzędziem poznania, stylem życia, sposobem na zarobienie pieniędzy. Daje poczucie sensu, mimo momentów zwątpienia.

Reporter szuka przygody. Nie teoretyzuje, tylko idzie wprost za swoim nosem.
Tymczasem mam dla „Pressa” pisać o warsztacie. Co zrobić, żeby reportaż był dobry.

Może szkoły dziennikarskie mają na to przepis. Nie wiem, bo nie kończyłam. Ja go nie znam. Ale myślę, że da się określić zasady, bez których przyzwoity tekst nie powstanie. Weryfikować fakty, pytać o zdanie wszystkie strony konfliktu itd. - to warunki całkiem oczywiste. Inne stanowią osobiste wyposażenie reportera. Na przykład skłonność do ryzyka i odwaga potrzebne są korespondentowi wojennemu. Gdy ktoś zajmuje się historią, musi mieć wyobraźnię i cierpliwość. Jeśli znika ciekawość, zostaje tylko rutyna, należy zmienić pracę lub gatunek. To już dotyczy każdego. O iskrze Bożej też nie wolno zapominać.

W reportażu społecznym (to moja dziedzina) liczy się kontakt z bohaterem. Jego podstawą jest szacunek. Pamiętam, jak w początku lat dziewięćdziesiątych trafiłam do cygańskiego koczowiska w Warszawie, pod mostem Grota-Roweckiego. Mieszkali tam żebracy z Rumunii. Wykopali ziemianki, przykryli je gałęziami, potem tekturą, folią, papą. Byli obdarci i brudni. Kobiety wyciągały ręce: - Pani, daj! Mali chłopcy prosili o papierosa.


W warszawiakach ci ludzie budzili litość, strach, oburzenie i pogardę - wszystko na raz. W pewnej chwili wydawało się, że istotnie na to zasługują. Pod most przybyła pomoc humanitarna. Rozpoczęła się bitwa o paczki, Cyganie wyrywali je sobie bez pardonu. Dopiero jakiś brodaty mężczyzna zaprowadził ład łokciami i krzykiem (później dowiedziałam się, że jest ich wójtem). Panie od pomocy odjechały. Nad koczowiskiem fruwały papiery i plastikowe torby. Wokół obcy gwar.

Egzotyczny slums, nierzeczywisty zoolog.

Kiedy pojawiłam się następnym razem, niektórych rozpoznawałam. Można było się uśmiechnąć i przywitać. Mali chłopcy nie liczyli już na papierosa. Kobiety nie żebrały, wiedziały, że nie dostaną ode mnie pieniędzy. Jedna spytała, czy mogę jej przynieść cukier.

Po kilku dniach wróciłam z cukrem. Cyganka podziękowała, zaprosiła mnie do ziemianki na kawę. Zaskakująco czyste wnętrze, prycze zasłane kolorowymi dywanami, rozgrzana dymiąca koza. Na słodką kawę przyszły jeszcze dwie sąsiadki. Próbowały opowiadać o swoim życiu w Rumunii, ale za słabo znały polski. Ja wtedy nie miałam pojęcia o istnieniu języka romani. Musiały nam wystarczyć spojrzenia, najprostsze słowa, grzanie rąk o kubek.

Żeby się z nimi porozumieć, potrzebowałam tłumacza. Poprosiłam o pomoc pewnego Cygana z Polski. Zajechał przed koczowisko mercedesem. Elegancka jesionka, biała koszula, garnitur. Buty wypastowane, a między ziemiankami błoto.

Najpierw pogadali po swojemu na samym środku osady. W pierwszej chwili niełatwo to zauważyć, ale lepianki układały się w uliczki i rynek. Urbanistyczne założenie koczowiska było przemyślane.

Razem z zaprzyjaźnionym Cyganem weszliśmy do pierwszego z domów. Gospodarze poprosili go, by usiadł. Wtedy na jego twarzy zobaczyłam wahanie, może i odrazę. Bał się zarazków i pcheł. Ale solidarność ze współbraćmi zwyciężyła.

Dowiedziałam się, co cierpią Cyganie w Rumunii. Zrozumiałam, że w tych krytycznych warunkach nad polską rzeką jest im lepiej. Tu przynajmniej nie rozstają się z nadzieją.

Od tej pory miałam pod mostem życzliwych znajomych. Obserwowałam komiczną operę żebraczą - gromadzenie czarnych okularów, białych lasek, kul, naiwną charakteryzację. Przyglądałam się paleniu ognisk, praniu, gotowaniu. Jak wieczorem Cyganki myją w miskach dzieci, a rano zmiatają liście sprzed lepianek.

Kiedyś do tego taboru dołączyła samotna matka. Mężczyźni wspólnie zbudowali dla niej dom. Trudno było tych Cyganów nie szanować.

Ta przygoda nigdy by się nie zdarzyła, gdybym pod mostem Grota zaczęła od rozdawania złotówek. Szukałam ludzi, którzy mają własną godność, nie żebraków. Żebry to tylko cząstka ich życia. Szacunek musi być wzajemny. Nie zasługuje na niego naiwniak z forsą. Można go okpić, naciągnąć, przechytrzyć.

Cyganie mają swoje zwyczaje, my swoje. Chłopcom od papierosów mówiłam: - Na palenie jesteś za mały. To im się nie podobało. Ale musieli uznać, że nie będę kupowała informacji za marlboro.

Nie wierzę w wartość materiału, za który się płaci. Przekonałam się o tym w Petersburgu, gdzie robiłam dokument z Natalią Koryncką-Gruz. Kilka zagranicznych ekip telewizyjnych też buszowało tam wśród bezprizornych, czyli bezdomnych dzieci. Dzieciaki były cwane, za wypowiedź przed kamerą żądały dolarów lub rubli. Potem recytowały swoją kwestię, byle szybciej. Tamci filmowcy pozwalali się robić w konia. Nie zażądali partnerstwa, nie skupili na sobie uwagi.

Rok wcześniej pisałam reportaż o tych dzieciach. Wtedy po piwnicach, węzłach ciepłowniczych, pustostanach nie kręciło się jeszcze tylu dziennikarzy. Oczekiwania bezprizornych były inne: wysłuchać, postawić obiad, przytulić. Wróciłam stamtąd ze świerzbem, ale ufałam przywiezionym informacjom. Dzieci nie kłamią, jak trzyma się je za rękę.

Ludzie chcą mówić. Czasem nie potrafimy ich pytać. Niecierpliwimy się, nieświadomie zadajemy jakieś rany. Dlatego liczy się pokora. Jeśli reporter idzie do kogoś tylko po to, żeby załatwić sobie dobry materiał - polegnie. Spotkanie z bohaterem bywa świętem. Za każdym razem jest wyzwaniem. Jak on mnie przyjmie? Czy uda mi się go otworzyć? Ile z moich emocji zażąda dla siebie?

Bywa, że bronimy się przed bohaterem. Wydaje się, że chce zbyt dużo. Przychodzimy do niego z interesem, a on obarcza naszą wyobraźnię i sumienie. Z czasem coraz trudniej nieść ten ciężar.

Niedawno w Sejnach pracowałam nad reportażem o Bożenie Szroeder z Ośrodka „Pogranicze” i jej książce. Bożena przez kilka lat opiekowała się wielonarodową grupą dzieci. Poznawały historię swojego miasteczka. Słuchały opowieści starszych - mówili, jak kiedyś przy granicy żyło się Polakom, Litwinom, Żydom, starowierom. Później dzieci ulepiły domy z gliny, zrobiły makietę Sejn. Wkrótce stała się ona scenografią przedstawienia, w którym wspomnienia starszych przełożono na język teatru. Na koniec powstała książka „Kroniki sejneńskie” i połączyła pokolenia.

Przez kilka dni towarzyszyłam Bożenie. Kiedyś zabrała mnie do drewnianego domu tuż nad rzeką. Bożena nie znała jeszcze pana Janka, on wiele o niej słyszał. Poprosił o to spotkanie. Był kiedyś fotografem, zostało mu sporo zdjęć. Chciał je pokazać.

Pan Janek - drobny, serdeczny stary człowiek - posadził Bożenę na wprost siebie. Od razu zapytała, czy może siąść obok. Już ich nie dzieliła długość stołu, niemal się dotykali ramionami Kiedy mówił, patrzyła mu prosto w oczy. Cała uwaga i wrażliwość - w pana Janka. Reagowała na każde słowo.

Wkrótce pan Janek powierzył Bożenie pierwszą tajemnicę. Modli się w cerkwi, nie w kościele. Kiedyś miał na ścianie trzy ikony, jak należy. Ale teraz zostawił tylko jedną, to ta w rogu. Bo przekonał się, że tutaj nie wszyscy lubią prawosławie. Tych innej wiary często odtrącają.

Kilka lat temu pan Janek owdowiał. Został mu po żonie modlitewnik. Korzystała z niego wieczorami, potem śpiewali i rozmawiali po swojemu. Druga tajemnica pana Janka: jest Białorusinem. A dzieci nie. Poszły w świat, wyrzekły się narodowości, religii, języka.

Panu Jankowi brakuje kobiety. Samotne panie o tym wiedzą. Wpadają tu pod jakimś pretekstem. Żeby naprawił okulary. Żeby umyć ręce po cmentarzu. Pan Janek szuka osoby niezbyt religijnej, bo tylko taka zgodzi się żyć z nim bez ślubu. Chciałby też, by mu się podobała. No i znalazła się taka kobieta, ale za młoda. Oszukał ją, odmłodził się o piętnaście lat - trzecia tajemnica pana Janka.

Na stole pojawiła się karafka z kryształu. Pan Janek włączył magnetofon i długo puszczał białoruskie szlagiery. Od śmierci żony słuchał ich samotnie. Teraz z Bożeną. Pili czerwone wino domowej roboty. Przeważnie milczeli, czasem pan Janek odezwał się po swojemu. Już nie płakał, tylko się uśmiechał.

Wyszłyśmy. Świeciło słońce. Miałam poczucie oczyszczenia. Bożena powiedziała, że w spotkaniach ze starcami najgorsze jest domowe wino. Zawsze ją potem głowa boli.

Dzięki Bożenie uświadomiłam sobie coś ważnego. To nie bohater jest dla nas, lecz odwrotnie. My należymy do bohatera. Więc trzeba go odpowiednio traktować.

W kontakcie z reporterem bohater bywa najczęściej bezbronny. Nie ma go, gdy siadamy przed komputerem. Słowa składamy w zdania, budujemy akapity i rozdziały, a bohater coraz bardziej się oddala. Pani z brodawką, która nam wczoraj podawała kawę w filiżance z niebieskim szlaczkiem, zmienia się w obiekt. W postać wirtualną. Można z nią zrobić, co się chce.

Wtedy nadchodzi pokusa, by wygrać coś dla siebie. Wystarczy drobne przeniesienie akcentów, niewielka manipulacja, by powstał tekst wspaniały jak literatura.

Zaraz trzeba to odegnać.
Lidia Ostałowska „Gazeta Wyborcza”

„Press”