Witajcie w Rumunii, czyli w Polsce

Witajcie w Rumunii, czyli w Polsce

Moja babcia nie pozwalała mi i rodzeństwu mówić po rumuńsku: Co wy? Wołochy jesteście? - krzyczała. I do mojej matki: A ty im na to pozwalasz? O podróży badawczej do Rumunii, zorganizowanej przez powstające w Gdyni Muzeum Emigracji

Plesza, wioska położona wysoko w górach na rumuńskiej Bukowinie, prawie w całości zamieszkana jest przez Polaków. Niskie drewniane domki - inaczej niż w wioskach rumuńskich, gdzie dominują kilkupiętrowe kamienice w stylu "cygański glamour", dachy zdobione ażurową wycinanką z blachy i biegnąca środkiem wsi błotnista droga.

Szukamy Bolka Majerika, rzeźbiarza i poety, lokalnej gwiazdy, bohatera niejednego reportażu. - Dzień dobry - pozdrawia nas dziarska babcia w grubej brązowej chustce. Chętnie przystaje, by pogadać. - Tak, od urodzenia tu mieszkam, od razu po wojnie się narodziłam. Wtedy sześć pierwszych chat tu było, ale spaliły się na tej wojnie. Front tu był. Potem z tych sześciu chatów dużo się porobiło - sami widzicie ile. Tu nie ma Rumuna ani jednego, cała wieś - Polacy. Nazywam się Wiktoria Smołka, z domu Różycka - przedstawia się starsza pani i wdycha. - Ciężko tu, oj ciężko. Ziemniaki nie narodziły tego roku, nigdy takie drogie jeszcze nie były. Do niedawna miałam bydło, ale córce oddałam, nogi bolą, sama doić nie mogę.

Pytamy, jak znaleźć Bolka. Wiktoria Smołka wskazuje ręką: - Łatwo traficie, bo mieszka tam, gdzie takie z drewna skulptowane. To dobry chłop. No to szczęśliwa droga! - dodaje na pożegnanie.

Biały wilk karpackiego ludu 

- Gdy byliśmy dzieciakami czasem łatwiej i szybciej było dogadać się po rumuńsku. Ale dziadek pilnował: u mnie, na moim podwórku macie mówić tylko po polsku! - stoimy z Bolkiem na malutkiej werandzie jego równie niedużej pracowni. Na ganku, o balustradę opierają się metrowej wysokości drewniane rzeźby nagiej kobiety i nagiego mężczyzny. Tuż obok stoi dom, w którym Bolek mieszka razem z rodzicami. Jego ojciec zajmuje się wypalaniem węgla drzewnego, ale - jak mówi - coraz mniej się to opłaca, bo okoliczni restauratorzy do grilla wolą kupować paczkowany węgiel w supermarketach.

Bolek to ogorzały 40-latek z blond włosami związanymi w kitkę. Gościnny, serdeczny, częstuje herbatą z cytryną. Na podwórku kręcą się 9-10-letni chłopcy, uczniowie rzeźbiarza. Przytargali spory kawał drewna, Bolek pomaga oprzeć go na krzyżakach. Gabi i Stasiek zaczynają dłubać smoki. Kamieniem stukają w dłuta. Z językami na brodzie zapominają o całym świecie.

Majerik swoje pierwsze prace: Jezusa dźwigającego świat niczym Atlas na barkach i pilnującego go Strażnika Bramy wyrzeźbił wysoko nad wioską, w tzw. Skale Jastrzębia.

- Kąpałem się wtedy w pobliskiej rzece i usłyszałem wewnętrzny głos, który mi mówił, że powinienem zacząć rzeźbić. Nie mogłem go nie posłuchać. Ruszyłem do tego piaskowca i tak powstał ten Jezus - opowiada Bolek.

Majerik przez pięć lat mieszkał w Poznaniu, jako wolny słuchacz brał udział w zajęciach rzeźby na tamtejszej ASP. - Ale szybko zrozumiałem, że to miasto nie dla mnie, że moje miejsce jest tu, w Pleszy. Tu żyją potomkowie orłów, walczą z krukami na niebie. Czy ostre charaktery, czy miłe - są prawdziwi. A w górach tryb życia surowy. Żeby oceniać, trzeba zobaczyć ich życie. Tu nie dotarła jeszcze globalizacja. Gdy Rumunia weszła do Unii zadzwoniłem do znajomej dziennikarki i powiedziałem: Plesza zostaje poza UE. Bo Unia niszczy tożsamość narodową, wszystkich ucina mieczem, żeby byli na tym samym poziomie, zupełnie jak druga komuna. Jasne, czasy się zmieniają, wielu z wioski jeździ na Zachód, ich dzieci chcą na studia, do Polski. Ale nawet gdy wyjeżdżają, myślę, że polskość tu zostanie - tak jak wino przelane z jednego pucharu do drugiego zostaje winem, choć naczynie się zmieniło - tak polskość przechodzi z rodziców na dzieci - uważa Bolek. Bo Bolek to także poeta. W pracowni wręcza nam "Śpiew wilka", tomik swoich wierszy, pisanych, rzecz jasna po polsku.

"Jestem białym wilkiem
Królem gór
W niebieskich oczach
Widać zimowy wicher i korę buków
Matka urodziła mnie pod Jastrzębią Skałą
Jestem białym wilkiem z Karpat
Odwiedzają mnie dusze wielkich królów
Sięgam trzeciej bramy nieba
Jestem białym wilkiem karpackiego ludu"


Do Gabiego i Staśka dołączają Josef i Serdżio, też dzieciaki z Pleszy. W pracowni kończą płaskorzeźby z aniołami. Wokół aż się roi od drewnianych świątków i króli. - Nieraz któraś matka mnie zapyta: "Bolek, co robisz, że on po szkole nie ma czasu zjeść tylko do ciebie leci?" Ale to w nich zapał, a nie we mnie charyzma.

- Czy dziewczyny też rzeźbią? - pytam. - To chyba rzecz męska. One nie wiedzą, że mogą to robić. W Rumunii, na Bukowinie, są rzeczy typowe dla kobiet i mężczyzn - odpowiada Bolek. - Moim marzeniem jest stworzenie weekendowej szkoły rzeźby dla dzieciaków. Żeby dojeżdżały do Pleszy z okolicznych wiosek i próbowały swoich sił w drewnie, potem w skale.

Bo my też mocne ludzie 

W Pleszy żyje około 70 rodzin, potomków górali czadeckich, którzy na początku XIX w. przyjechali tu z Polski do pracy - zajmowali się wyrębem lasów, wypaleniem węgla drzewnego, produkcją beczek. Do dziś o Pleszy mówi się "wioska bednarzy". - Ale to się powoli kończy. Zalewają nas tanie plastikowe wiadra z Chin - mówi polszczyzną, w której mieszają się słowa z góralskiej gwary bednarz Stanisław Moldovan.

Obejście państwa Moldovan: drewniana chałupa, stodoła, w której Stanisław robi beczki, błotniste podwórko, tuż obok szemrze strumyk. Wzdłuż domu na sznurkach suszą się ubrania. W okienku odsłania się koronkowa firanka - to babcia, mama Stanisława z ciekawości wygląda, ale jest zbyt nieśmiała, by wyjść do obcych.

- Dużą beczkę w jeden dzień robię - Stanisław pokazuje wysokie naczynie z nieheblowanych jeszcze desek. - Tylko się wyszlifuje, położy się dno 

- Nie będzie przeciekać?

- Nie! Gwarantowane! Nauczyłem się beczek od ojca. Jeszcze tylko nas dwóch-trzech robi tu we wiosce. Za Ceausescu to się dużo robiło. We dnie i w nocy. Teraz jeszcze takie tam na wino, różne malutkie - to tak. Więc żeby zarobić, do Szwecji z żoną jeździmy - praca w lesie. Tylko to umiemy.

Na podwórko wychodzi z chaty żona bednarza Jadwiga. Zielone oczy, szeroki uśmiech, gruba chustka przykrywa włosy. - A chodźcie do środka! - zaprasza. - Kawę zrobimy, porozmawiamy 

Kuchnia Moldovanów: turkusowe ściany, święte obrazy, wielki piec z fajerkami.

Jadzia na piecu szykuje kawę. - Zrobię wam taką normalną, w kubku, bo ta malutka jak w Spanii to mi się nie podoba - tylko na jeden łyk. Co to za picie? - mówi bednarzowa.

Kawa jest dobra i mocna. - Bo my też mocne ludzie - śmieje się Jadzia. - W Szwecji musisz obudzić się o 5 rano i pracować do 8 wieczorem, a jeszcze dojechać tam, gdzie mieszkasz, nieraz ponad 100 km. Na spanie zostaje 4-5 godzin. W Spanii [tak mówią na Hiszpanię] było łatwiej - chodziłam posprzątać po chatach, w barze - dobrze płacili, a wystarczyło parę godzin dziennie popracować. Cztery lata mieszkaliśmy w Spanii. Ale przyszła kriza.

Do Szwecji na zarobek jeździ pół Pleszy. Najpierw podpisują kontrakt z pośrednikiem, potem wyjeżdżają - czasem na miesiąc-dwa, czasem na pół roku. Dzieci zostają z babciami. - Chłopy ścinają lasy, a my, kobiety sadzimy nowe - śmieje się Jadwiga.

Pytamy o przodków: skąd przyjechali, co o nich wiadomo. - E, to starsi ludzie znają. My wiemy, że dawno temu nasi dziadowie tu przyjechali z Polski. Jak się nazywali? No, pewnie Różycki jak moja mama - zastanawia się Jadwiga. - Ale zdjęcia mogę pokazać.

Przynosi kartonowe pudełko pełne fotografii. Jednak żadnych przedwojennych zdjęć nie ma. Najstarsze, sprzed niecałych 40 lat to czarno-biały obrazek z małym Stanisławem. Czarnooki chłopczyk z poważną miną stoi pod kwitnącym drzewem. Większość fotografii to współczesne rodzinne imprezy: imieniny, komunie, święta. Dziewczynki i kobiety zawsze w tradycyjnych barwnych spódnicach, na to białe ażurowe fartuszki, często haftowane bluzki.

- Na święta, śluby zawsze się tak ubieramy. Ten fartuszek to jeszcze moja mama haftowała - komentuje bednarzowa. Jej córka, Bianka Petronela z dumą przynosi marcowy numer "Polonusa", miesięcznika wydawanego przez Związek Polaków w Rumunii, redakcja mieści się w Domu Polskim w pobliskiej Suczawie. W "Polonusie" artykuł o pierwszym wiosennym ognisku. Na zdjęciach pieką kiełbaski redaktorzy "Polonusa", nauczycielki polskiego pracujące w bukowińskich wsiach i oczywiście dzieciaki. Wśród nich mała Bianka Petronela.

Syn Moldovanów, 10-letni Serdżio, ten który u Bolka rzeźbił smoka i anioła chodzi do szkoły w sąsiedniej wsi Pojanie Mikuli. Oddana do użytku dwa lata temu podstawówka nosi imię Krystyny Bochenek, wszyscy są z tej szkoły bardzo dumni. - Zbudowano ją z pieniędzy Senatu polskiego, patrzcie jaka nowa, czysta - mówi z dumą Aniela Wołościuk, nauczycielka języka polskiego.

Szkoła działa w systemie rumuńskim - stopnie od 1 do 10, lekcje w języku rumuńskim. Polski - trzy godziny tygodniowo jest jednym z kilku języków obok angielskiego, francuskiego i łaciny, jakich uczą się potomkowie polskich emigrantów. Dziś 10-latki przerabiają "Ptasie radio" Tuwima i "Sprytnego lisa" Porazińskiej.

- My czytamy Sienkiewicza, Szymborską, Miłosza, oglądamy też filmy na polskim o naszej historii, np. o Katyniu - opowiada Bernadeta Balac z siódmej klasy. - Książki o nastolatkach? O pierwszej miłości? Nie, nie czytamy, ale ja bym chciała, bo jestem trochę sentymentalna - śmieje się dziewczyna. - Chciałabym pojechać do Polski na studia, raz byłam w Krakowie i bardzo mi się podobało. Ale na studia jest dużo kandydatów, więcej niż jeszcze parę lat temu. Wtedy było 5-6 chętnych, w tym roku słyszałam, że 19, a miejsc z naszego województwa jest tylko dziesięć.

Z Polski przywozi się ptasie mleczka 

Nowy Sołoniec, kolejna wieś zamieszkana głównie przez Polaków: zdobione snycerką schludne drewniane domki (ulubiony kolor ścian: turkus), ogródki, sklepik, kościół. Środkiem wsi biegnie asfaltówka. Najważniejszy budynek to Dom Polski, miejsce spotkań całej wsi, w tym członków lokalnego zespołu Sołonczanka. Dziś w Domu Polskim gości rumuńska telewizja - chcą sfilmować występ Sołonczanki.

W świetlicy trochę zimno, więc próba odbywa się obok, w niedużym pokoiku. Pokoik służy też za przebieralnię dla dziewcząt, chłopcy zmieniają ciuchy w łazience: dżinsy na filcowe góralskie spodnie z parzenicami, swetry na białe haftowane koszule i białe kamizelki, wełniane czapki na czarne kapelusiki z muszelkami. Dziewczyny też już przebrane: kwieciste spódnice (materiał z Ukrainy), białe bluzki z koralikowym haftem (produkcja cioć, mam i starszych sióstr), kierpce (z Zakopanego). Jeszcze tylko ostatnie poprawki - Anna Zielonka, szefowa zespołu pomaga zawiązać korale, poprawia wianuszki z kolorowych wstążek. W końcu grupa ustawia się w półokrąg, z lewej mocno zbudowany nastolatek z akordeonem. Pierwsze takty, dzieciaki łapią się pod boki i obracając się to w prawo, to w lewo zaczynają "Karczmareczkę": "Nie byłem tu, idę dalej, karczmareczko winka nalej Naaalej, nalej do puchara, karczmareczko malowana "

Po kwadransie, już w przestronnej świetlicy występ przed kamerą. Po dzieciakach w ogóle nie widać tremy, zanim zaczną, wygłupiają się, popychają. Tańczą i śpiewają swobodnie, z dużą wprawą. Najstarsza w Sołonczance jest Daniela Revai, 17 lat, mówi bardzo ładną polszczyzną, bez śladu gwary: - No bo teraz się pilnuję - śmieje się. - Z rodzicami, z rodzeństwem mówimy po naszemu. Ale polski mamy w szkole, tak jak rumuński, angielski i francuski. To rodzice decydują czy dziecko będzie chodziło na lekcje polskiego, ale jak już wybiorą, to trzeba się uczyć, jak innych przedmiotów. Na polskim ostatnio uczyliśmy się o obozach koncentracyjnych. Często czytamy wiersze: Mickiewicza, Miłosza, Szymborską, na pamięć - na konkursy recytatorskie. Zwykłe książki dla młodzieży? Musierowicz? Kosik? Nie, nie czytałam.

W przyszłym roku Daniela będzie zdawać maturę. - Matma, francuski, rumuński, do tego polski. Na studia chcę wyjechać do Polski: geografia albo historia - mówi dziewczyna poprawiając korale. - Kiedyś z Nowego Sołońca na studia było 3-4 kandydatów, w tym roku aż 19! A miejsc tylko 10. Po co studia? Tutaj trudno żyć - pracy nie ma, trzeba wyjeżdżać za granicę - tak jak moja siostra, skończyła tylko liceum i teraz sprząta w Niemczech. Ja tak nie chcę. W liceum kończę klasę turystyczną - w tym kierunku chciałabym mieć pracę. Nie wiem, czy wrócę tu po studiach - najpierw chcę zobaczyć, jak jest w Polsce, bo tu już wiem. I wtedy wybrać.

- Fajna ta wasza Sołonczanka - mówię. - Ale wątpię, czy u nas dzieciaki chciałyby tańczyć ludowe tańce. Zakładają zespoły rockowe, albo tańczą hip-hop.

- My też mamy dyskoteki! - oburza się Daniela. - W soboty, w starym Domu Polskim. Leci Doda, Christina Aguilera, Jennifer Lopez... Dziewczyny tańczą, chłopcy się przyglądają.

Przez Sołonczankę przechodzi prawie każdy. Tańczyła i śpiewała również Jadwiga Molner, nauczycielka polskiego w tutejszej podstawówce im. H. Sienkiewicza: - Występują dzieciaki od 6 do 18 lat. Często jeżdżą na festiwale muzyki ludowej, np. do Suczawy, ale też do Polski - do Żywca. W naszej wiosce - mieszka tu około 260 rodzin, czyli jakieś 700 ludzi - prawie wszyscy są pochodzenia polskiego. Wszyscy chodzą do jednego kościoła, do jednej szkoły - jak skończą tutejszą, idą do liceum w Gura Humurului. We wsi są też Ukraińcy, ale oni mają swoją cerkiew, tak jak Rumunii - są prawosławni. Pierwszym językiem, jakim mówią nasze dzieci, jest gwara góralska, to właściwie język polski, trochę tylko wymieszany ze słowami rumuńskimi. Rumuńskiego dzieci uczą się dopiero w przedszkolu, ale i tak głównie porozumiewają się w naszej gwarze. Dlatego czasem, gdy już pójdą do liceum, mają problemy z rumuńskim.

Jadwiga Molner urodziła się w Nowym Sołońcu, tu chodziła do szkoły. Na studia pojechała do Polski. - Do Szczytna, w 1992 r. Skończyłam trzy lata studium nauczycielskiego. Wróciłam, żeby uczyć nasze dzieci języka polskiego. Ale połowa studentów stąd, jak wyjedzie, to zostaje w Polsce.

Przy szkole im. Sienkiewicza jest też przedszkole. Carmen Marculac, świeżo upieczona pani dyrektor: - Też byłam w Sołonczance. W tym zespole spotykamy się wszyscy, pewnie nie ma nikogo, kto by tu nie zatańczył. Ale w świetlicy Domu Polskiego spotykamy się też na imieniny, święta, opłatek, święcone jajeczko - ten dom to główna rzecz w wiosce, która nas ściąga - przychodzi młody czy stary, babcia czy wnuczek, bez różnicy.

Czujecie się bardziej Polakami czy Rumunami?

- Jesteśmy ludźmi specjalnymi - śmieje się Carmen. - Bo radzimy sobie i po polsku i po rumuńsku. Myślimy też w obu tych językach. Ale gdybym miała wybierać, to bardziej Polakami. Wiemy, co się na co dzień dzieje w Polsce, nie jesteśmy odcięci od świata - oglądamy telewizję: TVP Polonia, Trwam. Znamy wiadomości i znamy polskie filmy: "M jak miłość", "Plebania". O Polsce, że to stamtąd przyjechali nasi przodkowie i o tym, dlaczego mieszkamy w Rumunii a mówimy po polsku, dzieci uczą się już w przedszkolu.

Carmen, tak jak Jadwiga studiowała w Polsce, w Szczytnie. - Mieszkałyśmy w akademiku, ale nie było nam lekko. Żadna dziewczyna nie chciała być z nami w pokoju, mówiły, że jesteśmy Cyganki - wspomina nauczycielka.

Część mieszkańców Nowego Sołońca wyjechała do Polski niedługo po II wojnie. - Osiedlili się w okolicach Jeleniej Góry, Złotnika - sama mam tam ciocię, wujka - mówi Carmen. - Żyją tak, jak tu żyli - na wsi, ciężko pracują. Wtedy, gdy wyjeżdżali, prawie cała wieś planowała, że do Polski pojedzie. Ale ci ze Złotnika napisali: Zostańcie, tam gdzie jesteście. Tu też jest trudno. Ale jeździmy do nich w gości. Z Polski zawsze przywożę: krówki, ptasie mleczka i pierniczki - tu takich nie ma. I pączki polskie też są inne, wyjątkowe.

W kuchni Domu Polskiego, nauczycielki siedzą przy herbacie owocowej. "Kwiat dzikiej róży" popija też Anna Zielonka, kierowniczka Sołonczanki. Z dumą informuje: - W tym roku mamy 20-lecie zespołu. Chcemy z tej okazji pierwszą płytę nagrać, profesjonalnie, w studiu.

Skąd te wszystkie pieśni? Na przykład ta piękna "Karczmareczka"?

- Sama po wsi je zbierałam od tych osób starszych, od tej sąsiady, co ma już ponad 90 lat. Słowa spisywałam, melodie w większości znałam od dziecka. To pieśni z Polski, czadeckie, choć sama też kilka piosenek napisałam - mówi pani Zielonka. - Dorośli też kiedyś mieli swój zespół, ale z czasem coraz rzadziej chodzili na próby. Trudno było ich zmobilizować. Wiadomo - praca w gospodarstwie, rodzina Z dziećmi łatwiej - po szkole mogą od razu na próbę przyjść. Karolek, mój 5-letni wnuczek też już śpiewa w Sołonczance. Nie ma zresztą innego wyjścia - śmieje się.

Jeśli matka Polka, to dzieci będą mówić po polsku 

Wieś Kaczyka. Tu tutaj już w 1792 r. osiedliły się pierwsze rodziny Polaków. Przyjechali z okolic Bochni i Wieliczki do pracy w kopalni soli. Początkowo wieś była polsko-niemiecka, dziś zamieszkują ją Polacy, Rumuni i Ukraińcy. Dumą Kaczyki jest bazylika mniejsza z 1905 r., ze słynącą cudami kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. We wsi są też kościoły: ukraiński grekokatolicki i rumuński prawosławny. Polacy mają swoje Stowarzyszenie i Dom Polski, prezeską Stowarzyszenia Polaków jest Krystyna z Nawrockich Cehaniuc. Internetową stronę Kaczyki założył i prowadzi Ryszard, syn Cehaniuków.

Siedzimy w kuchni państwa Krystyny i Michała, pomieszczenie służy jednocześnie za pokój: kredens, pod oknem stół, na ścianach święte obrazy. Obok drzwi piękny kaflowy piec - dwustronny - bo grzeje i kuchnię i sąsiadującą z nią sypialnię. Pani Krystyna podaje chleb i domowej roboty "zakuskę". W wielkim słoju przesmażona cebula z opieńkami ("lekko je trzeba obgotować"), papryką i bakłażanem. Pycha.

- Początek Kaczyki to rok 1792 - zaczyna opowieść pan Michał - do pięćdziesiątki był kolejarzem, pracował m.in. w tutejszej kopalni jako maszynista. - Wtedy przyjechali tu Polacy: Nawrocki, Zakrzewski, mój pradziadek Jankowski. Przyprowadziło ich wojsko austriackie, bo sól tu znaleźli. Powstała kopalnia. Wpuszcza się tam wodę, wypływa solanka i sól się odparowuje. I proszę nie zapomnieć: Ani razu nie było w tej kopalni wypadku! - podkreśla z dumą były kolejarz.

Kopalnię można zwiedzać. Przy wejściu pan Robert, górnik, w wolnych chwilach bileter. Zagadujemy po polsku, ale wygląda na to, że nie rozumie. Dopiero po kilku próbach dogadania się po angielsku i rosyjsku, odpowiada bardzo łamaną polszczyzną. Mówi, że kopalnia wciąż czynna i że wciąż pracują w niej potomkowie Polaków. Potomkowie, bo mocno się z Rumunami zasymilowali. - To prawda, w Pleszy, w Sołońcu Polaków dużo, mówią po polsku, a tu słabo, bardzo słabo, zrumunizowali się. Bo tu rodziny wymieszane bardzo, przyjezdni z lokalnymi się żenili. Czysto polskich rodzin jest zaledwie pięć, na 175 wszystkich - tłumaczy pani Krystyna, która pracuje jako przedszkolanka. - Michał też niby mówi po polsku, a błędy robi. Ale przecież ani ja, ani on w szkole polskiego nie mieliśmy, on w pracy też z kolegami po rumuńsku gadał, po polsku tylko z dziećmi w domu. Dobrze, że teściowa Polka to dzieci dopilnowała.

W kopalni ciasne, słabo oświetlone chodniki, kaplica św. Barbary, mniejsza kapliczka Matki Boskiej. W niedużym pomieszczeniu i na ścianach obok znajome w stylu rzeźby. Tak, to dzieła Bolka Majerika: dostojny Bóg w koronie, niedaleko Adam i Ewa - zalotnie odwrócona w stronę widza gołą pupą.

- W kopalni jest sala balowa. Dyrektor organizował tam przyjęcia, kobiety w długich sukienkach, mężczyźni w czarnych garniturach. Był stół, bar, muzyka, tańce pod żyrandolami z kryształów soli - opowiada pan Michał. - Wszyscy przynosili ze sobą koszyki. Kobiety z jedzeniem, mężczyźni z wódką. Sylwestry też tam się odbywały.

Dziś oprócz sali balowej jest boisko można grać w nogę, w kosza - bo w kopalni wdychają jod chorzy na astmę. A żeby im się nie nudziło, mogą uprawiać sport.

Krystyna: - Wychowywana byłam po polsku. Moja babcia nie pozwalała mi i rodzeństwu mówić po rumuńsku: Co wy? Wołochy jesteście? - krzyczała. I do mojej matki: A ty im na to pozwalasz? Za komuny to my nie mogliśmy mówić po polsku, ani chodzić do kościoła. Ale i tak chodziłam, chowałam się, bocznymi drogami na msze biegałam. Dziś można mówić po polsku, ale co z tego, skoro coraz mniej ludzi w naszej wsi o to się troszczy. W zeszłym roku rodzina Lazarowicz z Polski szukała w Kaczyce korzeni, dowiedzieli się przez internet, że mają tu kuzynów. Przyjechał pan Lazarowicz, a kuzyni już nie mówią po polsku, tylko po rumuńsku. Dwie noce u nich spał, ale potem nocował już w Domu Polskim, bo w żaden z sposób nie mógł się z kuzynami dogadać. Rozczarował się tylko, człowiek. Bo język po kobiecie przechodzi. Jeśli matka Polka, to dzieci będą mówić po polsku, jeśli Rumunka - nie. Nasz młodszy syn Robert - uczy tu, w szkole WF-u - w czerwcu się ożenił, z rumuńską dziewczyną. I nie wiem, jak to z naszymi wnukami będzie, po jakiemu będą mówić. A starszy - Ryszard najpierw pracował w fabryce Bodzio Meble koło Wrocławia, mieszkał z dziewczyną, ale najpierw ona wyjechała do Anglii i teraz on też. Czy wrócą i kiedy? Nie wiadomo. A jeszcze nie chcą się pobrać. I nic człowiek na to nie poradzi - wzdycha pani Krystyna i szykuje parzoną kawę. - Młodzi jak pojadą do Polski to już nie wracają - z pięciu co od nas na studia tam ruszyli, żaden nie wrócił. Ale turyści wracają - w Domu Polskim mamy dwa pokoje dla gości - latem jest pełno, mnóstwo osób z Polski nas odwiedza, niektórzy rok w rok przyjeżdżają. Ja też z naszymi dziećmi na kolonie, letnie szkoły językowe jeżdżę, do Wolbromia na przykład, bo z nimi współpracujemy. Dobre kontakty mamy też z Rybnikiem - zafundowali nam pomnik Jana Pawła II, który stoi przed bazyliką.

Pan Michał pokazuje księgę turystów - gruby zeszyt w mnóstwem wpisów - pełnych zachwytów nad tutejszymi krajobrazami i gościnnością. Oprócz dedykacji "zwykłych" turystów są też wpisy polityków m.in. Lecha Kaczyńskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego, ambasadora, konsula. - Michał wszędzie tę kronikę nosi. Jak tylko przyjedzie do nas lub w okolice jakaś delegacja: od rządu, od burmistrza zaprzyjaźnionego miasta, od ministra - Michał pcha się przed ochronę i zawsze podpis uzyska - śmieje się pani Cehaniuk. A do męża: - No, Michał trzeba jeszcze krowy wydoić. Pójdziesz?

Zaglądamy do obory. Łaciata krowa się przytula do pana Michała, cielak liże go po rękach.

- Jaki ładny - zachwycamy się jak to mieszczuchy. - Zostawi go pan?

- A jakże! Zostawię, zostawię - odpowiada gospodarz. - Do lodówki cielaka zostawię - dodaje ze śmiechem.

Żegnamy się w deszczu. Michał bez kurtki i czapki stoi przy płocie i macha nam dopóki nie znikniemy mu z oczu. - Szczęśliwa droga, niech anieli was pilnują, niech się uda wasza praca! - woła.

Aleksandra Kozłowska
27.07.2011, Źródło: Gazeta Wyborcza