Zbawienna normalność pojednania

Zbawienna normalność pojednania

Słynne orędzie biskupów polskich do niemieckich i kolejne akty pojednania z Niemcami, pojednanie polsko-ukraińskie - te tak różne zdarzenia wyznaczają i wciąż gruntują demokratyczny szlak polskiego społeczeństwa. Poświadczają też to, jaką siłę i popularność zyskały w dwudziestowiecznej polityce deklaracje przebaczenia i pojednania. Weszły do codziennej mowy współczesnych demokracji. O tym właśnie pionierską w Polsce książkę napisała Karolina Wigura; książkę ważną przez to, co w niej jest, i przez to, czego w niej nie ma.

Wciąż i z różnych kontynentów dobiegają nas przeprosiny za kolonializm, niewolnictwo czy dawne wojny. Więcej, gotowość społeczeństw i państw do przeprosin za niegdysiejsze czyny stała się miarą ich demokratyzacji. Na tej fali niechęć Turcji do uznania ludobójstwa Ormian i przeprosin za nie wywołuje tyle emocji w Europie. Także łamaniem normy jest pokrętny stosunek państwa rosyjskiego do zbrodni stalinowskich, w tym do katyńskiej.

A przecież przykaz takich rozrachunków jest całkiem świeży. Jeszcze kilka dekad temu francuski rząd zakazywał telewizyjnej emisji dokumentu o kolaboracji Francuzów z Niemcami podczas wojny. Dziś krytyczny rozrachunek z przeszłością stał się normą, unikanie go - ekscesem.

Wigura opisuje ten zglobalizowany przykaz przeprosin i pojednania nie jako naiwna entuzjastka. Przeciwnie, ukazuje nam także niejasne strony tego zjawiska i niebezpieczeństwa kryjące się w zrytualizowanych politycznych spektaklach. I, co cenne, analizuje nieprzystawalność politycznych aktów przeprosin czy jednania się w imieniu zbiorowości z tymi nurtami filozofii, według których wybaczyć mogą tylko jednostki.

W centrum tych rozważań leżą, co jasne, II wojna światowa, Zagłada i wina niemiecka. Doświadczenie nazizmu zradykalizowało zarówno politykę, jak i filozofię. W polityce idea pojednania, bytująca dotąd na marginesach, uważana za moralistyczne złudzenie, nabrała mocy. Zaś filozofowie, zwłaszcza ci inspirowani przeżyciem Zagłady, dawne tezy o pojednaniu i przebaczeniu przekuwali w wątpliwość, czy takie postawy są w ogóle możliwe.

Wigura korzysta z tego rozejścia się polityki i filozofii; w jej książce obie te dziedziny życia wzajemnie się naświetlają, z czego wynikają ważne pytania. Choćby o to, co łączy pogląd, że wybaczenie i pojednanie są niemożliwe, z przeciwnymi takiej postawie działaniami w polityce? A łączy je kwestia fundamentalna. Hannah Arendt uważała, że należało powiesić Eichmanna, bo ludzkość nie może żyć z nim pod jednym niebem. Jean Améry zawsze nazywał Niemców narodem ludobójców. Oboje, ale także inni, sądzili, że nie ma wybaczenia ani pojednania, że nie da się takimi aktami przywrócić normalności, gdyż jej odtworzenie jest już niemożliwe. Ale z polityką, która przez pojednanie dążyła do ustanowienia normalności, łączyło ich odrzucenie zemsty i odwetu.

Wigura podrzuca nam ten wątek, ale jedynie prześlizguje się po nim. Szkoda, bo w tym wyrzeczeniu się odwetu przez filozofów i polityków dokonywał się przełomowy akt ludzkości. Dotąd jakaś forma brutalnego rewanżu na pokonanym, upokorzenie przeciwnika, stanowiło polityczną codzienność pokoju. Tak też traktowano Niemców po I wojnie, co, jak wiadomo, wspomogło marsz Hitlera do władzy.

Po II wojnie zamiast zemsty zwycięski Zachód zaoferował Niemcom wspólne budowanie Europy. Jasne, nie z chrześcijańskiej miłości bliźniego; zrujnowana, wynędzniała, pozbawiona wielkiej części przemysłu, głodująca, z milionami uchodźców Europa mogła albo się pojednać, albo przy kolejnym konflikcie ostatecznie zginąć jako ośrodek cywilizacji.

Już we wrześniu 1946 r. mówił Churchill: "Jeśli chcemy uchronić Europę od nieopisanej nędzy, powinniśmy dać miejsce wierze w europejską rodzinę oraz zapomnieć o wszystkich szaleństwach i zbrodniach przeszłości. Chcę ostrzec. Nie mamy dużo czasu. Przeżywamy dziś moment wytchnienia. Działa przestały pluć ogniem i walka się skończyła, lecz zagrożenia nie zniknęły. Jeśli chcemy stworzyć Stany Zjednoczone Europy, czy jakkolwiek je nazwiemy, musimy zacząć teraz". Ta jego słynna mowa, demonstracyjny uścisk dłoni de Gaulle'a i Adenauera stanowiły w gruncie rzeczy szaleńcze akty odwagi łamiące dotychczasowe wzory. Zwłaszcza że w owych powojennych latach społeczeństwami, które zaznały okupacji, władały raczej nienawiść do Niemców i pragnienie zemsty niż myśl o pojednaniu. 

***

Żałuję, że Wigura nie uświadomiła nam mocniej tego niezwykłego przełomu. Nie dokonałby się, gdyby nie odwaga i mądrość kilku europejskich mężów stanu radykalnie idących pod prąd społecznym namiętnościom i normom epoki.

Bez tego zerwania z nawykami przeszłości nie byłoby orędzia polskich biskupów do niemieckich. Wigura trafnie zauważa, że był to akt założycielski polskiej suwerennej polityki zagranicznej, w dodatku zgodny z nowym europejskim duchem. Wciąż w polityce III RP jesteśmy kontynuatorami tej linii. Cenię też jej niezależność od standardowych przekonań: doceniając doniosłość orędzia, dostrzega zarazem jego polityczną intencję, by Polaków utożsamić zbiorowo z Kościołem i katolicyzmem. Ale nie ustrzegła się Wigura władzy stereotypu, gdy pisze o orędziu, że stanowiło "akt założycielski otwarcia Polski na Europę i Zachód". Wbrew takiemu nader częstemu i fałszywemu przekonaniu polskie elity w latach 60. były otwarte na Europę, zaś Europa była otwarta na nie. Pośrednictwo ani wsparcie Kościoła nie były do tego potrzebne.

To detal, choć dotkliwy. 

Mój głębszy sprzeciw budzi wywód Karoliny Wigury o spotkaniu prezydentów Polski i Ukrainy w Pawłokomie. Przypomnijmy: w 1945 r. Polacy, w tym oddział AK, wymordowali ukraińskich mieszkańców wsi Pawłokoma. W tej wsi w maju 2006 r. Lech Kaczyński i Wiktor Juszczenko złożyli kwiaty na grobie ofiar. Następnie były modły, homilie i wystąpienia prezydentów. Według Wigury tę uroczystość pojednania przyjęto w Polsce chłodno i szybko o niej zapomniano. Dlaczego? "Można oczywiście zakładać, że przyczyną były lata milczenia i brak pracy nad pojednaniem między dwoma narodami we wcześniejszym czasie, innymi słowy - brak przygotowania do takiej debaty" - pisze Wigura. I podaje jeszcze jedną przyczynę klapy w Pawłokomie: obaj prezydenci zadowolili się konwencjonalnymi ogólnymi wypowiedziami, nie podjęli krytyki własnych narodów. "Zwyciężyła nadmierna łatwość wypowiadania słów przebaczenia" - konkluduje autorka. A jej konkluzja wpisuje się w ogólną uwagę o polskiej polityce po 1989 r.: "Należy wyrazić ubolewanie, że nowatorskość i niebanalność konstrukcji orędzia jako deklaracji politycznego przebaczenia i skruchy nie były po 1989 r. kontynuowane. W przeważającej liczbie przypadków zostały zastąpione przez wypowiedzi niepodejmujące ryzyka i raczej ogólnikowe".

W tych uwagach Wigury nagromadziło się nieco nieporozumień. 

Największe to przekonanie, że przed spotkaniem w Pawłokomie panowało milczenie o stosunkach polsko-ukraińskich i nie dokonała się praca nad pojednaniem. Otóż, całkiem przeciwnie. Zgoda, uroczystość w Pawłokomie da się uznać za konwencjonalną, ale nie z powodu zaniechań, tylko dlatego, że dzieło pojednania już się w dużej mierze dokonało. Niegdyś, pół wieku wcześniej, wielką robotę wykonał Jerzy Giedroyc w swojej "Kulturze". Przez dekady oswajał Polaków z myślą, że muszą wesprzeć niepodległość Ukrainy wbrew własnym nostalgiom. Po 1989 r. trudno zliczyć, ile było debat, tekstów, oświadczeń o wzajemnych stosunkach i konieczności pojednania, na tej fali Sejm potępił akcję "Wisła". A zwieńczenie tego dzieła przyszło wraz z pomarańczową rewolucją, mediacją Aleksandra Kwaśniewskiego i polskim entuzjazmem dla skutecznego protestu Ukraińców przeciw fałszowaniu wyborów.

Toteż spotkanie w Pawłokomie nie mogło wyznaczać drogi, zadziwiać odwagą. Było jedynie potwierdzeniem tego, co już się zdarzyło. 

Myślę też, że prezydent Kwaśniewski w Jedwabnem, przepraszając w imieniu tych Polaków, którzy się do przeprosin poczuwają, wykazał odwagę i roztropność. Tak jak zresztą biskupi, odprawiając wtedy zbiorowe modły w Warszawie. Te doprawdy niebanalne gesty łamały nawyki, rozrachunek ze stosunkiem Polaków do Żydów uczyniły sprawą państwową i publiczną normą. Owszem, przyjmowaną z trudem przez bardzo wielu, bo przepracowywanie utrwalonej historii i pamięci jest zawsze żmudne i trwa pokolenia. Nawet dziś badacze niemieckiej pamięci odnajdują w prywatnym myśleniu Niemców uprzedzenia i stereotypy z czasów nazizmu. Po tylu latach pracy nad ich wykorzenieniem. A przecież winy niemieckie i polskie są nieporównywalne, zaś im mniej własnej winy, tym trudniej o radykalny do niej stosunek.

***

To zresztą kwestia ogólniejsza. Wnikliwie opisała Wigura gest niemieckiego kanclerza Brandta, gdy w 1970 roku w Warszawie ukląkł przed pomnikiem Bohaterów Getta. Pokazała, jak złożony i niezwykły był to akt. Ale działo się to zaledwie 25 lat po wojnie. Miliony Polaków pamiętały okupację, miliony Niemców starały się zapomnieć o tym, jak wspierali Hitlera. Gest Brandta wdarł się w żywą pamięć i emocje ludzi. Wdarł się w istniejący świat, a nie jedynie w przeszłość. Nie inaczej z orędziem polskich biskupów.

Odnoszę wrażenie, że Wigura przyjmuje za wzorcowe tamte akty wybaczenia oraz skruchy i chciałaby dopatrzyć się podobnej intensywności we współczesnych uroczystościach. Ale to - dodam: na szczęście - jest już niemożliwe. Może się zdarzyć w Serbii czy Chorwacji, gdzie rany są świeże, nienawiści żywe, gdzie jednać się i wybaczać sobie mogą żyjące ofiary i żyjący kaci, nie zaś ich potomkowie. Dlatego, w przeciwieństwie do Wigury, opowiadam się za tym, by polityka pojednania stawała się banalna. By była rytuałem potwierdzającym wspomnienie grozy, a nie diabelnie trudną drogą wychodzenia z niej. 

Uważam, ponadto, że od owych współczesnych zabiegów politycznych nie powinno się oczekiwać więcej niż ustanawianie norm publicznej poprawności. Od tego, by rozbrajać wrośnięte uprzedzenia trwające skrycie w ludzkich duszach, są debaty, edukacja, ogólny rozwój i demokratyzacja społeczeństwa. I nie należy się łudzić - uprzedzenia zostaną, będą tylko głębiej ukryte. Ale do wspólnego życia wystarczy właśnie norma poprawności, niezbyt życzliwie traktowana przez Wigurę. 

Nie jesteśmy w sytuacji Karla Jaspersa, niemieckiego filozofa, który tuż po wojnie chciał wstrząsnąć niemieckimi sumieniami, rozbudzić poczucie winy w każdym Niemcu. W każdym, bo każdego Niemca - także siebie, skoro przeżył nazizm, patrząc na jego zbrodnię - uważał za winnego, choć winę różnicował. Niech każdy weźmie na siebie część odpowiedzialności i niech uzna swoją winę - to była jego recepta na przywrócenie społeczeństwa. 

Dziś, trzy pokolenia po wojnie, owo radykalne żądanie Jaspersa nie jest użyteczne. Wina ani przykaz pokuty nie spadają na potomków. Owszem, powinniśmy odczuwać ogólną odpowiedzialność za dokonania, także zbrodnicze, własnej zbiorowości, o czym zresztą Jaspers pisał. Jednak odpowiedzialność to coś innego niż wina. Poczucie odpowiedzialności to strażnik poprawności, przykaz, by na przeszłość własnego narodu patrzeć oczyma jego ofiar. To cecha polityczna. Poczucie winy obejmuje jedynie własne postępowanie, działania zbiorowości nic do tego nie mają.

W naszej części Europy, od kilku pokoleń niedotkniętej wojnami i rzeziami, górę bierze polityka odpowiedzialności za przeszłość, wypierając akty bezpośredniej pokuty i przebaczenia. Wigura widzi w tym dotkliwy schyłek tej polityki, ja dostrzegam szczęśliwe układanie normalności. Warto się o to spierać, tak jak warto czytać książkę Wigury. Bo to, że skłania ona do poważnej dyskusji, stanowi dobry dowód jej wartości.

Źródło: Gazeta Wyborcza