Adam Płociński, Trakt. Fragment.

Adam Płociński, Trakt. Fragment.

Po skończeniu studiów nie mogłem znaleźć pracy. Kiedy więc któregoś dnia usłyszałem w radio zapowiedź konferencji poświęconej dostępowi młodych ludzi do rynku pracy, postanowiłem pójść i posłuchać. Reprezentujący rząd dość syty bankier mówił wiele i oględnie. Ale rada wydawała się prosta. Bezrobotni powinni poszukiwać światów alternatywnych, wyjechać lub rozważyć emigrację, bo czasy wymagają od człowieka, żeby był elastyczny. Zawiesiłem solidną kłódkę na drzwiach swojego domu, przybiłem kartkę z kilkoma obraźliwymi słowami i udałem się w podróż Koleją Karola Ludwika."

*** 
"Z całą pewnością pierwsi w okolicy nie byli ani Polacy, ani Rusini. Pierwszy był Hun, który lubił pieniądze i od tego zamiłowania nazwano go Mymun. Trafił w Beskidy, kiedy ścigał jakiegoś Rzymianina, żeby go złupić. Ponieważ Mymun w okradaniu przejeżdżających tędy kupców zwąchał lepszy zarobek, więc Rzymianinowi odpuścił i został. Zamieszkał na polanie, którą rzeka opuściła, bo dla jej wód atrakcyjniejszy okazał się smak skał zalegających sąsiedni brzeg. Jeśli jednak nie liczyć Huna, którego postać dla tych stron miała przecież charakter epizodyczny - na szczęście - to pierwsi byli jednak Polacy, a właściwie jakieś nasze plemię (Lechicy, Lędzianie, czy cholera wie kto, dość że jeszcze poganie), choć trzeba przyznać, że w tych stronach nie utrzymali się długo. Zostało po nich święte drzewo, które niedawno podpaliły dzieci, tak że umarło i trzeba je było ściąć." 

*** 
"Kiedy Rudolf miał dwadzieścia lat astrolodzy odkryli, że jest urodzony pod szczególną gwiazdą. Zainteresowali się chłopcem. Dostał książkę Kształtowanie duszy. Lektura zawierała zbiór ćwiczeń rozłożonych na 21 lat, w trzech siedmioletnich cyklach. Celem tych ćwiczeń było postawienie duszy na wyższym poziomie, w efekcie, po 21 latach ćwiczeń wytrwały kursant powinien osiągnąć poziom anioła. Była to propozycja kusząca, jak zauważa Rudolf, ale zarazem nie do przyjęcia, bowiem w Biblii jest napisane: ... kto zaś straci duszę swoją dla mnie, ten ją zachowa (Łuk. 9, 24). Porzucił astrologów." 

*** 
"Abancourt to miasteczko leżące kilkadziesiąt kilometrów na północ od Paryża. Stanowiło rodową siedzibę Charlesa Xawiera dAbancourt de Franquevillea, ostatniego ministra wojny przedrewolucyjnej Francji, którego sfrustrowany tłum rozszarpał na stopniach pałacu wersalskiego 8 września 1792 r. Bratanek i sukcesor ministra - Augustyn - zbiegł z kraju. Jego zamek Chateau dAbancourt wraz z przyległymi dobrami otrzymał kilka lat później Harmand z Alzacji, sługus napoleoński, któremu cesarz pozwolił używać tytułu wicehrabiego dAbancourta. Z czasem nowy hrabia zacznie też używać przy nazwisku przydomka de Franqueville, tak jak prawdziwi dAbancourtowie, do czego już nikt go nie upoważnił, i nie da się tak zupełnie wykluczyć, że właśnie za to oszustwo Opatrzność ukarała go brakiem potomstwa (choć zdążył przed śmiercią kogoś usynowić). Tymczasem Augustyn - ten prawdziwszy dAbancourt - włóczył się jakiś czas po Europie. Poznał artystkę teatrów niemieckich, wielkiego powodzenia, z którą wziął ślub i przyjechał w Bieszczady na zamek Krasickich, do Liska. Tu urodzi im się syn, Ksawery. Dwa miesiące później Augustyn umrze; artystka dramatyczna puści się w świat, a chłopczyka przygarnie hr. Ksawery Krasicki. Po śmierci hrabiego Ksawery został bez środków, jeśli nie liczyć 7 tys. florenów zapisanych mu w testamencie, z których wypłatą syn spadkodawcy - hr. Edmund zwlekał." 

*** 
"Droga oderwała się od miejskiego asfaltu i pobiegła polną ścieżką wzdłuż płotu, za którym osiadła drewniana cerkiew św. Jura. Przez uchylone drzwi zajrzałem do środka i zobaczyłem człowieka, któremu w swoim notesie nadałem miano Prestidigitatora. 
Z początku trudno się było jego myślach połapać. Zamiast notować, szkicowałem: 
Jest pełen prawd. Dobywa je z różnych stron swojej rozczochranej osoby. Głównie z lewej dłoni, z punktu, gdzie u niektórych dochodzi do szczęśliwego spotkania linii życia i rozumu. Dobywa je palcami ostrożnie, żeby nie urazić. Obnaża. Smakuje. Wypluwa. A gdy przylgną do dłoni strukturą ciepłą i wilgotną niczym guma do żucia, ciągnie je, by ukazać przedziwne ich deformacje. Ale są w nim też prawdy niesforne. Głuche na zachęty, nieczułe na prowokacje. Nieproszone. Zapanować nad nimi nie sposób." 

*** 
"Florence Wills ur. na morzu w 1875 r. Ojciec Anglik, matka Irlandka, z domu OBrien. Rodzina była wyznania anglikańskiego. Jako dziecko, i później, kiedy mieszkała w Paryżu, miała bardzo wyraziste wizje senne. Widziała górę, na jej szczycie klasztor, w nim kobietę w bieli wiedzącą wszystko. W Paryżu porzuciła anglikanizm i przeszła na katolicyzm. Rodzina przestała dostarczać jej środków utrzymania. Wtedy do klasztoru, w którym wynajmowała kwaterę, przyszedł list Marceliny. Poszukiwała nauczycielki języka angielskiego. Florence Wills wyjechała najpierw do domu Niepokalanek w Jarosławiu. Ce nest pas ici...- stwierdziła i pojechała dalej, do Jazłowca, by w jego murach, jak i w osobie Marceliny rozpoznać przedmiot swoich wizji. 24-letnia Florence wstąpiła do niepokalanek przybierając imię Magdaleny od Dobrego Pasterza." 

*** 
"W barze atmosfera nie sprzyjająca załatwianiu spraw. Dziarski młodzian, do którego zwracano się przezwiskiem "Słoniu", miota wzrokiem szukając osoby, którą mógłby pobić. Złorzeczy przy tym straszliwie. (Chuje jebane! Kurwa! To są chuje złamasy!) Z dalszej wypowiedzi wynikało, że inny klient baru skoczył na niego jak małpa, wypierdolił Słonia, po czym sam spierdolił. Słoniu dał się zaskoczyć - stąd jego frustracja. Niezależnie od potrzeby szybkiego odreagowania już syci się perspektywą zemsty: Jezus Maria, jak ja go zobaczę kurwa, niech z matka jadę, z moją mamą kochaną, do Koterki , jak go zobaczę, to go zapierdolę normalnie kurwa, jak będę trzeźwy nawet. On przegrał życie! 
Oczywiście, że nie chciałem przegrać życia, dlatego starałem się jeść swoją fasolkę i nie rzucać w oczy. A jednak dostrzeżono mnie. 
Nie gniewaj się, że tak brzydko mówimy - zwrócił się do mnie kompan Słonia. 
A co ma się gniewać?! - wrzasnął Słoniu - On ma swoje życie, my mamy swoje życie. On kurwa studiuje, on ma kurwa swój świat, a my jesteśmy pachołkami, którzy musimy na niego pracować. Też mamy swój świat. No nie?" 

*** 
"Wróciłem do Warszawy, bo czasy nie sprzyjają zbyt długim podróżom, skoro koniecznością jest, żeby zarabiać. Więc raz jeszcze podjąłem trud znalezienia pracy. Po pół roku trafiła się posada urzędnika. Wieczorami w domu porządkowałem archiwum dAbancourtów. Przy tej sposobności spotkałem się z listem, jaki 6 lutego 1877 r. napisał z Tarnowa mecenas Karol Kaczkowski do Ksawerego dAbancourta donosząc mu o reprezentancie "nowej potęgi politycznej": 
(...) 
Koniecznie trzeba było tu ten list zacytować dla zobrazowania punktu, do którego wróciłem. I kiedy tak któregoś dnia siedziałem w oknie i ów punkt analizowałem, zauważyłem, że na Inżynierskiej zupełnie już zdechły kasztany.

Adam Płociński, Trakt, Sejny 2002, Fundacja Pogranicze.