Baśń Zosi.

Baśń Zosi.

Baśń Agaty Tuszyńskiej z udziałem Zofii Kondzielewskiej i Leny Wiśniewskiej.

Agata Tuszyńska

Baśń Zosieńki

Współpraca:

Zofia Kondzielewska i Lena Wiśniewska

Ilustracja : Wiesław Szumiński

Dawno dawno temu, kiedy na niebie nie wyhaftowano jeszcze

wszystkich gwiazd, a na ziemi nie wyżłobiono wszystkich dróg, nie

było map, zasieków ani płotów, nikt nie bał się być tym, kim był, a

każdy mógł być każdym. Modlono się do różnych istot, ale też do

świtu, który niósł nadzieję i do zmierzchu, który kołysał do snu.

Każdy dzień był czystą kartką papieru i było ich dla wszystkich pod

dostatkiem.

Tak mogłaby zaczynać się nasza baśń, każda baśń, w której

króluje dobro. Ale my zaczniemy ją inaczej, bo czas płynie jak

rwąca rzeka i jesteśmy już w innym miejscu.

W maleńkim miasteczku, gdzie spotykają się ze sobą różne

granice, a z daleka króluje świecący bielą kościół i wszystkie drogi

prowadzą do serca rynku, gdzie kiedyś stały sukiennice, a dziś

zielono mieni się trawnik, mieszkała ze swoją rodziną Zosieńka.

Miała osiem lat i mówiła o sobie, że jest dorosła. Nosiła warkocze

związane czerwoną tasiemką z niciaka prababci, nieco za duży

niebieski sweter i zbyt obszerną spódniczkę w granatowo-białą

kratę. Ten strój ukrywał jej dziecięcość i trochę za długie nogi i

ręce. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie dorosła, bo

stale słyszała: jak będziesz dorosła, to zrozumiesz. Kochała

opowieści prababci. Mimo swojego wieku, wiele pamiętała i

często wracała do wspomnień z dawnych lat. Wnuczka lubiła jej

słuchać. Uważała na każde słowo.

Rodzina Zosieńki mieszkała w drewnianym domu z

ganeczkiem. Dziewczynkę niezmiennie dziwiło, że już w końcu

czerwca tata otwierał dach werandy.

– Trzeba wpuścić Lato do naszego domu – mówił, a Zosieńka

wyobrażała sobie jak dorodna Pani Lato rozsiada się w fotelu i

uśmiecha się do świata mieniąc się wszystkimi barwami astrów,

chabrów i nagietków, maków, floksów, niezapominajek… Jej

prababcia mruczała wtedy pod nosem: Tak jak to robił Andzik,

tak jak to robił Andzik… Dziewczynka na sobie tylko znaną

melodię śpiewała wtedy – Aaandzik, Aaandzik, Aaandzik! I

widziała, jak się uśmiechał.

– Co mi tu babcia będzie jakiegoś Andzika wołać, niech babcia

przestanie – zniecierpliwionym głosem uciszała prababcię mama,

wycierała ręce w fartuch i wracała pośpiesznie do kuchni, gdzie

w wielkim żeliwnym garnku smażyła konfiturę z wiśni.

Dziewczynka nuciła swoją piosenkę andzikową i kręciła się

dookoła, a jej spódniczka wirowała prześlicznie. Aż wreszcie

zmęczona siadała na ganku, obok swojej prababci, która w

bezruchu wpatrywała się w dal. Zamierała wtedy, jakby zmieniała

się w słup soli. Zosieńka czuła strach. Jak można tak

znieruchomieć? Czasem machała rękę przed oczami prababci,

by sprawdzić, czy zareaguje. Ale ona ani drgnęła, chyba nawet

jej oddech spowalniał. Dziewczynka biegła wtedy czym prędzej

do taty, szepcząc mu na ucho, że prababcia znowu gdzieś

poszła! Tata uśmiechał się łagodnie i tłumaczył – zaraz wróci,

Zosieńko, zaraz wróci, odwiedza swoich pomarłych żydowskich

sąsiadów.

Dziewczynka zasypywała wtedy tatę pytaniami. Ale… gdzie

sobie poszła, kogo odwiedza, kim są żydowscy sąsiedzi, czy

widzi też dzieci, czy odwiedza

Andzika? Ojciec spokojnie odpowiadał: jak będziesz dorosła,

wszystko zrozumiesz. A teraz leć do ogrodu i nazbieraj

porzeczek.

– Ja jestem już dorosła! – wykrzykiwała dziewczynka i

wybiegała z domu wprost do ogrodu. Czuła ciepło lata, słyszała

śpiew ptaków, zadzierała głowę ku górze, aby popatrzeć na loty

jaskółek, które uwiły sobie gniazda w stodole. Wołała do

skowronków, gołębi, żurawi – jestem dorosłaaaaaa! A z daleka,

za stodołą, widziała bożnicę. Bardzo lubiła patrzeć na ten „inny

kościół”, jak mówiła jej mama, kościół w którym kiedyś modlili się

Żydzi.

– Kto to są ci Żydzi, to Andzik też jest tym Żydem? – pytała

wielokrotnie – a mama ją poprawiała mówiąc: byli, córeczko, byli.

Jak będziesz dorosła, to wszystko zrozumiesz.

Jej prababcia zawsze wtedy zaczynała się bujać w swoim

ulubionym, już bardzo zniszczonym fotelu, a siedząc, opierała się

o wytartą, haftowaną w czarno-czerwone kwiaty poduszkę.

Zosieńka wyobrażała sobie, że Żydzi są aniołami z wielkimi

skrzydłami, że przylatują do ich domu i że jest wśród nich Andzik,

którego skrzydła są z najpiękniejszych białych piór. Widziała, jak

zagląda przez okienka do domu i macha do prababci skrzydłem,

a ona staje się wtedy małą dziewczynką i leci z nim nad domem,

hen wysoko do nieba. Co tam robili? O czym rozmawiali? Czy

zwiedzali chmury, czy zaświaty?

Dziewczynka czekała każdej soboty, bo wtedy, pod wieczór

były same w kuchni, przygotowywały drożdżowe ciasto na

niedzielę. – Babciu – opowiedz mi o tych Żydach, prosiła.

Opowiedz mi o ich kościele, o świętych zwojach, o rugele. I gdzie

oni wszyscy są, gdzie powyjeżdżali. Babcia miesiła ciasto i

cichutkim głosem szeptała: – Kiedyś ci wszystko opowiem. Tak

bym chciała, żebyś ich zobaczyła! Tak bym chciała ich jeszcze

raz zobaczyć, tak mi za nimi tęskno, widzę ich tylko w snach!

Dziewczynka powtarzała za prababcią: Tak bym chciała ich

zobaczyć! Tak bym chciała ich zobaczyć, tak mi za nimi tęskno,

tak bym chciała zobaczyć ich w snach. Prababcia obejmowała

wnuczkę i szeptała jej do ucha: – zobaczysz ich kiedyś, wszystko

ci kiedyś opowiem, ale teraz mamy upiec ciasto! Nie zapomnij o

rodzynkach.

A gdy wkładała do pieca chlebowego drożdżówkę, poprosiła

dziewczynkę, aby sprawdziła na zegarku czas. – I trzeba by w

końcu, po latach, nakręcić zegar w salonie – powiedziała na

koniec prababcia drepcząc na ganek. Opadła na fotel. Widać

było jak przymyka powieki i zasypia. Zbliżał się wieczór.

Dziewczynka znała się już na zegarku, dostała go na komunię

świętą od matki chrzestnej. Ale o zgrozo, właśnie zauważyła, że

jej zegarek stanął.

– Tatusiu, tatoo! Z progu domu głośno zawołała do ojca, który

zbierał jabłka w sadzie. Było ciepło, pachniało koszonymi łąkami i

świeżym sianem. Która jest godzina?

– Późno już, córeczko, zaraz ósma.

Dziewczynka przybiegła do taty, chwyciła go za rękaw szarej

koszuli, która jeszcze wczoraj wisiała na sznurze na podwórku,

obok spodni, sukienek, bielizny i poprosiła.

– Musisz mi tatko szybko nakręcić zegarek, bo babcia nie

będzie wiedziała, kiedy wyjąć ciasto.

– Na moim zegarku jest godzina 19.15 i taką nastawiam w

twoim. 19.15, nie już 19.16. Leć do domu, bo niedługo mama

wróci z mszy i będzie zła, że nie jesteś jeszcze w łóżku. Zaraz

noc i nie obudzisz się na czas do kościoła. Tata cmoknął córkę w

czoło i wrócił do swoich złotych renet i malinówek. Dziewczynka

w podskokach pobiegła do domu. Prababcia spała w najlepsze.

Była 19.27.

W największym pokoju, który rodzice nazywali salonem, na

ścianie obok dużego obrazu świętego, z Maryją i dzieciątkiem i

obrazka komunijnego Zosieńki, wisiał brązowy zegar. Miał

rzeźbioną koronę i pęknięte szklane drzwiczki. Dziewczynka

otworzyła je i znalazła niewielki kluczyk. Ciekawe, kiedy ostatni

raz ktoś nakręcił ten czasomierz? Nigdy nie widziała, aby zegar

chodził, nie słyszała jego tykania, ani bicia. Nie znała głosu.

Nakręcę go, nakręcę – podśpiewywała sobie pod nosem.

Tylko, jak się to robi? Szybko znalazła dziurkę na wypukłym,

zdobionym cyferblacie. Włożyła w nią kluczyk i przekręciła kilka

razy. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego.

Najpierw zakręciło się jej w głowie. A potem zaczęła lecieć,

lecieć wysoko. Świat z góry wyglądał inaczej. Był jak układanka z

klocków, domy, dachy, studnie, kościoły, bóżnice, kaplice, pola,

sady, lasy. Wszystkiego było więcej i wszystko widziała

równocześnie. Jakby ktoś kierował jej lotem, jakby chciał jej

pokazać swój świat. Ale przecież to było jej miasteczko. Znała je.

Czy znała?

Musiał być dzień targowy, bo na rynku stały furmanki z końmi,

ulice dookoła wypełniali szczelnie ludzie, na podwórzach bawiły

się dzieci. Z daleka wszyscy wyglądali jak poruszające się w ulu

mrówki, potem rozpoznawała kolejno główną ulicę, szkołę,

piekarnię, ogrody, pastwiska, linię lasu. Aż dotknęła nogami

znajomego bruku.

Znalazła się na placu, wokół wozów z ziemniakami i kapustą,

nieopodal handlowano końmi, lepiły się do siebie stoiska z

jarzynami, owocami i nabiałem. Kupcy nawoływali klientów do

antonówek i koszteli, do cebuli i czosnku, do kur i indyków.

Pochłonął ją tłum, któremu przysłuchiwała się z ciekawością, bo

nie rozumiała jego języka. Rozbrzmiewał nieznanym gwarem,

głosami śpiewnymi i chrapliwymi, wołającymi o uwagę dla

własnych produktów, wyrobów, towarów. Po polsku, po litewsku,

po…

Zachwalali bajgle, chleb razowy i placek z kruszonką.

Sprzedawali gwoździe, sznury i łapki na myszy. Spodnie i

kalesony, trzewiki i marynarki z samodziału. Każdy krzyczał

swoje. Kupcy zaczepiali dziewczynkę proponując „panieneczce”

bluzeczkę z bufkami albo wełniany płaszczyk.

„Niech panienka spojrzy, cudeńko, nie sukienka. Jak

księżniczka panienka wygląda. Będzie zadowolona. Do wesela

posłuży, a i potem się przyda. Może nawet trochę szczęścia

przyniesie. Panienka będzie miała dobry los”. Nikt tak do niej

wcześniej nie mówił.

Chciała, żeby miał rację ten pan w czarnym stroju i małej

czapeczce na głowie. Nie zdążyła mu odpowiedzieć, ani

podziękować. Znowu coś zawirowało i nagle znalazła się na

swoim podwórku. Wyglądało podobnie, tylko drzewa były

mniejsze i inna buda dla psa. Obok bawiło się dużo dzieci,

których nigdy wcześniej nie widziała. Blade, rude, czarnowłose, z

warkoczami i bez, krucze i płowe. – Andzik, Andzik, teraz ty!

Teraz ty – wołały. Grały w berka i w chowanego. Chwilę stała z

boku, ale zaraz przyłączyła się do ich.

„Kto się nie schowa, ten kryje, raz dwa trzy, szukasz ty”…

Rozpierzchały się szukając kryjówek za stodołą, pod gruszą,

niedaleko kurnika. Jedna z dziewczynek zawołała ją z daleka po

imieniu. Miała oczy jej prababci, a może się jej tylko wydawało?

Więcej jej nie widziała. Ale za to wziął ja za rękę mały chłopiec o

miłym głosie i orzechowym spojrzeniu.

– Jak masz na imię? – zapytała, ale nie usłyszała odpowiedzi w

narastającym zgiełku. To, co powiedział brzmiało jak „nikt” albo

„nie wiem”. Znowu zaczynało wirować powietrze, owoce i drzewa.

Opadały liście. Frunęli albo biegli, jakby kurczył się czas i trzeba

było zobaczyć wszystko, co dookoła. Chłopiec przedstawiał ją

rodzicom i dziadkom, sąsiadom i ich wnukom. To jest rabin, a to

szewc, krawiec, student jesziwy i członek bractwa pogrzebowego.

Zapamiętaj, mówił, zapamiętaj. Patrz na te księgi i te litery, na

mykwę, klojzy i szabasowe światło. Powszedni dzień wypełniony

był potem i znojem, ale pod spodem wzbierał jakiś tajfun.

Zosieńka czuła, że jest tu po coś, że ma misję. Nie bardzo

wiedziała, na czym ma ona polegać, ale postanowiła, że wszystko

zapamięta. Zapisze w sobie, tak, żeby w każdej chwili mogła

opowiedzieć innym. Opowiedzieć o nich. Jak jedzą, jak handlują,

jak się modlą. Zobacz, mówił chłopiec, jest 1927 rok, ale u nas to

znaczy 5000 i jeszcze więcej. Rachuba zaczyna się od

stworzenia świata, a rok w jesiennym miesiącu tiszri. 5462? Czy

to możliwe, a może się przesłyszała?

Nie wiedziała, jak należy pamiętać? Próbowała zatrzymywać

obrazy, jak na fotograficznej kliszy, jeden za drugim. Dom, targ,

podwórze, piec, kolacja, cienie świec, twarze… dzieci, starcy,

kuśnierz, czapnik, pani majstrowa. Pamiętanie to praca, myślała,

kiedy przed jej oczyma przesuwały się kolejne pejzaże i portrety.

Przechodzili, odchodzili, znikali za horyzontem jej wzorku.

Jesteśmy, zobacz, wołał chłopiec, byliśmy. Dasz radę o tym

opowiedzieć? O szabacie, gęsim pipku i czosnku, o

zegarmistrzu, który darowywał tylko dobry czas i jego bezdzietnej

żonie, o młynarzu i pomocniku piekarza, o Ryfce, o jej synu

muzykancie…. O naszych postach, witaniu księżyca,

powstrzymywaniu się od pracy. Potrzebowaliśmy siebie

nawzajem, zobacz, zapamiętaj. Nasze pieśni dziękczynne ku

chwale Tego, którego imienia się nie wymawia i nasza żałoba.

Zostanie po nas puste miejsce.

Pamięć to praca, ale ty się pracy nie boisz, prawda, Zosieńko?

Nie boisz się, jesteś już dorosła…

Po chwili wszystko znów zaczęło wirować, jak wtedy, kiedy się

jej objawiło. Domy i chaty, ogródki i pola, sypały się talerze ze

stołów, lało mleko z kubków i kocich misek, kruszyły się lustra. W

wielkim tańcu kręcili się wszyscy, uciekali i grali w chowanego.

Wojna, krzyczeli, wojna. Nie wiedziała, kto ich gonił i dlaczego,

kto wybijał szyby w oknach i strzelał. Biegła z nimi, a

jednocześnie widziała ten obraz z daleka. Jesteśmy – krzyczeli,

jesteście – powtarzała. Nasilało się kołysanie i lęk. Ktoś zawodził:

Sądny dzień, sądny… Krzyczała. Obudził ją dźwięk bawolego

rogu.

Babcia siedziała przy jej łóżku i coś szeptała cichutko. Gładziła

sękatą ręką włosy Zosieńki i patrzyła na nią z miłością. Moja

wnusia, powtarzała, moja dorosła. Już wiesz, teraz już wiesz.

Wydawała się być z niej dumna.

To było dawno temu, na niebie widniały już liczne konstelacje

gwiazdozbiorów, z Wielką Niedźwiedzicą, Skorpionem i Złotą

Rybą. Ci, którzy byli na ziemi musieli na gwiazdy zasłużyć,

dobrym uczynkiem albo tęsknotą. Ich losy zapisywano złotymi

literami na płótnach pór roku. Wystarczyło jedynie nauczyć się czytać. I pamiętać.