Eugeniusz Pietruszkiewicz: Ostatni, co tak po Wigrach wodził. O Wiktorze Winikajtisie.

Eugeniusz Pietruszkiewicz: Ostatni, co tak po Wigrach wodził. O Wiktorze Winikajtisie.

Eugeniusz Pietruszkiewicz 

Ostatni, co tak po Wigrach wodził. O Wiktorze Winikajtisie 


Wiktor, od kiedy go poznałem, był „inny” niż jego rówieśnicy z Nowosad, z Bubel, Łumbi, Klejw, Widugier, Jenorajścia. Polacy nazywali go odludkiem, Litwini dosadniej – „nevykelis” – nieudacznikiem. Koledzy chodzili na wiejskie zabawy i gru-bymi szklankami pili niebieskawy, piekielnie mocny samogon – on nie pił, bo miał słabą głowę. Koledzy palili skręcony w gazetę grubo krojony tytoń z przydomowej plantacji – on nie, bo krztusił się tytoniowym dymem. Tamci nocą wyłamywali z płotu sztachety i walili nimi na oślep, – bo wiejska zabawa bez trupów, a przynajmniej bez leżących w szpitalu, to nie zabawa. On nie, bo niby za co miałby kogoś okładać sztachetą. Tamci niezasobne wiejskie słownictwo z lubością wzbogacali przekleń-stwami (w tym względzie polski leksykon został po wojnie niepomiernie poszerzony o rosyjskie „wykrzykniki”) – on plugawych słów nie używał, był na to zbyt delikatny, zbyt religijny; wulgarne słowa nie przechodziły mu przez gardło. Z takim niewydarzonym kawalerem żadna panna na wsi nawet tańczyć nie chciała. Bo co to za chłop!

Czy przeżył jakieś historie miłosne? Wiktor nie lubił na ten temat rozmawiać. Wiele lat minęło od jego młodości, gdy w rozmowie z warszawską reporterką Krystyną Jagiełło filozoficznie powiedział: „mnie małżeństwa wiejskie nie bardzo się podobały. Kandydatów do rozwodu wicher [regionalne – dużo, wiele – przyp. E.P.] znam, ale żyją razem, bo ziemia ich trzyma. A po prawdzie, to ja i taki dramat przeżywałem osobisty, że zawsze ciągnęło mnie do wyższej sfery umysłowej, a wykształcenia nie miałem”. (K. Jagiełło, Cztery pory roku”, Wydawnictwo „Pojezierze”, Olsztyn 1982, s. 8).

Te słowa najwidoczniej wymknęły się Wiktorowi bezwiednie. Może powiedział to dziennikarce tylko do jej osobistej wiadomości, bez prawa publikacji. W każdym razie, od ukazania się książki, Wiktor jak ognia unikał dziennikarzy. Mnie też się nie zwierzał, choć rośliśmy po sąsiedzku, a nawet uczyłem się u niego ciągać kosę po ojcowskiej łące.

Wiktor pod każdym względem był inny. Gdy „normalni” po sobotnich szaleństwach smacznie chrapali, Wiktor w Łumbiach, w opuszczonym dworku pana Dochy wyszukiwał oprawne w czarną skórę książki i czytał: o starożytnym Rzymie i Grecji, o Fidiaszu, o Matejce. Nawet gdy pasał dwie czerwone krówki na wygonie, czasu nie marnował – albo czytał, albo rzeźbił w drewnie przeróżne figurki, najczęściej świętych i Ukrzy-żowanego. Tego to już naprawdę nikt pojąć nie mógł, żeby czytać stare książki i strugać w drewnie! Takie rzeczy dobre dla dzieci, ale nie dla szesnastolatka. Co komu po tym?

Wiktor Winikajtis mógł zapewne zostać malarzem, może rzeźbiarzem, może nawet profesorem historii sztuki na renomowanej uczelni, może cenionym lingwistą. Mógłby, gdyby urodził się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Niestety, nie od niego to zależało.

Ujrzał świat boży 28 kwietnia 1927 r. w niewielkiej podsejneńskiej wsi Nowosady, w rodzinie dziesięciohektarowego rolnika Jana. Akurat zdążył ukończyć w sąsiednich Łumbiach trzy oddziały szkoły powszechnej, gdy wybuchła druga wojna światowa. Sejneńszczyzna, po krótkotrwałej wizycie Armii Czerwonej, została włączona do Reichu i stała się częścią Ostpreussen, Kreis Sudauen, czyli powiatu suwalskiego. Nauka dla dzieci z podbitego kraju skończyła się na długie pięć lat.

Zresztą, gdyby nawet wojny nie było, wątpliwe, czy Wiktor konty-nuowałby naukę. W owych czasach trzy oddziały aż nadto wystarczały, by chodzić za krowami, a potem za pługiem. „Po nauki” posyłano jedynie nielicznych i to z najzamożniejszych rodzin. Wiktor z zamożnej rodziny nie pochodził. Na dodatek, gdy miał trzy lata, osierocił go ojciec. Matka, Weronika z Dąbrowskich, wyszła ponownie za mąż za sąsiada Kupstasa.

– Dobry to był ojczym – mawiał Wiktor, ale zawsze to ojczym.

Gdy wreszcie jesienią 1944 r. otwarto szkoły w nieodległych Bubelach i Łumbiach, Wiktor był już zbyt „przerośnięty”, aby pójść do czwartej czy piątej klasy.

Jeszcze kilka razy będzie próbował wyrwać się ze swego środowiska. Na krótko otrze się o sejneńskie gimnazjum, a potem, będąc w wojsku, zgłosi chęć pozostania w szkole oficerskiej.

Za pierwszym razem musiał przerwać naukę, bo ojczymowe hektary na gwałt potrzebowały pary rąk do pracy. Z zostania zawodowym oficerem też nic nie wyszło, bo trzeba było zapisać się do ZMP, a religijnemu Wiktorowi z komunizującą organizacją młodzieżową było nie po drodze.

Potem wraz z ojczymem na krótko zawadził o więzienie za pomoc udzieloną podziemnej grupie Burdyna i w ten sposób młodzieńcze aspiracje do „wyższych sfer umysłowych” rozwiały się. Znalazł się na rozdrożu – do wiejskiej społeczności nie przystawał, do „wyższych sfer” drogę miał zamkniętą. Pozostały książki, struganie w drewnie i malowanie na kartkach brystolu.

Pewnego styczniowego dnia do Nowosad zawitał po kolędzie sejneński ksiądz. W domu zwrócił uwagę na drewniane figurki świętych. – Kto to wystrugał? – zapytał. – A, to nasz Witek – odparła przestraszona mama Wiktora, myśląc w duchu, czy to aby nie grzech strugać podobizny świętych?

Ksiądz obejrzał całe obejście i na odchodne niespodziewanie zapro-ponował Witkowi: – Jeśli chcesz, możesz pracować u mnie w kościele. Trzeba rączki dorobić aniołkom przy ołtarzach – pokruszyły się, poobła-mywały ze starości.

Tak oto rozpoczęła się przygoda Wiktora ze sztuką sakralną. W dobrym momencie spotkał się Wiktor Winikajtis z sejneńskim księdzem. Wnet wikariusz został wigierskim proboszczem, a w Wigrach właśnie roz-poczynały się, zakrojone na szeroką skalę, prace konserwatorskie przy klasztorze na wyspie. Trafił tu Wiktor jako robotnik, zamieszkał w maleńkim ciemnym i wilgotnym pokoiku, w tzw. domu furtiana, tuż za główną bramą. Tu sypiał, jadał, rzeźbił i malował. Mając za wzór maleńkie, czarno-białe obrazki, namalował niemal wszystkie obrazy, które dziś zdobią wigierską świątynię, łącznie z malowidłami w ołtarzu głównym. Krakowscy profesorowie nie mogli wyjść z podziwu dla talentu samouka z podsejneńskiej wsi Nowosady.

Wigry stawały się coraz piękniejsze i coraz bardziej modne wśród turystów. Początkowo oprowadzał po nich niezrównany krajoznawca, Antoni Patla. Bardzo to się Wiktorowi podobało. – Co by tu zrobić, żeby wiedzieć tyle, co profesor Patla? – myślał sobie. – Nic, tylko trzeba czytać – doszedł do wniosku. Wkrótce marzenia się ziściły – został przewodnikiem po Wigrach, ze wszelkimi wymaganymi uprawnieniami.

To była druga pasja Wiktora. Opowiadał barwnie, znakomitą pol-szczyzną, używając bogatego, fachowego słownictwa. Gdy stawał przed rokokowym bocznym ołtarzem, turyści byli przekonani, że mówi do nich absolwent wydziału historii sztuki. Bo i skąd by się miała wziąć ta swoboda opisu architektonicznych stylów?

Wkrótce Wigry zaczęli odwiedzać goście z zagranicy. Najpierw z Litwy. Z nimi Wiktor nie miał kłopotu, bo znajomość litewskiego wyniósł z rodzinnego domu. Prowadził ich na szczyt dzwonnicy i pytał: co wam przypomina ten krajobraz? A oni zgodnie odpowiadali: Troki. Wiktor nigdy w Trokach nie był, a tamtejsze krajobrazy znał jedynie z pocztówek.

Czy był Litwinem? Nigdy na ten temat się nie wypowiadał. Gdy trzeba, mówił po polsku, gdy trzeba – po litewsku. Z matki Polki, z ojca Litwina, czuł się zapewne człowiekiem pogranicza. Mało to takich na Suwalszczyźnie?

Trudniej było, gdy do pokamedulskich zabytków zaglądali Rosjanie.

Z tymi nijak się nie dogadasz. Napisał więc Wiktor w kratkowanym zeszycie krótki tekst po polsku, ja mu to przetłumaczyłem na rosyjski, i było po problemie.

Wiktor Winikajtis, absolwent trzyoddziałowej szkoły powszechnej w Łumbiach, zupełnie przyzwoicie nauczył się też po niemiecku i po francusku.

Wiktor kochał Wigry, kochał barokową świątynię na wysokim i stromym wzgórzu, bo tam mieszkał jego Bóg. Bóg ze Starego i Nowego Testamentu, Bóg z dziesiątków obrazów i rzeźb. Ale wielbił też lasy wokół jeziora. Wielbił i samo jezioro o dziwnym jaćwieskim imieniu.

Gdy wieczorem cichł turystyczny gwar, wsiadał do łodzi, w spracowane dłonie brał wiosła i cicho mówił do siebie: Ech, Stiopka Riazin, to jest życie! Dlaczego właśnie nadwołżańskiego Stiepana Riazina przywoływał? – tego nie udało mi się dowiedzieć.

Wiktor był z natury samotnikiem. Inaczej jego erudycja i elokwencja z pewnością zaprowadziłyby go „na salony”. Wigierska świątynia, las i jezioro były mu jednak wszystkim.

Był okazem zdrowia i tężyzny fizycznej, jednak w sylwestrową noc 1994–1995 r. cicho odpłynął szlakiem swoich przodków.

Był – jak to napisano na płaskorzeźbie widniejącej na domu furtiana – ostatnim wigierskim kamedułą.

W najwyższym miejscu wiejskiego cmentarza w Magdalenowie koło Wigier, na lewo od głównej alejki, tuż za wiecznie zapłakaną brzozą, piękny granitowy głaz kryje doczesne szczątki równie pięknej postaci.

W oszlifowanym kamieniu wyryto chyba najpiękniejsze słowa, jakie można przeczytać na tej małej nekropolii: „ten, który ukochał piękno Wigier, urok i czar tej ziemi, historię pustelni wszystkim zwiedzającym malował wyjątkowo barwnym językiem, bogactwem słowa i niepowtarzalną za-gadkową własną osobowością, jako jedyny i długoletni przewodnik po obiekcie pokamedulskim na Wigrach”.

Almanach sejneński nr 2, Sejny 2004, Pogranicze.