István Szilágyi, Dudni kamień, dudni. Fragment.

István Szilágyi, Dudni kamień, dudni. Fragment.

Fragment rozdziału I 

Tej nocy wczesnowiosennej również księciu odebrano szansę, by cholewy swych butów mógł zanurzyć w poranne rosy późniejszych czasów. Nigdy więcej – pomykając ciszkiem, ukradkiem spoza szczytów wielkich gór, z krain czasu obleczonych w jesienne chmury – nie wyruszył już do Lamentu. Bo zabrakło tego, który trzymając wodze książęcego konia poprowadziłby go w teraźniejszość późniejszą o siedem pokoleń.

Konie kare i gniade ciągnęły karawan
Jaskółki spadały w bęben młockarni
Kondukt żałobny grzązł w glinie.


Pokój z wolna wypełniał się światłem księżyca – poświatą tak nikłą, że ledwie rozpraszała mrok miejsca, na które padała. Ilka Szendy całą noc przesiedziała nieruchomo przy maszynie do szycia, plecami do okna wychodzącego na ulicę. Rozgrzebana część łóżka od jej strony była pusta, po drugiej stronie widniała wyciągnięta postać Dénesa Göncziego. Gdyby patrzyła w tej chwili na twarz mężczyzny, być może właśnie o nim by tak rozmyślała. Zresztą kto wie, może myśl jej tym właśnie była zajęta.

Od chwili, gdy ucichły wieczorne odgłosy, tylko dwa razy się poruszyła. Po raz pierwszy na odgłos kroków stróża nocnego, który tuż przed północą przeszedł pod oknami niosąc drabinkę, aby parę domów dalej zgasić płomień gazowej latarni; drugi raz, po północy, kiedy zaświstał parowóz. Wtedy nawet rękę uniosła do góry, jakby chciała powstrzymać przenikliwy gwizd, być może – nie dopuścić go do śpiącego człowieka. A przecież krzyk pociągu nie mógł przebudzić mężczyzny, choć ten tyle się zbierał... zbierał się od dawna: od tygodni, od miesięcy czekał na ten sygnał.Ilka Szendy niepotrzebnie przesiedziała całą noc w jednym miejscu, jeszcze na doświtku czuła, że ubranie i tak się pomięło.

Teraz mogła być już spokojna, przecież pociąg odjechał daleko. Niby upiór spóźniony umykał z kotliny Lamentu po ścieżce chłostanej światłem księżyca przez pierścienie wzgórz i wsie przycupnięte na stokach, hen ku dalekiej równinie. A Dénesa Göncziego jej tutaj pozostawił na wieczność.

Wstała z krzesła i zaczęła z wolna chodzić po pokoju, by rozprostować zesztywniałe kości. Przeszła obok łóżek i szafy do drzwi kuchennych i z powrotem, i znów w tę i z powrotem, jakby chciała wyrwać dom z odrętwienia, rozbić tę martwotę, skruszyć ją, rozproszyć odgłosem kroków. Nie wyglądała końca nocy, nie czekała świtu, choć tymczasem światło księżyca odeszło znad Lamentu, pofrunęło gdzieś za Głodowe Pole. Jakże jednak mogła pragnąć, by słońce nigdy nie wzeszło? Zgodnie z nieubłaganym prawem po nocy następuje dzień, po dniu noc.

Zatrzymała się przy oknie wychodzącym na podwórze. Cisza jeszcze ziewała, niebo zbierało się do świtania, od jego tła powoli, ledwie dostrzegalnie zaczynał odbijać mur ogniowy sąsiedniego domu. Potem zagrodę otoczył płot z desek pociągniętych smołą, chwilę później w rogu podwórza oparł się na nim – niby wielka, potargana miotła o złamanym kiju – krzew bluszczu, aż wreszcie, by te fragmenty domu, obejścia, płotu nie musiały tak trwać zawieszone na krawędzi nicości, wzbierający brzask ułożył pod nimi brukowaną nawierzchnię podwórza. Oto nadchodził postrzępiony szronem marcowy świt, w porę wyruszył na powitanie Lamentu spod pokrytej plamami śniegu Strzelistej. Nagle dziewczyna odeszła od okna, jakby przypomniała sobie, że ma pilną rzecz do zrobienia, właśnie teraz, jeszcze przed świtaniem – stanęła przy łóżku i pochyliła się nad leżącym mężczyzną. Chwilę czegoś przy nim szukała, znalazła to i podniosła ostrożnie. Ruszyła do kuchni, rzuciła na stół nożyce i, przestraszona zgrzytnięciem, wybiegła na ganek, zaśmiała się. Z oddali dochodziło stukotanie parowego silnika we młynie, skrzypienie wozów, rozległy się ochrypłe słowa powitania nad płotami. Wszystkie odgłosy poranka, pianie kogutów, kwiczenie prosiąt, szczęk wiader i stukanie skopków, skrzypienie furtek, szczekanie psów, wszystkie dźwięki niegdysiejsze i te, które dopiero miały się rozlec, skłębiły się nagle wokół niej, tam na ganku; lecz gdy próbowała rozpoznać je z osobna, czmychały na strony, jak gdyby mruganiem jej rzęs spłoszone.

Zamknęła na klucz drzwi do kuchni i wyszła. Powoli się snuła wokół podwórza, jakby w poszukiwaniu urojonych bądź to rzeczywistych dźwięków. Sprawdziła, czy nie zapomniała wieczorem zamknąć drzwi w bramie od ulicy. Pokręciła się trochę za szopą, za oborą, po czym podeszła do zbutwiałej, omszałej cembrowiny. Kiedy po tej stronie kotliny wody dokądś odpłynęły i nawet najgłębsze studnie wyschły, większość z nich po prostu zasypano. Od tamtej pory nawet nie zajrzała do tej studni. Deski zmurszały i dawno już z wałka opartego na rozchwianych słupkach rozwinął się łańcuch. Pochyliła się nad zwietrzałą krawędzią czeluści. Podwórze wciąż tonęło w mroku, jej wzrok docierał jedynie do miejsca, gdzie uczepione kamieni tkwiły wyschnięte paprocie. Cembrowina zatrzeszczała, Ilka mimowolnie cofnęła się, w ręku pozostał jej kawałek drewna. Zaczęła nim podważać i strącać pozostałe szczątki desek, a kiedy w głąb runęły również resztki słupków i w pobliskim chlewiku umilkła wystraszona świnia, ruszyła z powrotem w stronę domu.

W środku mrok nadal ociągał się z odejściem. Zwykle o tej porze wstawała, i tym razem bezwiednie wzięła się do utrwalonych nawykiem porannych czynności. Napełniła miednicę wodą, żeby się odświeżyć, choć w tej chwili nie czuła takiej potrzeby. Otworzyła spiżarkę, nie wiedząc jednak w jakim celu. Potem długo stała oparta o blat stołu; nagle doszło do niej, że od dłuższego czasu patrzy na nożyce, pochwyciła je gwałtownie, jak przedmiot od dawna poszukiwany. Od tej chwili ruchy jej sprawiały wrażenie celowych i zaplanowanych. Zamknęła na klucz kuchenne drzwi, wygarnęła popiół z popielnika, zanurzyła w nim wilgotną szmatę i tak długo szorowała nożyce, aż zeszło z nich pasmo świeżej rdzy. Weszła do pokoju i położyła je na maszynie do szycia. W udręce mijały długie chwile zapełnione bezrozumnymi czynnościami. Wyjęła z szuflady szafki pachnące mydełko, zaciągnęła firankę w oknie i umyła się. Przyniosła świeżą koszulę nocną, włożyła ją, po czym znów poszła do pokoju, gdzie leżał Dénes Gönczi. Siadła przy maszynie twarzą do okna i wsparta na łokciach patrzyła przez tiul firanki na ulicę.

W targowe dni o tej porze już od paru godzin zgrzytają o bruk koła furmanek. Teraz cichą ulicą wlecze się jedynie staruszka niosąca dwa gliniane dzbany. Brzydka staruszka o nikczemnej twarzy. Ilka Szendy myśli o lśniącym strumieniu wody w studni artezyjskiej, skąd stara wraca napełniwszy dzbany. Również Ilka tam chodzi po wodę. Przeszywa ją dreszcz: a jeśli ta odrażająca wiedźma obmywa sobie twarz w źródle...? Ta myśl przywodzi inny obraz: cielęta w rude łaty i źrebaki o aksamitnych pyskach; nieco niżej z koryta one piją tę samą wodę. Zapomina o staruszce. Ulicą toczy się niemrawo furmanka ze stertą worków. Jadą do młyna. Ileż to trosk i przygotowań poprzedza ten dzień przeznaczony na mielenie zboża! Właściciel worków z góry zakłada, że młynarz go oszwabi. Tak naprawdę wie o tym już od urodzenia. Wie, że wszyscy – kupiec korzenny, krawiec, adwokat, szewc i nawet wyrobnicy, wszyscy, ale to wszyscy, go nabierają. Nie ma takiej potęgi, która chroniłaby wieśniaka jadącego do młyna przed ludzką nikczemnością. Ani takiego Boga, który by go uwolnił od udręk podejrzliwości.

Właściciel worków to jeden z gospodarzy z Lamentu. Taki jak wszyscy. Ilka może tym jedynie różni się od tutejszych ludzi, że jest raczej ofiarą samej siebie niż innych. Ubawiła ją na moment ta niedorzeczna myśl. Zaczęła się zastanawiać, czy to dobrze czy źle, czy to dobrodziejstwo czy hańba; a po chwili, czy to w ogóle prawda. Stanął jej przed oczyma upiorny obrazek: garbata, zasuszona stara panna woła do chłopaka sąsiadów, żeby przyszedł nawlec igłę, bo jej się ręce trzęsą. Kiedyś być może Ilce też tak się zdarzy. Ilka ma smukłą figurę, delikatną, wyczekującą. Prostuje się, macha ręką, splata ramiona, a jej twarz pogodnieje w szyderczym grymasie, jakby w tym momencie miała pewność, że jest w zmowie z własnym losem.

Tymczasem furmanka zniknęła jej z oczu. Po przeciwnej stronie ulicy kręty zaułek biegnie w dół do strumienia, a stamtąd pnie się ku Mostowej; w tej okolicy mieszka aż kilku garbarzy. To u nich najwcześniej unosi się dym z komina, bo już o brzasku rozpalają pod kotłami z garbnikiem. W tej drugiej uliczce Ilka spędziła dzieciństwo. Był czarny, błotnisty grudzień, kiedy grzebano jej ojca. Konie szły gliniastą ulicą Kapliczną; ich grzbiety kołysały się pod lśniącą uprzężą i przekrzywionymi czaprakami haftowanymi srebrną nicią. Jakże kruchą konstrukcją zdawała się bryczka pod potężną, dębową trumną Endre Szendyego! W Nowy Rok wdowa po Szendym wypowiedziała czeladzi i wyprzedała gotowe skóry; cechmistrza prosiła jedynie, żeby zwolnionych terminatorów skierował do najlepszych majstrów. Kiedy niebawem trafił się zamożny garbarz należący kiedyś do cechu, sprzedała duży dom wraz z pracowniami wokół podwórza.

W Lamencie przeprowadzki odbywają się tylko dwa razy do roku: wiosną na świętego Jerzego i jesienią, w dzień świętego Michała. Pierwszej wiosny po śmierci ojca Ilka z matką przeniosły się na Gyala, najdłuższą ulicę w Lamencie. Domostwo, w którym zamieszkały, było spuścizną po rodzinie Si­ monffych, a ponieważ stało w połowie drogi wiodącej do dzielnicy chłopskiej, Endre Szendy chciał się go pozbyć, kiedy wzięli je w spadku. Ale matka podobno tak długo płakała i lamentowała, aż pan Endre porzucił ten zamiar i dom pozostał przy nich. Być może pani Krisztina tak bardzo się upierała, bo już wtedy miała przeczucie, że kiedyś tu wróci. A stanowczość pana Endrego mógł osłabić fakt, że dom w całości był podpiwniczony, i chociaż w sumie gospodarstwo było mniejsze niż to na ulicy Mostowej, miało jednak piękny ogród, który ciągnął się aż do samego pola. Dom jest stary i solidny, kryty dachówką, a wnętrze ma jak większość starych domów w Lamencie: duża izba z oknem na ulicę, dalej w stronę podwórza kuchnia, a za nią w głębi jeszcze jedna izba. Od strony podwórza jest weranda, do której na wysokości kuchni dobudowano ganek.

Wcześniej Ilka nie zastanawiała się, dlaczego matka tak bardzo chciała przenieść się tutaj. Po latach nie mogła już otrzymać odpowiedzi na pytanie, czemu tak nagle porzuciły Mostową. Przyszedł czas, że błotnistą ulicą Kapliczną konie w czaprakach z czarnymi czubami ciągnęły karawan z trumną wdowy po Szendym. Skąd wdowa Krisztina Szendy wiedziała, że Ilka nie będzie garbarzową, jak od niepamiętnych czasów wszystkie kobiety w ich rodzinie? I czy rzeczywiście wiedziała? Czy w ogóle zastanawiała się nad tym? Po śmierci Endre Szendyego troska o winnice spadła na obie kobiety. To były wielkie winnice, prawie dziesięć tysięcy krzewów na trzech różnych górach. Do tego trzy tłoczarnie, rozrzucone wokół sady owocowe. Największa winnica pana Endrego – sześć i pół tysiąca krzewów szlachetnej winorośli – leży na zboczu Świetlistej i jest nawet młodsza od Ilki.

W pokoju panuje chłód, oddech Ilki przenika przez cienką firankę i osiada na szybie naprzeciw jej twarzy bladą mgiełką pary, która to się pojawia, to znów znika. W pracowniach na Mostowej majstrowie szykują się do śniadania, w kotłach kipi garbnik, terminatorzy stoją w gorących oparach. To zahartowane chłopaki, nie dostają zapalenia płuc, kiedy któryś z czeladników popędzi ich do potoku.

Mgła nad Lamentem podnosi się z wolna ku górom. Jest marzec. Niesforne wiośnię szwenda się pod lasem i zajada ostatki śniegu, bielejące jeszcze pod szczytami. Jeśli dostanie kataru, zaopiekuje się nim Wiatronóg i inne wiatry. Lecz tego wszystkiego dziewczyna nie dostrzega – patrzy, ale nie widzi.

Gdyby stoki zwałów górskich opadały ku rozległej równinie, gdyby ich szczyty nie musiały spoglądać w czeluść ziejącą dołem, może wówczas mieszkańcy Lamentu wpatrywaliby się w lasy z nabożnością. Równina daje poczucie wolności – i choć często jedynie łudzi nim człowieka, to gdyby ktoś tutejszy miał widok na równinę, łatwiej mógłby sobie wmówić, że chce tutaj żyć. Mieszkaniec Lamentu nie znał jeszcze wtedy innego życia niż tutejsze. Nie on wybierał: został schwytany przez tę rozpadlinę w ziemi. Większość tutejszych ludzi nie wdrapała się nigdy nawet na skraj lasu. Chociaż tego ranka Ilka Szendy wpatrywała się w okrytą resztkami śniegu drzewinę, myślami – jeśli w ogóle o czymś myślała – błądziła po wzgórzach porosłych winną latoroślą i pokrytych nagrobkami, wzgórzach, które półkolem zamykają u podnóża wielkiej góry to siedlisko zgryzoty zwane Lamentem. Od jesieni zbiera się do wyrycia imienia matki pod imieniem ojca na wspólnym nagrobku rodziców. Byłoby cudownie, gdyby człowiek swoim działaniem nie próbował wiecznie negować własnej bezradności, protestując przeciw niej miotaniem się i samozniszczeniem. Lub – skoro już nieuchronnie zdany jest na łaskę siebie samego – żeby choć nie lękał się tak wszystkich swoich czynów.

Żeby mieć odwagę przyjąć do wiadomości tę swoją bezradność, z pewnością trzeba wielkiej siły: zdolności do działania zgodnego z każdym pragnieniem. Może wówczas człowiek umiałby rozejrzeć się wokół siebie bezinteresownie i być może niektóre chwile jego życia mogłyby upływać bez widocznego celu. Lecz przymus istnienia nie pozwala nam się wyrzec przekonania, że to na ogół nie nasza bezsilność jest zgubna dla świata.

Gdybyśmy mogli, ot tak sobie, przysiąść na kamieniu milowym i patrzeć, jak dym leci z komina, nie wyciągając z tego faktu takich oto wniosków: wcześnie dziś wstali, już nawet noc zamieniają w dzień. Gdybyśmy zamiast tego pomyśleli tylko: o, dym leci z komina – nawet nie uświadamiając sobie, że ktoś rozpalił w piecu. Gdybyśmy tak stojąc na skraju ogrodu patrzyli, jak śnieg topnieje, ale bez tego wiecznego zatroskania: w przyszłym tygodniu trzeba skopać i szybko posiać warzywa. Gdybyśmy tak pewnego razu, leżąc w trawie pod lasem, zapatrzyli się w krzew róży polnej i nie pytali, dokąd wiatr poniesie jej płatki, być może krzew nawet by zapłonął. Wszystko to jest nie do pomyślenia. Pozostaje niestety poza zasięgiem czasu ludzkiego bytowania. Przymus życia unosi nas obok tych chwil, po czym zrzuca w krainę, która staje się nasza, ale tylko na tyle, na ile branka należy do żołdaka.

Baraniec, Strzelista i Łomiec, trzy wierchy gnuśnej góry, zdmuchnęły już z siebie ostatnie strzępy mgły.

Spoza posupłanych przełęczy, z odległych dolin porosłych lasem, pokrytych wapiennymi skałami schodzą czasem do Lamentu milkliwi ludzie w łapciach; niosą grzyby, a wiosną barana, to znów ser, jeżyny lub bawole mleko. W dzieciństwie Ilka często słyszała ich śpiewną mowę. W soboty na cynowym stole ojciec wykrawał dla nich zakrzywionym niby sierp nożem podeszwy do łapci. Nigdy nie widziała ich chatek o maciupkich okienkach, krytych wysoką strzechą, pobielonych błękitnawym wapnem, nie chodziła do wiosek położonych na zboczach Turnicy. Ale słyszała o tych ludziach, że są bardzo bogobojni; no i uważano ich za dobrych kosiarzy, lecz niechętnie zatrudniano do pracy w winnicach. Jednak o tym, jak daleko sięga świat poza dolinami, umieliby powiedzieć jedynie wędrowni kupcy lub uczeni panowie nauczyciele z Kolegium.
A tam, gdzie sponad winnic spoglądają trzy porosłe lasem szczyty, biegnie pasmo wzgórz o powierzchni połowy komitatu. Na ich zboczach znów wioski, bogate i biedne na przemian. Dźwięki tamtejszych dzwonów giną na wietrze, głosu tych dzwonów wiatr nigdy nie przynosi do Lamentu. Ludzie stamtąd to włościanie i okopywacze winnej latorośli, jedni w butach z cholewami, inni w łapciach, ludzie, którzy uparcie chodzą do kościoła i równie uparcie bluźnią przeciw Bogu. Cierpliwi wobec siebie nawzajem, niecierpliwi wobec własnego losu. Prawda, że upór nie jest szczególną cechą jakiejś grupy ludzkiej. Wszyscy i wszędzie lubią się uważać za upartych. I są. W kwestiach życia i śmierci.

Ale w czasach, kiedy dzieje się nasza opowieść, być mieszkańcem tej krainy oznaczało rodzaj zajęcia, nie przynależność do grupy. W tych górskich wioskach bieda była wstydem, choć czasem i bogaty żył niby nędzarz. Bo kto się obawiał ludzkiej zawiści, wiecznie narzekał, a ten, nad kim się litowano, mógł się cieszyć, że żyje. Żebraków jednak pośród nich nie było. Kto chce żebrać, niech idzie do Lamentu i tam przesiaduje na kościelnych schodach zamiast żebrać na własnej wsi, a ten, co potrafi pracować, lecz pracy we wsi dla niego nie starcza, też niech szuka chleba w Lamencie, niech okopuje winorośl lub najmie się do kukurydzy za część zbiorów. A jeśli i w Lamencie nie znajdzie roboty, niech idzie na równinę do żniw lub kopania ziemi, niech płynie do Ameryki. Ech, jest w czym wybierać! Lecz gdyby nie znalazł ochoty lub siły do żadnej z tych rzeczy, niech już się lepiej powiesi, niż pójdzie na żebry. Nawet bogaty gospodarz tak robi, kiedy ogień strawi mu plony.

Ludzi ze wzgórz Ilka znała lepiej niż tych ze skłonów Strzelistej, chociaż nie chodziła do nich; tylko raz w pewną sierpniową noc jechała z ojcem przez ich osady. Niewiele też o nich mówiło to, co przy czystej pogodzie widziała z grzbietu Świetlistej. Znała ich jednak, bo co tydzień przyjeżdżali do Lamentu na targ, w sobotę już od świtu pod jej oknami zgrzytały koła ich furmanek. Dość się na nich napatrzyła Ilka Szendy.Byli jeszcze mieszkańcy Cierpkusza, którzy, jak Dénes Gönczi, pracowali w winnicach. Cierpkusz leży przyczajony za drugim wzgórzem, tak że wieży kościoła nie widać ze szczytu Świetlistej. Rodzina Gönczich z dziada pradziada uprawiała u nich winograd i chyba jak świat stary w dni targowe trzymała u nich konie.

Kiedy patrzy w pustą ulicę oblaną liliowym światłem, przychodzi jej na myśl, że nigdy nie słyszała, by któryś z przekupniów śpiewał. Każdy wyładowywał towar w chłodne poranki – jakże często skrzące się szronem, pobielone śniegiem – i do otwarcia targu jedynie przytupywał pośród wiklinowych koszy i worków, pociągając nosem. A potem dzierżąc wodze i bat w jednej dłoni, drugą dziarsko chwytał za dyszel – w czasie pracy nie znał ni zmęczenia, ni chłodu – i wyprzęgał konie z wozu otoczonego przez kobiety odziane w kilka kiecek jedna na drugą. Kiedy pozostawiał za sobą rzędy koszy i plandek, może coś tam sobie i nucił po wybojach z tej radości głuptackiej przed nadejściem świtu, przed nastaniem stworzenia, potem skręcał w jedną z lamenteńskich ulic i łomotał w zaryglowaną bramę: „Szczęść Boże”, „Wcześnie dzisiaj”, „Witajcie” – wiązał konia w stajni, wprowadzał do szopy wóz. Przekroczywszy próg sieni wręczał gospodyni kurczaka i płócienne zawiniątko z masłem – nie jako zapłatę, była to jedynie uprzejmość ustalona pradawną tradycją – na co właściciel stajni i szopy wyciągał palinkę z wytłoczyn gronowych, a gospodyni krajała chleb; gardłowe głosy przytłumione wódką: „Niech Bóg ma w opiece” – po czym przybysz dzielił się świeżymi wieściami: o spóźnionych mrozach, sierpniowych gradach, chorobie żony. Na piecu gotował się klej i grzało żelazko, terminator obrywał pierwszego szturchańca od rozsierdzonego czeladnika. „Spokój” – warczał na nich majster i znowu palinka i gardłowe „Bóg da zdrowie”, i znów gradobicie, które tym razem zniszczyło winnice majstrowi z Lamentu i dławiec, który zabrał mu pierwszego wnuka, i mrozy, powiedzmy – przedwczesne, zwarzyły chryzantemy pani majstrowej. Nie pominęli też nigdy podatków, tej odwiecznej plagi społecznej. Gdyby ktoś spisywał kronikę porannych rozmów w Lamencie, otrzymalibyśmy dzieje susz, licytacji, przemarzłych kwiatów, zarazy dziesiątkującej ludzi i bydło – i kto wie, jakich jeszcze rozlicznych klęsk. Może dlatego nigdy nie powstała kronika Lamentu. Tutejsze pióra nie utrwaliły nic poza rachunkami. Pewnie korniki zapisały więcej we wnętrzach mebli i belek, bo zawsze coś tam skrobały – ale tego nikt jeszcze nie zdołał przeczytać, nawet za pomocą siekiery. Może tylko ogień zna treść tych zapisków.

Tak, swego czasu każdy przekupień miał gdzie w Lamencie postawić konia, a tym samym każdy majster w miasteczku miał swojego przekupnia, który w tygodniu okopywał mu krzewy winorośli i od czasu do czasu – w zamian za sukmanę, buty z cholewami czy ośkę do wozu – przywoził drzewo, konopie, skórę i inne rzeczy potrzebne rzemieślnikom. I tak to trwało od stuleci: przed brzaskiem w targowe dni majstrowie cechowi i chłopi błogosławili sobie dobrym słowem i palinką, jakby razem doczekiwali świtu, kiedy będą mogli wreszcie przystąpić do dzieła wzajemnego niszczenia się, do odwiecznych zmagań w winnicy i na targu.

Bo po drugiej szklaneczce palinki daremna jest gościnność ciepłej kuchni – toż kobieta przytupuje tam na oszadziałym rynku pośród koszy; tu ogień sobie trzaska, a on nie może wykraść ciepła dla swojej, co tam sterczy odziana w kilka kiecek jedna na drugą. Może go sobie pani domu częstować kołaczem, woźnica powoli zaczyna miarkować – może dlatego, że się rozwidnia; a może to tylko dawny gniew kiełkuje i pcha go nieuchronnie do kolejnej bójki na noże – że nawet kotu, który się wyleguje tutaj przy piecu, lepiej się wiedzie. I już przestają istnieć wspólne zgryzoty. Każdy ma swoje własne gradobicie i własne przy-mrozki; wieśniak uważa, że nędza należy tylko do niego. Dobrze wie, że domy w Lamencie są duże i mają po kilka pokoi, więc niech się tutaj nikt nie dzieli z nim swoimi troskami. W głębi domu, w izbach z bieliźniarkami śpią w batystowej pościeli panienki, które nigdy nie będą musiały rozespane trząść się całą noc na furmance, żeby o brzasku przytupywać na targu. Te panienki z czasem zostaną paniami majstrowymi, jak ich matki, i będą tylko otwierać bramy przekupniom w chłodne poranki. A przekupnie prędzej przepłyną ocean, niż przekroczą próg pokoju w Lamencie.

Tak jakoś świta targowy poranek. Wieśniak macha wreszcie na wszystko ręką – a, czort z tym! – i zamyślony, uderzając rękojeścią bata w noski butów, wraca rozklekotaną furmanką na targ. Sprzedawcy pieczystego tymczasem rozdmuchują ogień pod rusztami. A jemu wciąż się jednak zdaje, że świt pochlipujący u stóp góry przeciera zachmurzone niebo właśnie dla tych, którzy całą noc tłukli się na furmankach; świta, niebo w górze wzbiera blaskiem, a oni nadal panują niepodzielnie na targowisku w Lamencie.

István Szilágyi, Dudni kamień, dudni. Sejny 2001, Pogranicze.