Krasnogruda nr 13. JOANNA TOKARSKA-BAKIR: "Ogonki"

Krasnogruda nr 13. JOANNA TOKARSKA-BAKIR: "Ogonki"

JOANNA TOKARSKA-BAKIR 

"Ogonki" 

Richard Rorty, dla którego Miłosz jest zresztą bardzo niesprawiedliwy1, cytuje gdzieś Keatsa, obiecującego sobie, że po śmierci znajdzie się wśród poetów angielskich, żyjących na jego koszt, tak jak on żył na koszt swoich poprzedników. Jeśli jest to perspektywa pociągająca, mało kto zasłużył sobie na nią tak bardzo jak Czesław Miłosz. W związku ze szczególnym uprzywilejowaniem wieszczy przez Polaków (ich rolę Józef Czapski porównywał z ważnością proroków dla Żydów) proroctwo Keatsa należałoby jednak trochę do Miłosza dopasować: bez względu na to, czy mówimy wierszem czy prozą, już dziś, za życia poety, wszyscy w Polsce żyjemy na jego koszt.

"W Polsce katolickiej, w której nikt nie bierze na serio ani religii, ani ateizmu"2, takim językiem i o potrzebie takiego języka, nikt poza Mickiewiczem i Norwidem3, nigdy dotąd nie mówił. Nie chodzi zresztą tylko o język, a jeśli o język to w znaczeniu "logosowym", jakie mają na myśli ci, o których się u nas mówi, że "w mistycyzm popadli". Podobno każdy niemiecki czytelnik Fausta Goethego wie, że bez wtajemniczenia w teologię nie można myśleć po europejsku4. Ale Polska to nie Niemcy i czytanie takiego na przykład Swedenborga czy Boehmego rzeczywiście oznaczało do niedawna naruszanie "jednego z podstawowych polskich tabu, zakazujących literatom poważnie odnosić się do religii"5. Jeśli w tej dziedzinie coś się w ostatnich latach ruszyło, choćby w magazynach mód literackich, jest to z całą pewnością zasługa Miłosza. 

Pod jego wpływem zmieniły się jednak w Polsce nie tylko literackie mody. Zmieniło się tyle, że aby uniknąć zagłaskania jubilata na samym wstępie laudacji, dla ogarnięcia jego zasług posłużę się teraz porównaniem z zakresu zoologii. Pewien wybitny badacz o zacięciu platońskim dowodził kiedyś, że jeśli w obrębie gatunku gęsi, hodowanych na przykład w Australii, uda się wprowadzić jakąś trwałą zmianę w sposobie bytowania gatunku, to zachodzi duże prawdopodobieństwo, że w jej następstwie gęsi na przykład wiedeńskie będą miały do tej zmiany drogę w pewnym sensie przetartą, pomimo że nigdy nie kontaktowały się z koleżankami z antypodów. Zasługi Miłosza dla krajowych "bukwojedów" porównać można do szerokich ewolucyjnych perspektyw, otwartych przed gatunkiem gęsi gęgawej przez jej australijskie przedstawicielki. 

Los Angeles, czyli Anioł Stróż 

Kiedy tylko komuniści zaczęli dawać paszporty, jeszcze przed absolutorium wyjechałam na pierwsze zagraniczne badania terenowe do Meksyku. Chodziło o Castanedę, antropologa i autora książek, które wywróciły do góry nogami świat akademicki lat sześćdziesiątych. Ponieważ na te badania nie miałam pieniędzy, zarabiałam je w Los Angeles, pracując "na czarno" w tamtejszych domach starców. W pracy mogłam czytać do woli, potrzebowałam tylko książek. Z biblioteki polskiego kościoła w Los 

Angeles wypożyczyłam najpierw Archipelag Gułag, potem Ziemię Ulro, oba Traktaty, Ogród nauk, Widzenia nad Zatoką San Francisco, Prywatne obowiązki6, Człowieka wśród skorpionów i całą resztę. 

Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się czytać tak intensywnie jak w ciągu tych kilku miesięcy. Wątki polityczne, Zniewolony umysł i resztę, uzupełniłam, jak uzupełnia się w organizmie minerały. Odkrywcze było coś zupełnie innego: nie wiedziałam, że można tak pisać o religii. Miałam za sobą etap "niechlujnych zainteresowań" literackich i etnograficznych, ale nikt, kogo dotychczas czytałam, nie pisał o religii tak osobiście jak Miłosz, tak demostracyjnie wyrzekając się katedry i ucieczki w szkolarstwo. Pisał zarazem mądrze, choć ta mądrość miała charakter perswazyjny raczej niż przymuszający. "Nie występuję jako kaznodzieja, bo choroba siedzi we mnie i w samym sobie poddaję ją oglądowi, jak też poddawałem ją oglądowi dawniej, stąd też mój sceptycyzm i żal, że nie urodziłem się w takiej epoce, w której mógłbym zostać prawdziwym poetą. Ale lepiej być przynajmniej świadomym, że nosi się w sobie gryzonia co dzień zajętego nicestwieniem. Z pewnością literatura nie jest tylko narzędziem poznania, ale kiedy z góry rezygnuje i przestaje chorobę uważać za chorobę, godzi się na swoją dekadencję" (ZU, 181). Dla kogoś, kogo trzymano w piwnicy Warszawskiego Koła Polonistów (czy ktoś dziś jeszcze pamięta tę piwnicę?), a kto i u etnografów był na wikcie wcale nie lepszym, taki język był jak światło dzienne i dużo świeżego powietrza. 

"Żeby zachować kontrolę nad słowami, czyli stale sprawdzać, jak przylegają one do rzeczywistości, będę mówić o jednym tylko okazie rodziny ludzkiej, tj. o sobie" (ZU, 268) - zapowiadał Miłosz bezwstydnie, choć zupełnie inaczej niż Gombrowicz, bo bez błaznowania. "Kim byłem? Kim jestem teraz, po latach, tutaj na Niedźwiedzim Szczycie, w mojej pracowni nad Pacyfikiem?" - pytał, powtarzając niestarzejące się pytania gnostyków. "Zdaję sobie sprawę, że pomimo opalonych policzków i dobrego ciągu w wiosłowaniu nie jest ze mną dobrze - wyznawał. - Sięga to bardzo daleko wstecz, tego wieczoru, kiedy orkiestra grała, całowały się pary, kręciły karuzele, a ja (miałem wtedy szesnaście lat) byłem jak oddzielony od tłumu grubą szybą, przeraźliwie sam"7. W ostatnim tomiku ta gnostycka fraza powróci: "nie jestem stąd" (Gdziekolwiek8) - napisze. - Ich bin aus der Fremde. 

Kiedy w Ziemi Ulro natykałam się co pewien czas na ślady autorskich wątpliwości, czy pisać dalej - "Sam sobie zadaję pytanie, dlaczego streszczam [O. Miłosza, Swedenborga, Blake'a - J. T.-B.] i czy nie jest to zwykłą stratą czasu" albo: "Stale muszę tłumić w sobie wątpliwości co do pożytku tego, co tutaj piszę" - chciało mi się natychmiast dzwonić do poety, ale potem patrzyłam na datę wydania książki i mój entuzjazm stygł. Tak czy owak, wyciągnęłam z tego chełpliwy wniosek, że skoro autor w zamiarze streszczania mistyków wytrwał do dziś, to chyba musiał prze widzieć kogoś takiego jak ja. 

Czytałam więc Miłosza, potem szłam do biblioteki, już nie parafialnej, i wypożyczałam kolejne książki, o których się od niego dowiedziałam. W tym czasie zwiedziłam wszystkie antykwariaty w Los Angeles, ale to, co polecał Miłosz, można było znaleźć wyłącznie w księgarniach ezoterycznych. Oprócz "zachęty do filozofii", wyniosłam z tej lektury równie mocną przestrogę przed filozofią, w każdym razie przed pewnym jej rodzajem. "Nie mogę pojąć, dlaczego mieszkańcy Ulro codziennym zachowaniem się składają dowód troski o swoje ciała, odmierzając kalorie, unikając niektórych pokarmów jako szkodliwych, nie kąpiąc się w zanieczyszczonych rzekach, natomiast zdają się przyjmować za pewnik, że siła ich ducha nie ma granic i że nieprzyzwoitością jest odsunąć jakieś filozoficzne albo literackie danie i grzecznie powiedzieć: »nie, tego nie będę jadł, bo to mi szkodzi«" (ZU, 270-271). Nagle ktoś mówił moim językiem, o moich problemach! Z polonistyki uciekłam właśnie dlatego, że nie mogłam strawić całej tej literackiej i filozoficznej trutki (bez nazwisk), którą nas wówczas częstowano. Nie mówię nawet o "poezji niezrozumiałej", ale o udręce czytania francuskich filozofów, którym nijak nie mogłam uwierzyć, krytyków-besserwisserów albo tzw. nowej prozy, w której nie liczyło się w ogóle nic poza tym, że była nowa. Mnie ciągnęło do rzeczy starych. Wiedziałam: "tylko to, co nowe może znużyć. To, co dawne wcale nie nuży i czyni cię szczęśliwym - dzięki powtórzeniu (...) - bo właśnie nowość nuży"9. 

Miłosz umacniał w oporze: odmawiaj, wybieraj, nie pozwól się faszerować byle truchłem10. Wiele lat później do moich rąk trafił paryski tom przekładów Simone Weil, wydany przez poetę w roku mojego urodzenia. "Staram się czytać to tylko, czego głód odczuwam, w chwili, kiedy głód odczuwam, a wtedy nie czytam, jem"11, pisze Weil. I dalej o wyobraźni, zapychającej szczeliny, przez które przedostaje się łaska. 

Caute, czyli ostrożnie 

W młodości nie mogłam zrozumieć, dlaczego po godzinach w warszawskim Kole Polonistów, podobnie jak w Kole Filozofów i Etnografów, zupełnie nikt nie chciał rozmawiać o filozofii, o literaturze, ani o etnografii. Miłosz wcale się temu nie dziwił i tłumaczył owo zjawisko czasem aż nazbyt dosadnie12. Streszczę własnymi słowami, co z jego nauk zrozumiałam. 

Spostrzeżenie, że "są rzeczy, o których nie śniło się naszym filozofom", nigdy nie wywoływało w Polsce specjalnego poruszenia. Przyczyny i skutki są szczegółowo opisane w Metafizycznej pauzie i Prywatnych obowiązkach, gdzie czytamy m.in.: "Kto pisze po polsku, musi sobie powiedzieć trzeźwo, że polscy czytelnicy tylko udają, że interesują ich jakiekolwiek ludzkie problemy. Naprawdę interesuje ich tylko jedno: »bycie Polakiem«. Natomiast »bycie Polakiem« jest to: 1) Siedzenie na sobie i pilne baczenie, czy ktoś się aby nie wychyli. 2) Rozglądanie się, czy ktoś nie nadaje się do spożycia, to jest, czy może rozsławić polskie imię w świecie". 

Egoizm, senność i brak refleksu nie są jednak przypadłościami wyłącznie polskimi, skoro w wieku dwudziestym były obserwator artyleryjski na froncie galicyjskim, Ludwig Wittgenstein sformułował następującą półprośbę-półmodlitwę: "Oby Bóg dał filozofowi wgląd w to, co leży przed oczami wszystkich"13. Ponieważ Bóg nie wysłuchał Wittgensteina, ludzie dzisiejsi odwrócili się od filozofów, po czym tłumnie udali się po radę do psychologów. Ale leczyć duszę u psychologa to tak, jak uczyć się religii u naukowego ateisty albo jak nałóg picia wódki zwalczać za pomocą sznapsa. Nauka, która ma w swej nazwie "duszę", dawno się od niej zdystansowała, co widać w dzisiejszych psychologicznych leksykonach: termin psyche nigdzie już nie jest brany na serio14. Dzisiejsza psychologia jest ciągle, jak mówił Stanisław Vincenz, "nauką o wnętrznościach, nie o wnętrzu"15. 

Nie inaczej jest z religią instytucjonalną. Polski katolicyzm podkreśla wprawdzie "odpowiedzialność wobec istot zbiorowych, to jest Kościoła i Ojczyzny, w dużym stopniu utożsamionych, ale spycha na podrzędne miejsce odpowiedzialność wobec ludzi żywych i konkretnych" (MP, 51). Jeśli polska inteligencja "przyznaje się do [tego - J. T.-B.] katolicyzmu, to w celach nacjonalistycznych i mesjanicznych"16. "Gdyby polski obyczaj szacunku dla literatury - świątyni narodowej nie szedł w parze z zupełnym lekceważeniem spraw ducha, ziemia byłaby za pięknym miejscem pobytu" (MP, 158). 

Badania statystyczne potwierdzają to, co poeta wiedział o Polakach, zanim jeszcze badacze odważyli się sformułować swoje pytania ankietowe. W kraju w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach katolickim, w życie pośmiertne wierzy nieco ponad połowa, a w istnienie piekła zaledwie trzydzieści dziewięć procent społeczeństwa. W Prywatnych obowiązkach można przeczytać wymowną uwagę na ten temat: "W ciągu całego Tysiąclecia może tylko Kazimierz Brodziński utrafił w sedno, określając »ducha poezji polskiej« jako sielankę i dlatego, jeżeli ma rację Lukacs, który podobnie jak Fichte, uważa formę powieści za właściwą erze winy, Polacy w ogóle nie mieli powieści" (PO, 141). Wiele to wyjaśnia w kontekście dzisiejszej debaty o Jedwabnem. W tym kontekście nie zawadzi też zajrzeć do Pieska przydrożnego, do historyjki zatytułowanej Zmartwienia historyka (PP, 246-248). 

W powyższych sprawach prognoza Miłosza była następująca: wobec porażek filozofii, psychologii i religii, coraz bardziej będzie wzrastało znaczenie poezji jako "organu poznania". Będzie też nieuchronnie rosła "liczba bezdomnych umysłów religijnych"17. Jedno i drugie sprawdziło się w stu procentach, podobnie jak "Big Brother", którego Miłosz przewidział już w roku 1993. 

Metafizyczna pauza 

Co do mnie, myślę dzisiaj, że pojechałam do Ameryki wcale nie dla badań terenowych, ale po to, by przeczytać tam Miłosza. Wkrótce zorientowałam się zresztą, że Castaneda "spisuje" z buddyzmu i że w związku z tym cała moja podróż była pomyłką. Zamiast jechać na Zachód, powinnam była pojechać na Wschód. Na razie, na tydzień przed stanem wojennym, wróciłam jednak do Polski, przywożąc kilkadziesiąt kilogramów książek w nadbagażu, w tym sporo zakazanych. 

Potem było kilka lat, które planowałam spędzić zupełnie inaczej. Ważną książką, jakimś cudem wtedy (1983) w kraju wydaną, był Hymn o Perle, jeden z najpiękniejszych przekładów Miłosza, ze zdaniem18: "Przypomnij sobie, że jesteś synem króla..." Pamiętam, jaka byłam z siebie dumna, gdy je rozpoznałam, a także gdy domyśliłam się autora nieoznaczonego cytatu: "Nawet śpiąc, pracujemy nad stawaniem się świata". 

Przytoczę tu jeszcze dwa zdania z innych okolic. Pierwsze: "Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna" i drugie: "Nie ten najlepiej służy, kto rozumie". 

O roli, jaką dobrze zaadresowana literatura może czasem odgrywać w życiu ludzi, mówi notatka w dzienniku Józefa Czapskiego: "człowiek żyje dzięki sekundom innego wymiaru, czasem dosłownie ułamkom sekundy, z Jasiem [Lebensteinem? - J. T.-B.] nazywaliśmy to przed laty »ogonkami«, i to przedzielonymi jedne od drugich nieraz miesiącami. I co z tych chwil? Żebym wtedy zmienił życie, żył dla nich tylko, czy w smudze tego światła, ale nie, te chwile są, potem jest wszystko po dawnemu, żyję tak samo, ale znowu mam ładunek. I życie znowu takie, jakie ono jest, jest nie tylko znośne, często miłe, ma nienazwany i nie do nazwania sens. I potem znowu ładunek się wyczerpuje i nie ma czym oddychać. Ta chwila, ta sekunda obecności..."19 

Niemniej ważna była w tym okresie Księga Hioba, przełożona językiem, który przetrwa: "pobielacze kłamstwa", "nadzieja, dom pająka", "czy jestem ja morze albo smok morski, że obsadziłeś mnie strażą?" - wszystko to i brzmiało, i nie brzmiało aktualnie. Opatrzona przedmową Józefa Sadzika, z pamiętnym zdaniem o anonimowości, która uśmierza nie tylko tamte odległe gorączki, zachowała rangę osobliwego, dziś prawie niezrozumiałego świadectwa: "...czy istnieje jakiś możliwie »obiektywny« wyznacznik, określający »wartość człowieka«? (...) Ludzie wydają sądy o ludziach wedle talentu swoich bliźnich, ich inteligencji, siły woli. Bo jakże mają sądzić, jak nie po owocach? Wzniosły poemat, urzekająca symfonia, trzydzieści stron młodego geniusza, które to stronice zrelatywizowały dotychczasowe pojęcie o wszechświecie. 

I jaki fałsz! »Genialny pisarz« byłby zwykłym śmiertelnikiem, gdyby nie dar, który mu został darmo dany (gratia gratis data). Otóż podejrzewam, że istnieją inne owoce... Jak na przykład godne trwanie przy własnej ograniczoności i suma przeżytego nieszczęścia. Stale krążę wokół jednego zdania w Piśmie. List do Hebrajczyków mówi o Chrystusie: »Nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał« (5,8). (...) Może więc istnieje wy-znacznik, którego nikt nie dostrzega, a który sprawia, że chociaż anonimowo przechodzimy przez życie, mamy jednak udział w rzeczywistości prawdziwej wielkości człowieka... »Nie mówiliście o mnie prawdy«"20. 

We wprowadzeniu do Księgi Hioba Miłosz znowu mówił głosem z Ziemi Ulro. To, o czym mówił, w uchu etnografa brzmiało jak próba ucieczki przed szamańskim powołaniem. W Biblii uchylał się przed nim Mojżesz, uciekał też od niego Jonasz. Tradycja muzułmańska przechowała obraz przerażonego Mahometa, który kryje się przed napastującym go aniołem w namiocie żony. Miłosz pisał: "Istnieje brzemię, które szczególnie ciężko dźwigać, a jest nim zbyt wyostrzona świadomość. Nikt wychowany na polskiej literaturze nie może się pozbyć obrazu poety jako wieszcza albo wieszczka, starałem się jednak tego pozbyć, ze wstydu. Tym niemniej wcześnie zauważyłem, że jestem w szczególny sposób naznaczony, a jeżeli ktoś posądzi mnie o megalomanię, to mogę zapewnić, że w takim naznaczeniu nie ma nic przyjemnego i akceptuje się je jako rodzaj kalectwa. Mam na myśli momenty, błyski świadomości tak jasnej, że zasługuje na nazwę jasnowidzenia, odczuwanego jako przychodzące z zewnątrz, nie od wewnątrz. Więc nie talent, nie szczególna wyrazistość zmysłowych proporcji, nie uwrażliwienie na słowa, ale borykanie się z siłą, która nas chwyta jak atak choroby, psuje nam życie, odsuwa od ludzi. Wiek dwudziesty doprowadził kult sztuki, będącej dla wielu namiastką religii, do bałwochwalstwa (...). Ale świadomość, tam gdzie ciągle słyszy się o podświadomości i psychologii głębi? Na to miejsca nie ma, to kłóci się z nowoczesną estetyką i jest czemuś nieprzyzwoite. Względy towarzyskie nakazywałyby o tym zamilczeć, ale wtedy nie umiałbym wytłumaczyć, co pojmuję przez politykowanie czy paktowanie z nieszczęściem". 

Więc tłumaczy: "...przesłaniać doświadczenie bólu, swego i innych, filozofią i eseistyką. Tak jest łatwiej i przy pokręconym losie (...) pokusa jest dostatecznie zrozumiała. (...) Ten na katedrze jest jak aktor: choćby chciało mu się tylko płakać, musi odciąć przewód prowadzący do jego własnej zgryzoty, i taka podwójność zostawia ślad, żłobi koleiny, czyli uczymy się mówić jak gdyby nic. Tymczasem o Księdze Hioba lepiej już milczeć, bo mówić jak gdyby nic, nie warto" (H, 45). 

Życie pośmiertne Tomasza Mertona 

Bez Miłosza z pewnością ani nie poznałabym książek Mertona, ani też jego śladem, z Dziennikiem azjatyckim w plecaku, nie trafiłabym do Azji. W miejsce, do którego dotarłam21, Merton wybierał się na odosobnienie w czasie swojej ostatniej azjatyckiej podróży w roku 1969. Gdyby dostał wówczas bhutańską wizę, nie pojechałby zapewne na konferencję do Bangkoku i może nie zamieszkałby w tym pokoju ze źle izolowanym wentylatorem. 

Jeśli ktoś będzie kiedyś pisał historię polskiego buddyzmu, powinien uwzględnić rolę, jaką odegrała w niej korespondencja katolickiego zakonnika i poety. Bez Miłoszowego imprimatur dla Blake'a i Swedenborga, Boehmego i Szestowa, Kabira i Saisho, Mertona i Weil, polscy heretycy i wewnętrzni emigranci, którzy tak jak on "nie chcą się poddać małpom" (MP, 55), mieliby dużo cięższe życie. 

Jeden przykład. Miłosz do Mertona: "Mój stały problem: wierzę jedną częścią siebie samego (tą, gdzie rezyduje poezja i rozmyślania nad przypadkowością czasoprzestrzeni) we Wcielenie, Zmartwychwstanie i zmartwychwstanie ciała. Nie potrafię uwierzyć w nieśmiertelność duszy" (L, 105). Merton do Miłosza: "Nauka o nieśmiertelności duszy nie jest ani całkowicie, ani prawdziwie chrześcijańska. To cała osoba jest nieśmiertelna. Cała tajemnica osoby. To, co przetrwa i zostanie zaspokojone, to głód miłosierdzia i sprawiedliwości, jeżeli tylko nie zostanie w tym życiu zaspokojony zbyt łatwymi odpowiedziami. W przeciwnym razie w przyszłym życiu zostanie z nich oczyszczony" (L, 110). 

Entuzjazm Mertona dla sprawy wschodniej w Miłoszu napotkał początkowo na rezerwę. Widoczna jest ona jeszcze w Prywatnych obo wiązkach, gdzie na usprawiedliwienie swojej nieufności autor przywołuje znane zastrzeżenia Junga. Ale wskutek długotrwałego obcowania z przedmiotem rezerwa ta stopniowo tajała. Sposób, w jaki Miłosz pisze o buddyzmie w Piesku przydrożnym, łudząco przypomina ów poufały, wyciszony ton, jaki pamiętamy z Zenu i ptaków żądzy czy Dziennika azjatyckiego. Jak widać w poniższym cytacie, autor przyswoił22 sobie nawet tradycyjną strukturę buddyjskiej dedykacji: "Według książki buddyjskiego mnicha, którą czytam, samą istotą buddyzmu jest mindfulness. Chyba można to przetłumaczyć jako »uważność« (słowo jest już u Mikołaja Reja) albo »bycie uważnym«. Znaczy to przyjmować z uwagą to, co jest teraz, zamiast zwracać się ku temu, co było albo do tego, co będzie. Zbawienne dla męczenników sumienia, przeżuwających swoje dawne upadki, wyobrażających sobie ze strachem, co zdarzy się jutro. Oby moje wiersze pomogły czytelnikowi zamieszkać w teraz. I obym jako człowiek został wyleczony z chorób pamięci" (PP, 19). 

Listy Miłosza do Mertona pokazują człowieka w gorączce, egzystencjalnego desperata, który na wszystkie pytania odpowiada jednocześnie. Łączyło ich wiele: instynkt religijny, swoisty żarliwy sceptycyzm, coś co z dzisiejszego punktu widzenia można by określić jako programową prowincjonalność, a także zaufanie do kontemplacji (Miłosz do Mertona, L, 73: "bez pewnej dozy samotności i bez tekstów kontemplatyków szybko staję się jałowy"). Ale równie wiele ich dzieliło. O swoich wyborach w dziedzinie ducha Miłosz napisał w wierszu List, będącym kontynuacją wielogodzinnej rozmowy z hinduskim filozofem i pisarzem Raja Rao (PO, 133-134). 

Porażony moim ego, 
ścigający jego miraże, 
daję tobie, jak widzisz, 
gotowy argument. 

Słyszę, jak mówisz teraz, 
że wyzwolenie jest możliwe 
a sokratyczna mądrość 
i mądrość twojego guru 
są jednym i tym samym. 

Nie, Radża, muszę zacząć od tego czym jestem. 
Jestem te monstra co nawiedzają mnie w snach 
i objawiają 
ukrytą moją istotę. 
(...) 
Nam był potrzebny Bóg kochający nas w słabości naszej, 
nie w chwale doskonałego zjednoczenia. 

Po latach Miłosz powtórzy te konstatacje w rozmowie z Ireneuszem Kanią, zatytułowanej Wolę polegać na łasce lub na braku łaski23. 

W tym, co Miłosz pisał o Mertonie, zawsze uderzała mnie dziwna nie-adekwatność kryteriów, jakie stosował on do jego pisarstwa. Całkiem wbrew Mertonowi24 wyraźnie chciał, by było ono lepsze. Choć korespondenci zgadzali się w tylu sprawach wiecznych, niektóre nadzieje lokowali jednak gdzie indziej. Podczas gdy Miłosz powtarzał za Wittgensteinem: "Co jest niewymówione, zmierza do nieistnienia"25, Merton przyłączyłby się zapewne do nadziei na owe "inne owoce", o której mówił Józef Sadzik. 

Zasada dyskrecji 

Trudno przecenić znaczenie tego sporu. Z niego bierze się też moja kłótnia z poetą. W Metafizycznej pauzie przeczytać można pamiętny dialog: 

"- Czy Ziemią zarządza diabeł? 

- Simone Weil powiada, że Bóg oddał wszystko bez wyjątku we władzę matematycznej konieczności, a to jest domena, która należy do Księcia tego Świata. 

- Co to znaczy? 

- Znaczy bezlitosność. 

- Gdzież miejsce na modlitwę i interwencję Opatrzności? 

- Ci, którzy ocaleli, wierzą w nią, ci, którzy prowadzeni na śmierć błagali o pomoc i nie dostali jej, milczą" (MP, 92). 

Chodzi teraz o różne rodzaje milczenia. Gdy do Hioba przyszli jego przyjaciele, "siedzieli przy nim na ziemi siedem dni i siedem nocy, i żaden nie przemówił do niego ani słowa", bo wiedzieli, że żaden z nich nie ma do powiedzenia nic, czego by Hiob nie wiedział. Ale w "zasadzie dyskrecji", która coraz częściej pojawia się w twórczości Miłosza, nie o takie milczenie chodzi. 

Trudno powiedzieć, kiedy właściwie wykiełkowała ta osobliwa "zasada". Oto jak uzasadnił ją w ostatnim tomiku w wierszu pt. To jasne: 

To jasne, że nie mówiłem, co naprawdę myślę, 
Ponieważ na szacunek zasługują śmiertelni. 
I nie wolno wyjawiać, w mowie ani na piśmie 
Sekretów naszej wspólnej cielesnej mizerii. 

A więc to tak? Skoro już "Żyć nauczyłem się z moją rozpaczą" (T, 66) - "Najlepszą strategią będzie nie mówić nic" (T, 42 - podkr. J. T.-B.)? A czymże różni się owo nic, od "mówienia jak gdyby nic" (H, 45 - podkr. J. T.-B.), przed którym tak nas ostrzegał we wstępie do Księgi Hioba? 

Tak mszczą się klisze w lekturze Nietzschego. "W hierarchii ludzkich czynności sztuka stoi wyżej niż filozofia, ale zła filozofia może zepsuć sztukę"26. I psuje. 

Przyznam, że nie mogę pojąć, jak ktoś, kogo - jak rozumiem - powołano, by mówił w imieniu tamtych oniemiałych z Metafizycznej pauzy, może milczeć milczeniem "estetycznym", podyktowanym obawą "sfałszowania frazy" ("Fałsz uczuć odgaduje się po fałszu frazy. // Zanadto cenię styl, aby ryzykować", Przepis, T, 36). Wstyd uczuć? Czyich uczuć? Przepraszam, czy ktoś poetę pytał o zdanie? Po to został w końcu "powołany", by wiedzieć, że są nieszczęścia większe niż śmieszność i większe powody do wstydu, niż "te drzazgi egzaltacji i nierozum" (Jeżeli T, 49), które tak skrzętnie usiłujemy przed sobą ukrywać. Tak jest: "dobry człowiek nie nauczy się podstępów sztuki"27. Ja też "wątpię, czy pisanie i publikowanie mogą iść w parze z czystością serca", ale błąd, jeśli jest, tkwi nie w wydaniu głosu, tylko w intencji głosu. Z jaką intencją odzywa się poeta? 

"Błogosławieństwo zdarza się tylko w rzeczach ukrytych" - czytamy u Żydów28 - ukrytych, dodajmy, nawet przed naszą własną świadomością. Akurat tego zdania, tak ważnego dla Simone Weil, z pewnością nie trzeba tłumaczowi objaśniać. No to po co zerka on w to lustro? Jaki jest pożytek z czystej frazy, z tych "paru znaków doskonale czystych" (PP, 130), "z jednego zdania, które by naprawdę ważyło" (Widzenia nad Zatoką San Francisco)? Do kogo jest właściwie ta "mowa"? Tyle gadania o wiecznotrwałym obrzędzie dziadów, o tym, "co domaga się głosu", o wiesz czym "naznaczeniu" i "borykaniu się z siłą, która chwyta jak atak choroby", a teraz nagle milczenie, "bo nic nie upoważnia mnie do wyjawiania rzeczy zbyt okrutnych dla ludzkiego serca" (T, 53)? Umarli mają czas, ale co z żywymi? Trudno mi pojąć te wymówki. Skoro do prorokowania nadawali się Mojżesz-jąkała i Mahomet-analfabeta, dlaczego nie miałby się do niego nadać złotousty Praeceptor Poloniae, a właściwie Obojga Narodów? Co mu dolega? Może mówi za ładnie? 

Najpierw długo nie chciałam, potem jednak w końcu przeczytałam to okropne zdanie z Prywatnych obowiązków: "Jeżeli dużo milczę, to może dlatego, że ogarnął mnie strach, znany wszystkim, którzy zdobywali się na akty odwagi z nieświadomości niebezpieczeństwa, z porywu krwi i dopiero potem oblewał ich zimny pot, szczękały zęby?" (PO, 140). Kolejne takie wyznanie jest już w trzeciej osobie: "Podziwiał i zazdrościł, ale nikomu z tych, którzy, jak on, oddawali się sztukom. Po ziemi chodzili obok niego prawdziwie wielcy, siłą litości, współczucia i miłości, święci bohaterowie. Mieli to, czego brakowało mu najbardziej, i w którym to braku był podobny do swoich kompanów artystów. Bo sztuka, jak wie dział, wymaga całkowitego oddania, które niestety jest oddaniem się w niewolę naszego ego. (...) Jeżeli urodziłem się takim, że daremnie bym próbował oczyszczenia i wyzwolenia - powiedział - niech przynajmniej moje dzieło okupi moją słabość i pomoże wielbić w ludziach wspaniałość serca" (PP, 20). 

"Nie może się zdarzyć nic lepszego, niż pożegnać swoje życie jako komentarz do kilku wierszy" (PP, 104). Brzmi to, trzeba przyznać, pięknie, jak powrót do starej tradycji anonimatu, w obrębie której to nie dzieło przybierało imię autora, ale autor imię dzieła. Problem jednak w tym, że wielka jest różnica między religią i religią sztuki. Czytaliśmy o tym przecież we wstępie do Księgi Hioba. "Życie, jako komentarz do kilku wierszy", choćby i pobożnych, składa się na ołtarzu sztuki. W ten sposób, wykręcając się Plutarchem (szanujcie dzieła artystów i pogardzajcie artystami), Wieszcz chce nam po prostu czmychnąć. Udać, że nigdy niczego nie obiecywał. Stać się w końcu "człowiekiem prywatnym, który ma dużo wolnego czasu"29. 

Na samą myśl ogarnia mnie słuszny gniew i święte oburzenie. 

A was, bracia i siostry, a was? 

Krasnogruda nr 13, Sejny 2001, Pogranicze. 
-------------------------------------------------------------------------------- 

1. C. Miłosz: Życie na wyspach. Kraków 1997 (dalej: ŻnW), s. 120. 
2. K. L. Koniński: Uwagi 1940-1942. Oprac. B. Mamoń. Poznań 1987 s. 105. 
3. Sam Miłosz dodaje tu jeszcze Konińskiego, Lieberta i Zdziechowskiego. 
4. J. Tischner: Myślenie według wartości. Kraków 1987 s. 123. 
5. C. Miłosz: Ziemia Ulro. Kraków 2000 (dalej: ZU), s. 157. 
6. C. Miłosz: Prywatne obowiązki. Olsztyn 1990 (dalej: PO). 
7. C. Miłosz: Niedziela w Brunnen, z tomu tegoż: Metafizyczna pauza. Kraków 1995 (dalej: MP), s. 19. 
8. C. Miłosz: To. Kraków 2000 (dalej: T), s. 32. 
9. S. Kierkegaard: Powtórzenie. Przeł. B. Świderski. Warszawa 2000 s. 18. 
10. O szydercach - les ricaneurs - filozoficznych i literackich można sobie poczytać m.in. w tomie kores pondencji Miłosza z Tomaszem Mertonem. 
11. S.Weil: Wybór pism. Przekł. i oprac. C. Miłosz. Kraków 1991 s. 35. 
12. Zob. np. historyjka o literacie, co sprowadzał życie do maksymy: "trochę popisać, trochę pomacać", (ZU, 181). 
13. M. Geier: Gra językowa filozofów. Od Parmenidesa do Wittgensteina. Przeł. J. Sidorek. Warszawa 2000 s.167. 
14. M. Sonntag: Substanzverlust. Die Seele in der institutionalisierten Psychologie. W: D. Kamper i C. Wulf: Die erloschene Seele. Berlin 1988 s. 17-37. 
15. S. Vincenz: Outopos. Zapiski z lat 1939-1944. Oprac. J. A. Choroszy Wrocław 1993 s. 90. 
16. C. Miłosz: Piesek przydrożny. Kraków 1997 s. 41 (PP). 
17. T. Merton, C. Miłosz: Listy. Przeł. M. Tarnowska, Kraków 1991 (dalej: L), s. 155. 
18. Które wcześniej przypisał zdaje się Martinowi Buberowi. 
19. Cyt. za: W. Karpiński: Portret Czapskiego. Wrocław 1996 s. 155. 
20. J. Sadzik: Przesłanie Hioba. W: Księga Hioba. Przeł. C. Miłosz. Kraków 1998 (dalej: H), s. 27. 
21. Klasztor Paro Taksang (Tygrysie Gniazdo w dolinie Paro) w zachodnim Bhutanie, drewniana pustelnia przyklejona do himalajskiej skały, spłonęła kilka lat temu. 
22. Tę jego cechę zauważyła Jeanne Hersch, która mówiła, "że nie znała nikogo, kto by był tak jak on instrumentalny, biernie poddający się głosom" (PP, 60). 
23. Zob. "Znak" 1995 nr 1. 
24. "Pewne jest, że moje pisanie nie stoi na wysokości zadania i przygnębiają mnie ludzie, którzy myślą, że stoi i podziwiają je, jak gdyby ono rzeczywiście odpowiadało na pytania", (L, 107). 
25. "...najbardziej nawet potężna, krwista, czynna osobowość w porównaniu z celnym układem kilku słów, choćby opisywały tylko wschodzący księżyc, jest zaledwie cieniem", (PP, 61). 
26. Czego nauczyłem się od Jeanne Hersch? (T, 59). 
27. Cyt. za: M. Janion: Do Europy? Tak, ale tylko z naszymi umarłymi. Warszawa 2000 s. 226; przyp. 19. 
28. Tanis 8, cyt. za: J. Ohr: Przysłowia rabinów. "Wisła" 1901 t. 15 z. 3 s. 356. 
29. Platon: Państwo. Przekł. W. Witwicki. Warszawa 1990.