Krasnogruda nr 14. DOVID KATZ: Opowiadania (Gerszom z Szumska; Powrót Noego-Anszla; Rywcia od księgi Tanja). Przeł. Łukasz Sommer.

Krasnogruda nr 14. DOVID KATZ: Opowiadania (Gerszom z Szumska; Powrót Noego-Anszla; Rywcia od księgi Tanja). Przeł. Łukasz Sommer.

DOVID KATZ 

Opowiadania 

Przełożył Łukasz Sommer 

Gerszom z Szumska 

Gerszom Ragbime, rabin z Szumska, wrócił z Warszawy na Litwę po półtoramiesięcznej nieobecności. Kiedy elegancki powóz wtaczał się do miasteczka, na obliczu rabina można było dostrzec głęboką rozpacz człowieka, który już wie, że wszystko stracone.


Mimo siedemdziesięciu lat rabin był mężczyzną postawnym, silnym i pełnym dostojeństwa. Miał imponującą brodę, piękną jak słynne tęcze z Saloka, której rude, złote, białe i srebrne pasemka lśniły po królewsku. A teraz wysiadł z powozu załamany i powlókł się w stronę domu niczym kaleka.


Nikt nie musiał pytać, co przydarzyło mu się w Warszawie. Gerszom Ragbime rozwiódł się już z trzema żonami, ponieważ rodziły mu same córki – z każdą miał po dwie. Jego czwarta żona, Szprynca – kiedy stanęli pod ślubnym baldachimem, on miał szósty krzyżyk na karku, a ona była siedemnastoletnią dziewicą – okazała się bezpłodna. Ze złością przepędził rabin szumskiego felczera, a nawet najlepszych lekarzy z Wilna, kiedy ci zaczęli sugerować, że może przyczyną bezdzietności nie jest żona, ale on sam. Wileńscy lekarze mówili mu już dawno, że w Warszawie mieszka profesor Maksymowicz, specjalista od tych spraw. Tymczasem profesor powiedział staremu rabinowi: – Pan już nie będzie miał dzieci. Ma pan ponad siedemdziesiąt lat i musi pan przyjąć to jako wolę Boga; z pewnością pańska religia zaleciłaby to samo.


Rodzina Ragbime z Szumska szczyciła się, że pochodzi w prostej linii od Rabbejnu Gerszoma, znanego jako Światło Diaspory, który był twórcą podstaw aszkenazyjskiego żydostwa. Twierdzili, że ich nazwisko, Ragbime, to skrót pełnego nazwiska samego Rabbejnu Gerszoma: Rabbejnu Gerszom ben Jehuda Meor Hagola. Jedyny syn Rabbejnu Gerszoma przyjął w Moguncji chrzest, wymuszony przez tortury.


Jednakże pewien jego potomek imieniem Tanchum wrócił do dawnej wiary. Przez długie lata studiował Torę, a kiedy znowu przyszły niespokojne czasy, odnalazł w starych papierach Gerszoma jakąś mapę i wyruszył z nią na wschód. Wziął ze sobą Gerszomowe rękopisy i wędrował wyznaczonym na mapie szlakiem, aż dotarł do okrągłego dworu w lesie. Kupił go, zbudował osadę i dał początek dynastii Rabbejnu Gerszomów. Osada miała nazywać się Szum, na wieczną pamiątkę miast, w których mieszkał Rabbejnu Gerszom: Speyeru, Wormacji i Moguncji, bo tak właśnie brzmi po hebrajsku skrót od tych trzech nazw. Dzielnice żydowskie w tych miastach zostały spalone przez krzyżowców na samym początku wypraw po Świętego Graala.

Trzy miesiące później, kiedy Tanchum zobaczył w lesie okrągły dwór, spytał mieszkającego tam litewskiego grafa, czy nie zechciałby go sprzedać za czyste złoto. Graf najpierw zażądał, żeby pokazać mu to złoto, a potem sprzedał dwór. Tanchum razem z synami studiował Torę, a najzdolniejszemu zakazał zajmować się handlem. Zgłębiali księgę dzień i noc, aż w końcu, gdy syn skończył czterdzieści lat, przekazał mu sukcesję. I tak już zawsze było w okrągłym dworze: w każdym pokoleniu rabin wybierał syna, któremu najlepiej szła nauka, studiował z nim Torę, póki ten nie skończył czterdziestu lat, po czym przekazywał mu sukcesję. 

Przez blisko dziewięćset lat rękopisy Gerszoma Światła Diaspory znajdowały się w rękach jego potomków, którzy chronili je przed zbezczeszczeniem, pożarem i wszelkimi niebezpieczeństwami. Przenieśli je z Moguncji nad Renem do Rothenburga nad Tauberem, a z Rothenburga do litewskiego Szumska nad wielką rzeką Wilią. Ilekroć w tekście Talmudu znalazło się jakieś nieczytelne słowo albo też dziwne złożenie słów, które wyglądało na błąd skryby, nie mówiąc już o błędach, które zdarzały się w Talmudach drukowanych – sprawę można było wyjaśnić tylko w Szumsku. Z całej okolicy pielgrzymowali więc do Szumska uczeni i pokornie prosili, by pokazać im Talmudy Rabbejnu Gerszoma. Przyjmowano ich życzliwie, częstowano herbatą i słodyczami, po czym prowadzono do gabinetu rabina na najwyższym piętrze. Gość musiał wspiąć się po wąskich, krętych schodach, tuż przy zewnętrznej ścianie domu. Trzymając się dwóch marmurowych poręczy, wspierających się na długim rzędzie dębowych słupków, mijał co chwila kwadratowe okienka, przez które widać było pola, wsie i lasy. Wielu uczonym, którzy wybrali się do Szumska, wydawało się, kiedy wchodzili na te schody, że wspinają się do samego nieba. 


Dom Rabbejnu Gerszoma istniał w Szumsku już siedemset lat, odkąd Tanchum z Rothenburga kupił okrągły dwór za dwadzieścia trzy otrzymane od Maharama sztabki złota. Każdy rabin z Szumska miał przynajmniej jednego syna, który był godzien zostać spadkobiercą rodu. I oto jaki nędzny koniec spotkał dynastię: z trzema żonami same córki, a czwarta bezpłodna. Największy specjalista w cesarstwie nie mógł nic poradzić. 

Po powrocie z Warszawy Gerszom prawie nie przywitał się z żoną. Poszedł do swego gabinetu na najwyższym piętrze i kazał służącej, żeby mu tam posłała. Powiedział jej też, by nikt mu pod żadnym pozorem nie przeszkadzał. Wszystko zorganizował tak, żeby na górze jeść i załatwiać naturalne potrzeby. Przez długie tygodnie w ogóle nie schodził na dół. Piękną twarz Szpryncy zaczęła szpecić zgryzota. Nie miała męża, nie była ani panną, ani rozwódką, ani wdową; nie była nawet aguną, czyli kobietą, która prawdopodobnie straciła męża, a brak dowodów o jego śmierci, nie pozwalał ponownie wyjść za mąż. Prawie nie wychodziła z domu. Zdawało jej się, że wszyscy, witając się z nią, myślą to samo: „A co, myślałaś, że to takie sprytne – wyjść za starego, bogatego rabina?” 


Po miesiącu Gerszom uspokoił się nieco i zaczął rozmyślać nad innym wyjściem z sytuacji. Godzinami przechadzał się po gabinecie, krążąc wzdłuż ścian. Rodzina ucieszyła się trochę, słysząc echo jego kroków: przynajmniej nie siedzi i nie płacze całymi dniami. Służąca, która obsługiwała go codziennie, powiedziała Szpryncy, że jej mężowi, dzięki Bogu, już się poprawia, i że trzeba cierpliwie czekać. 

Aż wreszcie którejś nocy Gerszom wziął się w garść. Jego okrągły gabinet oświetlały cztery ogromne świece, z których wosk skapywał po srebrnych lichtarzach na miedziane tacki. Z początku zastanawiał się, czy nie przeskoczyć jednego pokolenia i nie przysposobić do święceń któregoś z wnuków. Ale wnet zrozumiał, że nic z tego, ponieważ ojciec takiego wnuka nie należałby do rodu Rabbejnu Gerszoma Światła Diaspory.

Przechadzał się więc po okrągłym gabinecie i coraz mniej myślał o sobie i swym nienarodzonym synu, a coraz więcej o swym wielkim przodku. Skoro rzeczywiście nadszedł koniec rodu Rabbejnu Gerszoma, niechże przynajmniej będzie to koniec godny jego imienia. 

Trzeba będzie zrobić coś takiego, żeby mówiono o tym nie tylko w Szumsku, ale wszędzie, i to nawet za następne dziewięćset lat, tak jak dziś wszyscy pamiętają prawa Rabbejnu Gerszoma Światła Diaspory, ogłoszone dziewięćset lat temu w trzech miastach. Bądź co bądź wszyscy uznali go za najważniejszego przywódcę Aszkenazyjczyków. Ludzie przestali wysyłać pytania o interpretację prawa gdzieś na koniec świata, do babilońskiej Pumpedity. Jak to mówią, im głębsza tajemnica, tym prostsza odpowiedź. Rabbejnu Gerszom nie wiedział, że jego najważniejsze pisma zaginą i że będzie pamiętany głównie jako ten, który zabronił mężczyznom żenić się z dwiema kobietami naraz. Później Maharik zacytował ustęp z RaszBo, z którego wynikało, że przepis ten pozostaje w mocy tylko do końca piątego tysiąclecia żydowskiego kalendarza. To by znaczyło, że jakieś sześć i pół wieku temu zakaz utracił ważność. Za czasów Rabbejnu Gerszoma potrzebny był oficjalny zakaz wielożeństwa, żeby nie denerwować ówczesnych gojów ze Speyer, Wormacji i Moguncji, trzech miast znanych pod nazwą Szum. 

Ale teraz nie miało to już znaczenia. Chłopi w Szumsku w ogóle by się nie przejęli, gdyby jakiś Żyd miał dziewięć żon. Sami mieliby ochotę na coś takiego. Gdyby Rabbejnu Gerszom Światło Diaspory wiedział, że zakaz wielożeństwa spowoduje wygaśnięcie jego dynastii, nigdy by go przecież nie ogłosił. Zresztą nie chodzi tylko o jego ród. Ileż to byłoby na świecie dobrych, uczonych Żydów – myślał rabin – gdyby odpowiedzialny, zamożny, uczony Żyd mógł mieć więcej niż jedną żonę! Przecież to bez sensu, że Salomonowi było wolno, a dziś jest zakazane niczym chleb w Pesach. Jeżeli przepis wygasł setki lat temu, zgodnie z wolą samego autora, to przestrzegając go w dalszym ciągu, człowiek z pewnością nie przysłuży się autorowi – wprost przeciwnie. Właściwie należałoby już zastąpić go nowym przepisem, który przywróciłby koronie dawny blask. Nie minęłoby sto lat, a Żydzi staliby się potężnym narodem. Nikt już nie ośmieliłby się dręczyć ich specjalnymi edyktami ani rozpętywać pogromów. Iluż byłoby uczonych, ilu geniuszy, ilu dobrych Żydów, ile dzielnych Żydówek. 

Skoro więc Gerszom wziął się w garść, rozstrzygnął całą sprawę w ciągu niespełna godziny. Po raz pierwszy od powrotu z Warszawy zaśmiał się sam do siebie. Wymierzył sobie dwa policzki i wytargał swą różnokolorową brodę, karcąc się za to, że przez tyle lat był głupcem, skoro już dawno temu mógł rozwiązać sprawę. Widać dopiero teraz, w odosobnieniu, w pokoju pełnym Ducha Bożego, sam na sam z Talmudami przepisanymi dla potomności przez Rabbejnu Gerszoma, mógł ujrzeć wszystko z taką jasnością – tu, w gabinecie okrągłego dworu w Szumsku. Gdyby zrozumiał to wszystko za młodu, miałby teraz dziesięciu synów. Ale trudno. Na tym świecie nic nie dzieje się przypadkiem. Jego własne narodziny, brak synów – wszystko to było dziełem niewidzialnej ręki opatrzności Bożej, a on dopiero dziś pojął jej zamiary. Teraz musi zrobić to, co trzeba – dla dobra całego Izraela i rodu Rabbejnu Gerszoma. 

Powoli, z wielkim nabożeństwem wyciął z końca jakiejś starej księgi pustą kartkę, po czym krótko i zwięźle, w stylu rabinackich zarządzeń, napisał na niej swój przepis: „Zakaz ogłoszony przez Rabbejnu Gerszoma Światło Diaspory z Moguncji, zgodnie z którym żaden Izraelita nie może poślubić dwóch kobiet naraz, pozostawał w mocy tylko do końca piątego tysiąclecia; teraz jednak jest to dozwolone i każdy, kto powiększa liczbę swych żon, godzien jest pochwały – tak powiada Rabbejnu Gerszom z Szumska na Litwie, potomek Rabbejnu Gerszoma »Światła Diaspory«”. 

Z dawnym, młodzieńczym zapałem Gerszom zbiegł po schodach, skacząc po trzy i cztery stopnie. Była późna noc, ale jego radosny tupot w okamgnieniu zbudził cały dwór. Był to znak, że Gerszom z Szumska otrząsnął się z przygnębienia i że wnet wszystko będzie jak dawniej. Kiedy rabin wpadł do wielkiego salonu na parterze, głosy i szmery zmieszały się ze skrzypieniem potężnych dębowych drzwi z wyrzeźbionym herbem owego litewskiego grafa, co za dwadzieścia trzy sztabki złota sprzedał dwór Tanchumowi Rothenburgowi. Córki i szwagrowie rabina oraz ich dzieci, poubierani w co im wpadło w ręce, stali z zapalonymi świecami póki służąca nie zapaliła wielkiej lampy naftowej. Na końcu pojawiła się Szprynca. Nie była tak rozradowana, jak pozostali; żona potrafi wyczuć, kiedy coś jest nie tak. Ucieszyła się jednak na widok męża. Był wychudzony, ale poza tym wyglądał jak dawniej, zanim jeszcze doktor Maksymowicz w Warszawie pozbawił go nadziei. Stał wyprostowany niczym słup telegraficzny, a jego oblicze rozjaśniała pewność siebie. 

– Szprynca, kochanie! 

– Ach, Gerszom, Gerszka! Myślałem, że już cię nie zobaczę żywego! 

– O co ci chodzi? Po prostu siedziałem nad Torą. 

– Oby wyszło ci to na dobre. Ale jest środek nocy. Może byś więc poszedł do łóżka? Dość już spałeś na strychu. 

– Za chwileczkę, Szprynco, za momencik. Dla mnie zawsze będziesz pierwszą, najbardziej ukochaną żoną. 

– Ukochaną jak ukochaną, ale pierwszą nigdy nie będę, bo jestem czwartą, na miłość boską! 

– Jakaś ty niemądra. Ja mówię o przyszłości. O przyszłości! Ty będziesz dalej moją żoną, a ja wezmę jeszcze jedną. Może dwie. Albo kto wie, może nawet trzy. Muszę przecież jako pierwszy przestrzegać nowego przepisu Rabbejnu Gerszoma – tego z Szumska. Ludzie jeszcze nie wiedzą, że dawny zakaz wielożeństwa stracił ważność ponad sześć i pół wieku temu! 

– On oszalał! Zawieźcie go do Wilna, do domu wariatów! Żeń się z kim chcesz, tylko daj mi rozwód! Rozwód! Dość mam tego bzika na punkcie godności twojego rodu. Wolę już godność psa! Albo kota. Albo wydry. Boże drogi… 

I Szprynca zemdlała. Służąca rzuciła się ją cucić. Cała ta awantura rozgniewała Gerszoma, który kazał wszystkim wracać do łóżek. Nazajutrz Szprynca wzięła powóz i pojechała do Wilna, gdzie na ulicy Szerokiej mieszkała jej siostra wraz z rodziną. Razem pobiegły do Wielkiej Synagogi i opowiedziały pierwszemu spotkanemu rabinowi, co się dzieje w Szumsku. Rabin zadrżał i natychmiast zaprowadził je do sądu rabinackiego. Wkrótce wezwano rabina z Szumska, aby stawił się przed sądem, ale ten lekceważył wszystkie wezwania. Udzielił sobie za to ślubu z nową żoną, ubogą sierotą ze wsi Bolnik. Zamieszkał z nią w okrągłym szumskim dworze, a pozostali mieszkańcy, włącznie ze służącą, uciekli, jakby ich ogień gonił. Wszyscy uznali, że rabin oszalał ze zgryzoty. 

W Wilnie sąd rabinacki wydał na Gerszoma z Szumska klątwę. Próbowano znaleźć dziesięciu rabinów, którzy by ją podpisali, ale nie było to proste. Żaden prawdziwy uczony nie chciał, żeby jego nazwisko widniało na dokumencie wyklinającym potomka Rabbejnu Gerszoma Światła Diaspory. Zresztą żaden prawdziwy uczony nie miał pewności, czy Gerszom z prawnego punktu widzenia nie ma racji; bądź co bądź dawny zakaz rzeczywiście utracił ważność ponad sześć i pół wieku temu, a Biblia nie pozostawiała w tych sprawach żadnych wątpliwości. W końcu znalazło się ośmiu ludzi, którzy mieli co prawda certyfikaty rabinackie, ale nie mogli poszczycić się żadnymi osiągnięciami. Pozostali dwaj zełgali, że gdzieś tam mają certyfikaty – po prostu chcieli wystąpić jako rabini na jakimś oficjalnym dokumencie. Przez wiele jeszcze lat uczeni spierali się o to, do jakiego stopnia „dziesięciu sygnatariuszy”, jak zaczęto ich nazywać, w gruncie rzeczy kierowało się zawiścią i ambicją. 

Klątwa została wydrukowana, a obwieszczające ją plakaty przekazano posłańcowi, który objechał wozem całą okolicę i rozlepił je na drzwiach domów nauki. Ale rabin z Szumska w ogóle się tym nie przejmował. Po roku poślubił jeszcze jedną sierotę, tym razem ze Świranka. Uwierzyła jego zapewnieniom, że to dozwolone. Skoro powiedział jej to sławny rabin, czegóż jeszcze można było chcieć? Po niedługim czasie wziął sobie jeszcze jedną żonę z Kurkuła pod Świrem. Zaczęła krążyć plotka, że udało mu się przekabacić starego znajomego, który pracował jako ochotnik w Wileńskim Towarzystwie na rzecz Sierot, i dostał od niego listę ubogich sierot żydowskich z całej guberni. 

Raz po raz zapewniał wszystkie trzy żony, że razem wypełniają święte przykazanie. Nie urodziły mu się już żadne dzieci, ale też przestał myśleć o tym, żeby mieć syna. Liczyło się tylko to, że kiedyś, może za sto lub dwieście lat, Żydzi na całym świecie będą mówić o nowym edykcie Rabbejnu Gerszoma z Szumska, który dał ludowi Izraela lek na wszelkie prześladowania i złe zakazy, otworzył mu drogę do życia wiecznego. 

Teraz Gerszom miał już do czynienia tylko z gojami. Okoliczni Żydzi zaczęli o nim mówić „wyklęty rabin”. Nikt nie chciał sprzeciwiać się klątwie ogłoszonej przez Wilno. Kiedy Gerszom zmarł w wieku osiemdziesięciu paru lat, nie było żadnego pogrzebu. Trzy żony pochowały go na tyłach okrągłego dworu i tego samego dnia znikły, jakby się rozpłynęły w powietrzu. 

Pewnego dnia do Szumska przyjechał bogaty i uczony człowiek z Wilna, znany ze swej działalności dobroczynnej, a wraz z nim sześć córek Gerszoma i ich mężowie oraz dwóch rosyjskich policjantów. Stary stróż, który w dalszym ciągu mieszkał we dworze, nie stawiał oporu. Przeżegnał się tylko i odszedł spokojnie. Wileńska delegacja natychmiast zajęła się przewiezieniem rękopisów i ksiąg z gabinetu rabina do specjalnego pomieszczenia na tyłach Wielkiej Synagogi w Wilnie. 

Na stole Gerszoma znaleźli kartkę z regułą zezwalającą na wielożeństwo. Tekst przecinały najrozmaitsze błogosławieństwa, zawierające święte imię Boga. W ten sposób Gerszom chciał zapobiec zniszczeniu kartki po jego śmierci. Bogaty uczony z Wilna szybko przypomniał pozostałym, że po drodze, niespełna milę od dworu, mijali budowę jakiegoś niewielkiego ceglanego domku. Czym prędzej udali się tam, wcisnęli trochę rubli budowniczym, po czym zamurowali kartkę między cegłami. Tam też spoczywa ona do dziś. 

Gmina wileńska posłała do Szumska robotników, którzy rozebrali okrągły dwór kamień po kamieniu, do samych fundamentów. Potem zmielono kamienie na proszek. Z wielkiego okrągłego dworu, kupionego przez Tanchuma z Rothenburga za dwadzieścia trzy sztabki złota, nie zostało ani śladu. 

Powrót Noego-Anszla 
Noe-Anszel, kabalista, mieszkał samotnie na Maranowej Górce, między Szulinem a Ignalinem, w guberni wileńskiej. Żywił się owocami z własnego sadu, w piwnicy przechowywał gruszki i jabłka na ponure litewskie zimy. Pił czystą wodę ze strumienia, który spływał ze wzgórza najpierw do chrześcijańskiej wioski Maran, a potem do żydowskich Paluszy jakieś dwie wiorsty dalej. 

Chrześcijanie z Maranu przynosili Noemu-Anszlowi wiązki drewna, żeby miał czym palić w piecu, szczapy na podpałkę, żeby nocą miał czym sobie oświetlić chatę, a co jakiś czas także mleko i miód. Nikt nie wiedział, czym płacił im Noe-Anszel. W każdym razie nie byli to zwykli litewscy chłopi. W piątek wieczorem zapalali świece – dobrze po zachodzie słońca. Powiadano, że to marani, których pięćset lat temu w Hiszpanii zmuszono do przyjęcia chrztu. Wędrowali po Europie, aż dotarli na Litwę i tu właśnie, u stóp wzgórza, zbudowali swoje chatki. Niedługo potem ich osadę zaczęto nazywać Maranem. 

Latem Żydzi paluscy kąpali się w jeziorach Łusza i Dringa po drodze do Antalkony. Idąc nad jezioro, przechodzili przez Maran. Czasem spoglądali w kierunku góry, gdzie stał Noe-Anszel. Miał na głowie lekko zaokrąglony żydowski kapelusz z szerokim rondem i flanelową koszulę w niebieską kratkę. Jego siwa broda nie była zbyt długa, za to gęsta, wełnista, układała się w trzy zachodzące na siebie kręgi, niczym chmury na litewskim niebie. 

Ale nikt nie żyje wiecznie. 

W pewien mroźny poranek w miesiącu Szwat (ulubiony miesiąc Anioła Śmierci), przybiegł do Palusz jeden z Maranowych chrześcijan. Wszedł do domu nauki i cichym, stłumionym głosem zawiadomił starych Żydów, pochylonych nad grubymi tomami Talmudu – właśnie roztrząsali pewien trudny fragment z traktatu Haggio – że umarł „rabin z górki”. Wczoraj jeszcze chodził, a dziś już nieboszczyk. Taki los, u chrześcijan czy u Żydów – bez różnicy. 

W Paluszach nie było żydowskiego cmentarza. Poproszono więc ludzi z towarzystwa pogrzebowego w pobliskim Ignalinie. Noe-Anszel został pochowany po żydowsku na ignalińskim cmentarzu. Nikt nie znał imienia jego ojca, żeby zgodnie ze zwyczajem napisać „syn takiego-a-takiego” na płycie nagrobnej; położono więc tylko niewielki kamień z napisem „Tu spoczywa uczony Noe-Anszel”, datą i tradycyjnym zakończeniem: „Niech jego dusza połączy się z krainą życia”. 

*** 

Wszyscy zapomnieli o Noem-Anszlu. Pewna chrześcijańska rodzina zaniosła jego książki i rękopisy do paluszańkiego domu nauki, po czym wprowadziła się do jego chatki na wzgórzu nad Maranem. Wkrótce jednak chatka zawaliła się podczas wiosennej burzy – tej samej, co zniszczyła starą bobrową tamę, z której słynęła wieś Maran w całej okolicy. 

Ale paluszański skryba Kalmenezer, który prowadził archiwa w domu nauki, odnotował datę śmierci Noego-Anszla. 

Siedem lat później, również zimą, pojawił się w paluszańskim domu nauki jakiś obcy człowiek. Wyglądem przypominał Noego-Anszla. Chodził podobnie jak on. Talmudyści zaczęli głośno szeptać po kątach. 

– Wszyscy go widywaliśmy wysoko na wzgórzu. Ale z takiej odległości wszyscy wyglądają podobnie. Wszystkie gwiazdy są do siebie podobne. Co o tym myślicie? Jakiś zmarły asceta schodzi sobie z nieba do domu nauki, a my, prości ludzie, mamy czekać na Mesjasza. Trochę to nie w porządku, nie uważacie? 

– A kto mówił, że ten świat jest sprawiedliwy? Co? Zresztą może i Mesjaszowi sprzykrzyło się to odwlekanie swojego przyjścia? 

– Dałbyś spokój! 

– Po co tyle gadać, skoro można go po prostu spytać. 



– Hej tam! Witamy! Skąd jesteście? 

– Z Maranu. Nie znacie Maranowej Górki? To niedaleko stąd. 

Wszystkie brodate twarze uniosły się jednocześnie. Niektórzy zaczęli prychać, inni gwałtownie łapali powietrze, ktoś zachichotał. 

– A jak was nazywają? – spytał wreszcie któryś przyjaźnie, używając miejscowego zwrotu. 

– Noe-Anszel, syn Lejzroszera. Powiedzcie no, czy można by tu u was rzucić okiem na Talmud? Zdaje się, że przyniesiono tu z Maranu moje stare książki. 

Skryba Kalmenezer, przywołując wszystkie siły, by ukryć lęk, odpowiedział piskliwym głosem, który w końcu zdania nabrał ironicznego tonu: 

– Ależ oczywiście, proszę bardzo, reb Noe-Anszel, synu reb Lejzroszera. Miłej lektury! 

Po czym spróbował wyjaśnić tajemniczemu gościowi, dlaczego wszyscy są tak wstrząśnięci. 

– Posłuchajcie no, reb Noe-Anszel. Jakieś siedem lat temu – zaczął, odwracając powoli strony w swoim pinkes, czyli księdze archiwalnej, aż w końcu zatrzymał się na pewnym wpisie – nie, nawet nie „jakieś”, tylko dokładnie siedem lat temu, no tak, dziś mamy jorcajt, mój Boże… siedem lat temu, żebyście dożyli stu dwudziestu lat, zmarł tu pewien Żyd. Był bardzo podobny do was. Właściwie wyglądał dokładnie jak wy! A może powinienem powiedzieć, że to wy wyglądacie dokładnie jak on? Może to wasz bliski krewny? Mieszkał w chatce na Maranowej Górce. I też się nazywał Noe-Anszel, ale nie znaliśmy imienia ojca, bo był ascetą i żył samotnie. Może jakiś kuzyn? Pochowaliśmy go na najbliższym cmentarzu, w Ignalinie i oby wstawił się za nami wszystkimi w niebie… 

– Ach, to ja – odparł Noe-Anszel, spokojnie i rzeczowo. – Po prostu wyrwałem się na chwilę z tamtego świata. 

Wszystkim w domu nauki przebiegł dreszcz po plecach. Starzy brodaci uczeni wybiegli na ulicę i zaczęli opowiadać ludziom, co się stało. Jakaś przekupka podniosła krzyk: 

– Upiór! Upiór chodzi po mieście! Niech przyjdzie szofar i go przepędzi! 

Szwaczka Chaja-Sora uchodziła za najmądrzejszą osobę w Paluszach. Zwołała po drodze parę przyjaciółek, po czym wkroczyła razem z nimi do domu nauki, by stanąć twarzą w twarz z nieznajomym. 

– Ani nieboszczyk, ani upiór. Po prostu oszust i szarlatan. Może kuzyn, może nawet bliźniak. Jeśli ten człowiek chce tańczyć z trupami, niech idzie do Głuboka! W Głuboku nawet kot uwierzy we wszystko. A jeśli w Głuboku się nie uda, zawsze pozostaje Warszawa. Tam są jeszcze bardziej łatwowierni. Nie do wiary, jak łatwo wszystkich zbałamucić. On ani nie umarł, ani nie zmartwychwstał! 

Noe-Anszel odpowiedział cicho: 

– Dobra kobieto! Ciebie i wszystkich w Paluszach błagam o wybaczenie, jeżeli zdarzyło mi się skrzywdzić kogoś z was. Spytano mnie, skąd przybywam, a ja odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Teraz pozostaje mi tylko spytać, jak prorok Samuel w Gilgal: „Oto jestem. Zaświadczcie mi tu przed Panem i przed jego pomazańcem: komu zabrałem wołu? komu zabrałem osła? kogo uciskałem? komu gwałt zadałem? od kogo wziąłem datek, aby przymykać oczy na jego winę – a zwrócę wam!” 

Za najtęższego uczonego w Paluszach uchodził sędzia Szmaja. Wszyscy zaczęli popatrywać na niego w poszukiwaniu rady. Szmaja rozgniewał się, ale nie na Noego-Anszla. 

– Słuchajcie no! Przyjechał Żyd do miasta, usiadł w domu nauki, chce zajrzeć do książki, a wy nie dajecie mu spokoju, bo jest podobny do jakiegoś zmarłego. I niby co on ma wam odpowiedzieć na takie pytanie? Otwórzcie książki, ludzie! To jest dom nauki, a nie rynek! A wy, kobiety, idźcie na ulicę, tam możecie sobie gadać, co wam się żywnie podoba. 

Posłuchano Szmai. Ludzie odetchnęli z ulgą, bo znalazł się ktoś, kto nie stracił głowy. Pootwierali swoje księgi, ale napięcie było tak silne, że mało nie dostali zeza, bo patrzyli równocześnie w Talmud i na Noego-Anszla. Ale on spokojnie oddawał się lekturze. 

Sędzia Szmaja był „litwakiem do szpiku kości”; człowiekiem, który pytając, o co tyle szumu, jednocześnie zaczyna rozmyślać, jak tu dotrzeć do sedna sprawy. Spokojnie wyszedł z domu nauki i złapał sanie jadące do Ignalina. Miejscowi wozacy, którzy podczas śnieżnych miesięcy zawsze przesiadali się na sanki, czuli się zaszczyceni, że mogą go podwieźć do miasta. Dojechawszy do Ignalina, Szmaja pobiegł na stary cmentarz żydowski i chodził po nim, aż trafił na wiejskiego grabarza i bez ogródek zażądał, żeby ten pojechał z nim do Palusz. 

– Ależ drogi Szmajo, przecież tutaj, za wszystkie nasze grzechy, umierają ludzie i jest dość roboty! Co będzie, jeśli ja teraz pojadę z tobą do Palusz? 

– To sprawa życia i śmierci. 

– No i masz, ja pracuję przy śmierci, ale każdy mówi, że to jego sprawa jest sprawą życia i śmierci. Ale skoro sędzia Szmaja każe, to chyba trzeba jechać. Więc jedźmy! 

Kiedy wrócili do Palusz, prawie całe miasteczko zgromadziło się na podwórzu synagogi. Szmaja skierował się w stronę domu nauki. Woluminy Talmudu walały się na stołach, a ich właściciele siedzieli, martwo wpatrzeni przed siebie. Tylko Noe-Anszel rzeczywiście oddawał się lekturze z miną człowieka, który wie, jak prędko tyka zegar naszego żywota i jaką głupotą jest marnowanie choćby jednej minuty. 

Wyreżyserowanym, sędziowskim gestem Szmaja przywołał Noego-Anszla. Pozostali jak jeden mąż przesuwali wzrok za gościem, śledząc każdy jego ruch. 

Noe-Anszel powiedział Szmai, że chce się teraz przejść do Maranu i spojrzeć na swoją starą górkę. Poszli więc we trójkę: paluszański sędzia reb Szmaja, grabarz z Ignalina i Noe-Anszel z Maranowej Górki – bo tak on sam nazywał wzgórze nad Maranem. Za nimi ruszyli wszyscy paluszanie. 

– Wyjście z Palusz – zaczęli żartować, nawiązując do Wyjścia z Egiptu, bo zrobiło im się trochę lżej na sercu. Ale żartowali niespokojnie, raczej dla ukojenia nerwów niż dla dowcipu. 

Tylko szwaczka Chaja-Sora w drodze do Maranu mówiła głośno i dobitnie: 

– Głupcy! Ci ludzie nie potrafią rozpoznać oszusta! Co my tam znajdziemy w Maranie, wśród tych wszystkich wieśniaków, hę? Sami pomyślcie: jeżeli naprawdę myślą, że ten człowiek powstał z grobu, to czemu się tak niepokoją? Powinni się cieszyć, że Mesjasz wreszcie nadchodzi. Ale to bzdura, tak samo jak fałszywym Mesjaszem był Szabsaj Cwi. 

Zimowe słońce rozgrzało paluszańskich wędrowców w drodze do Maranu. Kiedy dotarli do wsi, ze wszystkich stron otoczyli ich miejscowi. 

Zauważyli Noego-Anszla i zaczęli krzyczeć w uniesieniu: 

– Jezus Maria, Jezus Maria! 

Ludzie rwali sobie włosy z głów, żegnali się i płakali. Po kolei ściskali Noego-Anszla i całowali go z całej siły, jakby chcieli otrzymać Pocałunek Odkupienia. Oto już drugi Żyd zmartwychwstał, i to nie w trzy dni, a w siedem lat po śmierci. I nie w Jerozolimie, a w Maranie. 

Grabarz z ignalińskiego cmentarza, który dotychczas nic nie mówił, tylko przepatrywał w pamięci niezliczone zwłoki, którym udzielał rytualnego obmycia, nagle przypomniał sobie ten dzień siedem lat temu, kiedy przyniesiono mu ciało Noego-Anszla z Maranowej Górki. Pod jego lewym łokciem widniała sinoczerwona blizna w kształcie rozwidlonej gałązki o trzech końcach. Teraz więc poprosił stojącego obok sobowtóra, aby nie obraził się i był łaskaw podwinąć lewy rękaw. 

Noe-Anszel zdjął płaszcz i podwinął lewy rękaw swej kraciastej flanelowej koszuli. Na widok sinoczerwonej blizny w kształcie trzech gałązek, grabarz zaczął wyć jak wilk. 

– O Boże! To jest nieboszczyk, którego pochowałem! A teraz chodzi. To upiór! Diabeł! Uch! 

Zemdlał i runął na czysty miękki śnieg niczym słup telegraficzny, w który uderzył grom. Włosy stanęły mu dęba, jak świeżo skoszona trawa. Chłopi z Maranu rzucili się go cucić. Kiedy poruszył się, otworzyli mu usta i wlali łyk alkoholu. Następnie wsadzili go na sanie i czym prędzej zawieźli do felczera. 

Felczer wybuchnął śmiechem: 

– Całe życie zajmuje się nieboszczykami, a dziś postanowił zemdleć ze strachu. Ta-ta-ta! No cóż, trzeba będzie go okadzić. Tym się zajmuje moja żona. 

Położono grabarza na łóżku. Po chwili pojawiła się felczerowa z garnkiem wrzątku, który zazielenił się od leczniczych ziół. Postawiła parujący garnek na stoliku tuż obok pacjenta, żeby para dotarła do jego nozdrzy. Na podłodze pod łóżkiem postawiła tackę, a na niej błyskawicznie zapaliła parę kawałków cukru. Potem nakryła wszystko wielkim białym prześcieradłem: pacjenta, zielony wywar i tackę z cukrem. Nie minęła chwila, a chory zerwał z siebie prześcieradło i rzucił je na podłogę. Rzeczywiście wykurzono z niego cały strach. Zapłacił więc felczerowej, a potem znowu wsadzono go na sanki i pojechał do swej chatki koło ignalińskiego cmentarza. 

*** 

Tymczasem w Maranie zapanowało mesjańskie szaleństwo, któremu ulegli zarówno miejscowi chrześcijanie, jak i zimowi goście – Żydzi z pobliskich Palusz. Jedni myśleli, że nadchodzi Mesjasz syn Józefa, drudzy – że ten prawdziwy, syn Dawida, inni jeszcze, że Jezus Chrystus, ale wszystkich zebranych ogarnęło uniesienie, jak przy końcu świata. 

Noe-Anszel wspiął się na Maranową Górkę. Tłum szedł za nim przez jakiś czas, póki nie dał im gestem znać, że nie chce, aby szli dalej. 

Jakby chciał przypomnieć sobie minione dni, Noe-Anszel stanął sam, po kolana w śniegu, w tym samym zagajniku, gdzie przez długie lata jednoczył się z Bogiem. Cicho zaintonował poranną modlitwę, zapominając o stojącym poniżej tłumie chrześcijan i Żydów, którzy tak ucichli, że słychać było każde słowo Noego-Anszla. Po każdym żydowskim „Omejn”, chrześcijanie z Maranu dodawali swoje „Amen”, jak gdyby odpowiadając na wszystkie „Amen” Żydów z sąsiedniej wioski; jakby cofnęli się o pięćset lat. 

Potem Noe-Anszel zszedł ze wzgórza i pożegnał się z maranowymi chrześcijanami. Ci wycałowali go i chcieli mu się pokłonić, on jednak ruszył w kierunku Palusz. Chwytał już popołudniowy mróz. W powrotnej drodze paluszanie mimowolnie utworzyli wokół Noego-Anszla krąg, jakby jakiś zakaz nie pozwalał im zbliżyć się do człowieka, który wrócił ze świata, co ma dopiero nadejść. 

*** 

Stanęli na podwórzu paluszańskiej synagogi. Sędzia Szmaja otworzył dom nauki, ale wpuścił tylko Noego-Anszla i stałych bywalców, którzy przychodzili tam codziennie. 

Jakiś niewielki rudobrody człowieczek o płaskim czole wziął głęboki oddech i zadał pierwsze pytanie: 

– Wybaczcie, że o to zapytam, drogi Noe-Anszlu, ale czy wy naprawdę byliście na tamtym świecie? 

– A niby gdzie indziej? W Mołodecznie? 

– A więc widzieliście szor-habora – tego bawołu z raju – i lewiatana też? 

– A żebyś tak zdrów był, mój drogi! Możesz być pewien, że wszystko to bajeczki babci Tolcy. Na tamtym świecie nie ma żadnego jedzenia. Wszystko jest duchem. Dusza w ogóle się nie zajmuje takimi przyziemnymi sprawami. To ten dolny świat jest siecią trosk i nieszczęść. To tu bolą zęby i łamie się przyrzeczenia. 

– Co ty opowiadasz? Przecież Talmud bardzo wyraźnie mówi o tamtym świecie w rozdziale Hamojcher traktatu Boba-basra. Chcesz powiedzieć, mój drogi, że niby na tamtym świecie za nic mają traktat Boba-basra? Jeśli tak, to uwierzę we wszystko! Przecież Wszechmogący wykastrował samca lewiatana, a samicę poćwiartował i zasolił na ucztę dla świątobliwych na tamtym świecie! 

– A żebyś tak zdrów był, kochaneńki! Po pierwsze: może w Talmudzie po prostu zamieszczono pogląd jakiegoś uczonego – i co wtedy? Nawet wielki uczony może się pomylić. Zresztą wszystko to i tak przypowieści i przenośnie, bo do ludzi trzeba mówić takim językiem, żeby zrozumieli. Tamten świat ani trochę nie jest podobny do naszego. 

Odezwał się inny stały bywalec. Był śniady, a brodę miał czarną jak węgiel. 

– Reb Noe-Anszlu! Więc, co wy tam robicie przez cały dzień, na tamtym świecie? 

– Przecież tam nie ma nocy ani dni! 

– No więc, co tam robicie bez nocy i bez dni? 

– Ajajaj, zaraz „co robicie, co robicie?” Dusza nic nie robi. Po prostu jest i wie, że jest, rozumie, kontempluje. Czyste rozumienie i spokojna kontemplacja. Pełnia szczęścia! 

Pewien starzec, który zwykł do późna w nocy, przy świecach, oddawać się samotnej lekturze Kabały, chciał wiedzieć tylko jedno. 

– Czy dusze zmarłych ludzi wcielają się ponownie? 

– Tak. 

*** 

Sędzia Szmaja zaczął pospiesznie zadawać pytania. Miał wrażenie, że rozmawia przez okienko, które nie pozostanie już długo otwarte. 

– Noe-Anszlu, synu Lejzroszera! Oto powiedziałeś nam, że na tamtym świecie dusza wie, rozumie i kontempluje. Dobrze. Czy to znaczy, że dusza nie może zrobić nic dobrego tu, w dolnym świecie? 

– Może, nie może! Po prostu o tym nie myśli! Może z jednym wyjątkiem w całej żydowskiej diasporze! Czego ma jeszcze chcieć, skoro jest szczęśliwa? Dam wam przykład. Kiedy człowiek wydostanie się z parszywej ciemnej nory, pełnej pełzającego robactwa, i może zacząć żyć na świeżym powietrzu, to czy zechce potem wrócić do tej parszywej nory? 

– Ach tak, więc na tamtym świecie nie znają miłosierdzia. Czy zatem wszystkie troski, które znamy tu, w dolnym świecie… 

– Chodzi o to, że nie mamy się po co wami zajmować! W waszym świecie i tak wszystko ma swój koniec. „Marność nad marnościami”, jak powiedział Kohelet, i dobrze powiedział. W waszym świecie nawet jeśli coś uda się naprawić, to potem i tak jeszcze bardziej się spaskudzi! 

– Ależ reb Noe-Anszlu, czy Miszna nie mówi, że wszyscy w narodzie Izraela mają udział w cząsteczce przyszłego świata? Wszyscy Żydzi… 

– Przestań mówić ogólnikami. Chodzi o to, że dusza ma możliwość rozwoju. Ale na setkę zmarłych, z dziewięćdziesięciu dziewięciu zostają tylko gnijące zwłoki w ziemi. Tylko szlachetniejsze dusze dostają się na tamten świat. 

– Reb Noe-Anszlu, synu Lejzroszera! Wśród zmarłych z Palusz było chyba paru takich, których dusze żyją dalej na tamtym świecie! 

– Paru… 

– Na pewno nasz dawny rabin, reb Awrom-Meir? 

– Nie, jego tam nie ma. 

– Wielki uczony reb Josza-Beniomin z błogosławionego… 

– Nie ma go. 

– Przełożony domu nauki, reb Liokem-Mejsze z bło… 

– Nie ma. 

– No dobrze. Więc kto z Palusz? 

– Od założenia Palusz do dziś – trzy osoby (ja się oczywiście nie liczę, bo jestem z Maranu). Kabalista reb Arra-Lejba. Rabinowa Gitka, która prowadziła tu szkołę dla dziewcząt. I jeszcze uboga Chajka, która chodziła po domach biedaków i leczyła kury. 

– I tyle? 

– I tyle. 

– A co ich łączy? Czy wszyscy byli wyjątkowo dobrymi ludźmi? 

– Co to znaczy „wyjątkowo dobry”? W każdym razie przez całe życie zajmowali się samymi pięknymi rzeczami. Osiągnęli dwa poziomy Niebios, zwane Tiferes (piękno) i Hod (chwała). Nie pozwolili, by najmniejsza plamka zeszpeciła ich dusze. 

– A czy również oni nie mieli chęci zstąpić tu od czasu do czasu i zrobić coś dobrego? 

– Po co? To takie nudne i bez sensu. Dlatego właśnie dla człowieka jednego na sto ziemski świat to najwyżej stan pośredni. Przystanek po drodze. 

*** 

Ludzie z miasteczka zaczęli się schodzić do domu nauki na wieczorną modlitwę. Modlili się w wyjątkowym skupieniu, jakby rozpoznali znak z Niebios – pierwszy, jaki kiedykolwiek pojawił się w Paluszach. Ale zaraz po odmówieniu Osiemnastu błogosławieństw zrobiło się zamieszanie i wszyscy przerwali modlitwę. Noe-Anszel zniknął! Była księżycowa noc. Przeszukano wszystkie kąty w Paluszach. Parę osób pobiegło do Maranu i wspięło się na wzgórze. Inni wzięli latarnię i pojechali saniami do Ignalina na cmentarz. Wydało im się, że niewielki kamień z napisem „Noe-Anszel” przekrzywił się nieco w lewo. Wzięli więc z sań latarnię, żeby poświecić na kamień i ziemię dookoła. Nie było widać żadnych zmian. 

Ale z ociosanego czubka płyty spływały trzy długie sople w kształcie rozwidlonej gałązki o trzech końcach. 

*** 

Przez wiele jeszcze lat Żydzi z Palusz i chrześcijanie z Maranu mówili o Noem-Anszlu. 

W każdą rocznicę jego śmierci grupa Żydów z Palusz wybierała się na cmentarz w Ignalinie, by zmówić kadysz, modlitwę za zmarłych. 

Co roku też chodziła na żydowski cmentarz grupa chrześcijan z Maranu – wtedy, kiedy zgodnie z ich kalendarzem wypadała rocznica śmierci Noego-Anszla. 

Stali bywalcy paluszańskiego domu nauki byli przekonani, że ten asceta i badacz kabały naprawdę zszedł do nich z wizytą pewnego zimowego dnia. 

Inni jednak sądzili, że nieznajomy był demonem, złym duchem, którego zamiarem było osłabienie pobożnych ludzi w ich wierze. 

Niektórzy też zgodzili się ze szwaczką Chają-Sorą, że był to oszust; może brat bliźniak, a może po prostu zręczny kuglarz, który sam sobie zrobił bliznę jak u zmarłego, żeby nastraszyć ludzi. – Sami powiedzcie, mało to na świecie fałszerzy? – pytała. Po czym przedstawiała swoje rozumowanie: 

– Jeżeli nasz świat tak bardzo tego mądralę nudzi, jak sam powiedział w domu nauki, i jeśli nikogo tam nie obchodzi, co się dzieje tu na dole, to po co, na miłość boską albo i ziemską, zlazł tu do nas i narobił hałasu? 

Krążyły też inne wersje. Niektórzy podejrzewali, że wszystko to wymyślił grabarz ignaliński, że miał to być dowcip jego życia. Albo to grabarz nie potrafi udać, że mdleje, a? – I wy mi wierzcie – dodawali – on nawet wie, co zrobić, żeby włosy stanęły mu prosto, w lewo albo i w prawo! 

Jeden tylko człowiek w Paluszach, sędzia Szmaja, do końca życia był przeświadczony, że cała ta historia – której nie rozumiał ani nie udawał, że rozumie – ma coś wspólnego z tymi niezwykłymi chrześcijanami z Maranu, co w piątek wieczorem zapalali świece na pamiątkę swego dawno utraconego żydostwa. Bał się jednak komukolwiek zwierzyć z tych podejrzeń, nawet własnej żonie. 

Flanelowe koszule w niebieską kratę stały się popularne zarówno wśród chrześcijan z Maranu, jak i wśród paluszańskich Żydów; do dziś można je zobaczyć w jednej i drugiej wiosce. 

I wszystkim zrobiło się smutno na myśl, że być może naprawdę tylko garstka wybranych jest godna tamtego świata, i że, co gorsza, być może los dolnego świata będzie tym wybrańcom obojętny. 

Wszyscy jednak starali się zajmować tym, co piękne, żeby znaleźć się w wąskim gronie wybrańców. 

*** 

Wszystkie zaś pozostałe opowieści o Noem-Anszlu i o tym, co za jego przyczyną stało się w Maranie, Paluszach oraz Ignalinie, skryba Kalmenezer rzetelnie spisał w wielkiej księdze archiwalnej paluszańskiego domu nauki. Cała historia nosi tytuł Kabalista z Maranowej Górki. 

Rywcia od księgi Tanja 
Nikt w Kazaniu nie zwrócił uwagi, kiedy Malli-Icie i Reuwenowi-Isserowi urodziła się Rywcia (tak przy okazji: mowa o tym Kazaniu, który leży w połowie drogi między Ignalinem a Szarkowszczyną w guberni wileńskiej). Rywcia była ósmym dzieckiem w tej biednej rodzinie. Ludzie życzyli jej tylko zdrowia. 

A kiedy Rywcia wyszła za mąż za miejscowego biedaka, również obyło się bez wielkiego szumu. Można było tylko mieć nadzieję, że dobrze się dobrali. 

Kiedy nie urodziły jej się żadne dzieci, też niewiele było do powiedzenia. Cóż było robić? 

Ale kiedy pewnego pięknego dnia jej mąż zniknął, Kazań zahuczał od plotek. Ot, wyszedł na spacer przed Jom Kippur i nie wrócił już ani na Kol Nidrej, ani potem. Tego roku na Jom Kippur cały Kazań modlił się o bezpieczny powrót męża Rywci. Kiedy skończyło się święto, ludzie rozeszli się po okolicy i szukali go w Szarkowszczynie, Jodzie, Widzach, Święcianach i Małaganach. 

Kobieta, którą dotąd nazywano w Kazaniu Rywcią od Reuwena-Issera teraz została Rywcią-Aguną. Bo też istotnie była aguną, czyli kobietą, która nie wie, czy jej mąż żyje, czy też umarł. 

Pod koniec roku Rywcia postanowiła obejść wszystkie zakątki guberni wileńskiej w poszukiwaniu męża. Ludzie z całego Kazania dawali jej pieniądze, ubrania i zapasy na drogę, a miejscowy rebe zaopatrzył ją w list z pieczęcią, w którym prosił, aby udzielić jej pomocy, gdziekolwiek się znajdzie. 

Potem Rywcia nie dawała znaku życia, aż ludzie zaczęli się o nią niepokoić. W końcu jak zginęło jedno, to może zginąć i dwoje. 

Ale po trzech latach znowu pojawiła się na rynku. Była obdarta i miała na sobie tę samą suknię, w której opuściła miasteczko, ale gęsto pokrytą łatami. Ciągle miała trzydzieści parę lat, ale posiwiała, zrobiła się przysadzista i poruszała się powoli. Żaden wróg nie zrobi z człowiekiem tego, co potrafi zgryzota. 

Przez trzy lata wędrówki żywiła się głównie leśnymi grzybami. Teraz wróciła do Kazania, żeby sprzedawać je na targu. Umiała nazbierać ich więcej niż ktokolwiek inny, a od wieśniaków z dalekiego kraju nauczyła się przechowywać je aż do następnej jesieni. 

Codziennie siadała na rynku z dwoma dużymi płóciennymi workami. Jeden był pełen borowików – wielkich, smakowitych grzybów, które kupowali tylko goje. W samych grzybach nie było nic trefnego, ale zdarzały się robaczywe, więc żaden Żyd nawet nie dotknąłby takiego długą tyczką. 

W drugim worku były „żydowskie grzybki”, jak nazywano niepozorne i niezbyt smaczne fiksalach. Tymi już żaden robak nie zawracał sobie głowy. 

Może Rywcia nie wzbogaciła się specjalnie na tych grzybach, ale zarabiała przyzwoicie. Od czasu do czasu dawała nawet grosz czy dwa żebrakowi. I tak Rywcię-Agunę zaczęto nazywać Rywcią od Grzybów. 

*** 

Rodziną Rywci byli chasydzi Chabad, którzy modlili się w starym chasydzkim domu modlitwy w Kazaniu, postawionym przez samego założyciela tej grupy, Sznejera-Zalmena z Lidy. 

W tym czasie Rywcia cieszyła się już w miasteczku powszechnym szacunkiem. Miała honorowe miejsce na babińcu. Kiedy córka rabina wychodziła za mąż, jej rodzina podarowała Rywci modlitewnik żydowski, oprawny w skórę i zamykany na kluczyk. 

Rebe z chasydzkiego domu modlitwy często pocieszał Rywcię. Zapewniał ją, że jej mąż może kiedyś wróci. A i tak spotkają się, kiedy nadejdzie Mesjasz i przywróci do życia cały lud Izraela. 

Ale Rywcia nie miała zbyt wiele wiary. Uważała, że modlitwa nie pomaga jej tak, jak innym kobietom. Za to naprawdę uwielbiała cotygodniowe kazania rebego. Kiedy tak siedziała dzień w dzień nad workami grzybów, potrafiła godzinami rozmyślać nad tym, co w ostatnią sobotę powiedział rebe w domu modlitwy. 

Bardzo często rebe opowiadał o księdze Tanja – wielkiej księdze mądrości chasydzkich, zebranych przez Sznejera-Zalmena z Lidy. Sznejer-Zalmen, kiedy założył kazański dom modlitwy, zostawił miejscowym ludziom rękopis dzieła w pozłacanej oprawie. Rebe wyjmował go, ilekroć mówił coś o Tanji. 

Bardzo lubił przytaczać naukę Sznejera-Zalmena o dwóch rodzajach ludzi: zwykłych, przeciętnych, których głównym celem w życiu jest walka ze złem oraz cadyków, czyli wzniosłych i prawych przywódców chasydzkich, których dusze są wybrane od urodzenia, którzy naprawdę potrafią zło zmienić w dobro i którzy mają styczność z tym, co boskie. 

*** 

Rywcia od Grzybów dożyła późnego wieku, jak gdyby wyczekiwanie i tęsknota chroniły ją przed Aniołem Śmierci. W każdy piątek wieczorem, a także przed posiłkiem poprzedzającym post na Jom Kippur, nakrywała stół dla dwóch osób z uwagi na pamięć o swoim mężu. 

Ale wszystko ma swój kres. Bądź co bądź człowiek jest tylko człowiekiem. 

Pewnego upalnego lata stało się jasne, że biedaczkę nęka jakaś choroba. 

– Niedługo już odejdzie z tego świata – zaczęli mówić mieszkańcy Kazania. Miłosierne anioły wzywały ją na tamten świat: – Rywcia bas Reuwen-Isser… 

Jednak ona uparcie trzymała się życia. 

Podest w domu modlitwy, na którym czyta się Torę, przez cały rok był królestwem mężczyzn. Tam w poniedziałki i czwartki, a zwłaszcza w sobotę, spierali się i wykłócali o to, kto będzie wygłaszał błogosławieństwo i przy którym czytaniu. 

Kobieta mogła wejść na podest tylko raz w roku. Tuż przed Kol Nidrej wolno jej było stanąć na tym świętym miejscu i ewentualnie oskarżyć kogoś, o coś prosić, bronić się przed zarzutem lub wygłosić proroctwo. 

Rywcia była bardzo słaba. Trzymała się kurczowo poręczy jak dziecko, które stawia pierwsze kroki. Ludzie wstrzymali oddech i z uwagą wpatrywali się w nią. Co też zamierza powiedzieć przy świętej Torze, kiedy zbliża się najświętsza chwila w roku? I do kogo będzie przemawiać? 

Przecież od kilkudziesięciu lat wszyscy gotowi byli jej pomagać i wszyscy ją podziwiali. Zawsze była uczciwa wobec Boga i wobec ludzi z Kazania. A i ludzie zawsze byli wobec niej uczciwi. 

Wargi Rywci poruszyły się, ale nie było słychać głosu. Mężczyźni na dole zadrżeli. Przerazili się, że Rywcia chce przekląć Wszechmogącego za to, że w kwiecie wieku pozbawił ją męża. 

Kobiety na górze też zadrżały. Niektóre już myślały, że Rywcia na pewno chce przekląć własnego męża za to, że od niej uciekł; chciały jej przypomnieć, że przecież coś mogło mu się stać. Któż to może wiedzieć na pewno? 

Mijały minuty, a ona wciąż nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wówczas rebe powoli wszedł na podwyższenie i zamierzał jej coś szepnąć do ucha. Na twarzy Rywci widać było zmęczenie życiem. Przez chwilę zebranym wydało się, że są już razem z nią w niebiańskich ogrodach. 

I nagle Rywcia zaczęła mówić swoim dawnym, donośnym głosem, aż trudno było uwierzyć, że to głos staruszki: 

– Ludzie! Wszyscy znacie moje nieszczęście. Ale i mnie znacie. Nigdy nie byłam szalona. Przez trzy lata wędrowałam w poszukiwaniu męża, który zniknął przed laty, w wigilię Jom Kippur. I w ciągu tych trzech lat zobaczyłam, co się dzieje w szerokim świecie... Za rok na Jom Kippur będę już leżała na cmentarzu i mech zdąży pokryć kamień na moim grobie (kamień już zamówiłam). Przyszłam się pożegnać. 

Ludzie! Chcę wam coś powiedzieć. Posłuchajcie mnie uważnie, dobrze? Otóż Sznejer-Zalmen – niech mi wybaczy te słowa – bardzo się pomylił. Te dwa gatunki grzybów, które sprzedaję na rynku – one być może od początku różniły się od siebie. 
Ale człowiek to nie grzyb! Człowiek nie rodzi się cadykiem! Cadykiem trzeba się stać! Widziałam ludzi, którzy myślą, że urodzili się z duszą szlachetniejszego gatunku, a naprawdę byli fałszywi i zakłamani. Widziałam prostaków, którzy byli najbardziej prawymi z ludzi i mieli najczystsze dusze. 

Ludzie! Czas na Kol Nidrej! 
Rywcia umarła jeszcze tego samego roku, dziewiątego dnia miesiąca Szwat, w samym środku zimy. 
Chasydzi z Kazania nigdy o niej nie zapomnieli. Dziw nad dziwy: oto Rywcia od Grzybów zadała kłopotliwe pytanie samemu autorowi Tanji. 
A już na pewno nie zapomnieli o niej przeciwnicy chasydów, kazańscy misnagdim. Dzięki swej przypowieści o grzybach, Rywcia obaliła najważniejsze twierdzenie w chasydzkiej „biblii”. 
Ale jedni i drudzy zawsze od tej pory nazywali ją Rywcią od księgi Tanja.

Krasnogruda nr 14, Sejny 2002, Pogranicze.