Krasnogruda nr 14. JONAS MEKAS: Idylle semeniszkiańskie. Reminiscencje. Przeł. Krzysztof Czyżewski.

Krasnogruda nr 14. JONAS MEKAS: Idylle semeniszkiańskie. Reminiscencje. Przeł. Krzysztof Czyżewski.

ONAS MEKAS 

Idylle semeniszkiańskie 

Reminiscencje
 

Przełożył Krzysztof Czyżewski

IDYLLA PIERWSZA 

Stary jest deszcz szeleszczący 
Stary jest deszcz szeleszczący gałązkami krzewów, 
kogucie gderanie dudniące w czerwieni letniego poranka, 
stara jest nasza o tym rozmowa:

o polach, żółknącym jęczmieniu i owsie, 
ogniskach pastuchów siekanych wilgotnym wiatrem samotnej jesieni, 
o wykopkach, 
i ciężkim, letnim upale, 
białym poblasku zimy i kuligach pędzących po bezkresnych drogach. 
I jeszcze o zwózce drzewa, kamienistych ugorach, 
piecach z czerwonej cegły i wapniakach w oddali; 
i później jeszcze, przy świetle lamp wieczornych, jesienią, gdy pola szarzeją – 
o załadowanych wozach, gotowych na targ jutro, 
o drogach, w październiku rozmytych i zalanych, 
o rozmokłych kartofliskach. 

Starym jest nasze tutaj życie – długimi pokoleniami 
schodzone pola i ziemia przeorana, 
której każda gruda mówi i oddycha przypomnieniem przodków. 
Z chłodnej głębi kamiennych studni 
czerpali wodę dla swych stad powracających, 
a gdy rozpękała się podłoga, 
albo ściany z cicha zaczynały się kruszyć – 
z miejsc wciąż tych samych brali żółcistą glinę, 
i z pól tych samych zwozili złoty piasek. 
A gdy i my odejdziemy, 
przyjdą po nas inni, przysiadujący na sinych kamieniach polnych, 
by kosić przerośniętą trawę łąk i orać te równiny; 
a gdy powrócą o zmierzchu i zasiądą do stołów – 
każdy stół, każdy dzban gliniany, 
każda belka w ścianie mówić będą; 
a ich mowa to przypomnienie żółciejących lejów żwirowego piasku 
i fal z podmuchem wiatru płynących polami żyta, 
smutnych pieśni kobiet z krańca zagonu, gdzie len roszą, 
i tego jedynego zapachu, który pierwszy napełniał pokoje! – 
zapachu świeżego mchu. 

Ech, stara jest kwitnąca koniczyna, 
stare są konie parskające w ciszy letniej nocy – 
i wały, i brony, i pługi zgrzytające w polu, 
łoskot młyńskich kamieni o wielkim ciężarze, 
i trud kobiet pielących grządki w chustach z bieli – 
starym jest deszcz szeleszczący gałązkami krzewów, 
kogucie gderanie dudniące w czerwieni letniego poranka – 
stara jest nasza o tym rozmowa. 

IDYLLA DRUGA 

Jak pachnie wiosna 
Od ciepłych powiewów niosących pierwsze łagodne deszcze 
poczyna się pęcznienie kory gałązek olszyny, i już wtedy połyskują 
młodą zielenią. 
A w górze rodzą się strumienie, których strugi ciemniste 
wylewają spienioną odwilż w parowy, gdzie śnieg jeszcze zalega, 
a w kałużach wkrótce odbiją się 
wierzbowe bazie, żółte z lekka – 
powietrze pachnie wilgocią zmieszaną z mrozem i surowym wiatrem. 

Ale już niedługo skończą się roztopy i pastwiska, 
jeszcze wczoraj zatopione, powrócą do życia, 
a wzdłuż rowów i strumieni, przy stodołach gdzie grunt mokry, 
zażółkną kruche pączki kaczeńców. 

I podwórze zapachnie świeżymi pędami, 
deskami schnącymi w stertach na dworze, 
zanikającym szronem na kopcach kartofli, 
gdzie trawa puszcza pierwsze kiełki. 
I każdy najlżejszy podmuch wiatru nieść będzie ze sobą 
zapach olchy i jałowca, zgarniając go od strony zarośli, 
zapach młodych pączków, świeżych liści, bazi, 
a od strony pól, z brzegów zamieszkałych przez jaskółki, 
zapach wody, podbiału, mleczy, parujących łąk, miejsc po kałużach, 
szybko schnącego błota i zbrudzonych resztek śniegu trwających 
w bruzdach gliniastego parowu. 

I gdy tylko, z zarośli obsypanych złocącymi się baziami, 
zaczną dobiegać pierwsze wizgi olchowych dudek, 
uderzanych lekko trzonkiem noża – możesz być pewnym, 
że zima nie wróci – to już naprawdę wiosna! 

IDYLLA SIÓDMA 

Letni deszcz 
Dudnieniem zza granatowego grzbietu boru, 
w poprzek niskiego nieba płonącego letnią spiekotą, 
w grzmotach rozdzierających napęczniałą i ciężką chustę chmur, 
nadchodzi burza. 
Idzie z deszczem. Zbliża się w poszumie, głośno sycząc 
ponad lasem, ponad polnym brzostem, 
suszącym się sianem – 

uderza dużymi kroplami 
zalewając podwórze, dach obory, 
i grzmi ponad aleją lipową, i rozlewa się 
w dół po poskręcanych, sztywnych pnączach chmielu, 
i ciężkimi, dużymi kroplami 
chłoszcze wierzchołki sadów, połacie ogrodów, 
i siecze kładące się pokotem poletka żyta, 
i grzmoci wijące się łodygi grochu, i smaga 
ugnojone koła wozu pozostawionego na podwórzu, 
– a potem odchodzi, gwałtownie, zataczając się wichurą, 
dymiąc gniewnie ponad wierzchołkami boru, z grzmotem 
zanikającym w gęstwie poczerniałych gałęzi czarnej olchy, 

i teraz tylko dzieci 
z chlupotem brną przez kałuże 
rozlane pośrodku pola, na pastwiskach w dolinie, 
brodzą w rowach brunatnych od gliny i spławiają 
na wodzie patyczki, różną drzewną drobnicę, 

i tylko mężczyźni, schronieni pod rozłożystym brzostem, 
patrzą za deszczem znikającym w oparach lasu, 
wsłuchani w ostatnie pomruki grzmotu na niebie. 

IDYLLA DZIESIĄTA 

Ciocia Kastunia 
Pamiętam dobrze ciocię Kastunię. Przychodziła 
od strony pól każdego roku, zza lasu, 
pomóc grabić, przy wiązaniu żyta albo zwózce siana. 
Zawsze w błękicie tej samej sukni, zawsze w jaskrawożółtej 
chuście w kwiaty – i przynosiła nam 
cukierki (w zapisanych kolorami papierkach) 
i garść orzechów. 

Wybiegaliśmy wtedy z bratem w pole, 
w zarośla – nazbierać czerwonych, soczystych malin 
i poziomek, i wracając pędem do domu, kładliśmy 
wszystko na stole przed ciocią i patrzyliśmy sobie, 
siedząc na brzegu łóżka i kiwając nogami, 
a potem w pudełka od zapałek wkładaliśmy 
wygładzone papierki od cukierków – patrzyliśmy, 
jak nasza mama, oparłszy się plecami o ścianę, 
nie przerywając rozmowy z ciocią Kastunią, unosi do góry 
zwoje płótna z rozwartej skrzyni, 
plotąc coś o robakach zżerających liście w ogrodzie, 
o rozpoczętej właśnie budowie nowej obory, 
i o wujku Pawle, powracającym wiosną ze Szwajcarii. 

Potem, zawiązawszy kolorowe chusty, 
szły doglądać chudobę, i ciocia Kastunia, 
wziąwszy wiadro, pomagała doić krowy 
i chwaliła, że dużo mleka dają tego lata – 
a potem razem szliśmy polami, 
przystając by zagadnąć słowem naszych starszych braci 
kopiących rów przez pole – albo szliśmy 
popatrzeć na owies i na pozostawione sobie ugory, 
które jesienią trzeba będzie obsiać żytem. 
Idąc rwaliśmy z zagonów groch garściami, 
w grubych i ciężkich strąkach – i wszystko dawaliśmy cioci 
Kastuni. 

A wieczorem, gdy bydło już było w zagrodzie, 
w sam raz po obrządku, całą rodziną zbieraliśmy się razem – 
siadaliśmy w cieniu rozłożystych lip, 
zasłuchani w opowieści cioci Kastuni, z mnóstwem pytań 
cisnących się na usta. Bo przecież ciocia Kastunia 
znowu odejdzie. Pojutrze, a może w niedzielę, 
ciocia Kastunia ucałuje wszystkich na pożegnanie, 
i znowu odejdzie – polami, przez zarośla, 
i zniknie aż do następnego lata pomiędzy drzewami. 

IDYLLA DWUDZIESTA PIERWSZA 

Jesień na Litwie, pora babiego lata 
Jest jeszcze pora babiego lata. Jeszcze pajęczyn, niby srebra, 
pełne jest powietrze. I jeszcze gromadzą się chmury, 
deszcz za deszczem idzie. Wiatr niesie 
opadłe liście i zapach ognisk rozpalonych przez pastuchów. 
I ostatnie promienie słońca rozsiewają miedź 
na pożółkłe ścierniska, na złoty sad, 
gdzie, ponad drabinami wspartymi o gałęzie, zanoszą się śmiechem 
chłopcy i dziewczyny, zrywając ogromne, czerwone jabłka. 

Kobiety już kończą uprzątać ogrody. Między grzędami 
rosną sterty ciężkich liści. Przychodzi czas wywożenia gnoju, 
więc brodzą po świeżym i ciepłym jeszcze oborniku, 
widłami rozrzucając ostatnie resztki, a potem – patrząc na krzewy 
przyobleczone w pełnię jesiennej purpury – pójdą bruzdami ziemi, 
samotni w otwartości rozległego pola – 

tam, gdzie trwają sylwetki pastuchów 
na krańcach nagich pól – i patrzeć będą jak w dali 
dymią tlące się kartofliska, 
wsłuchani w pisk i skrzekotanie – 
niby w dzień wolny od pracy – 
ptaków wydziobujących owoce jarzębiny. 

IDYLLA DWUDZIESTA DRUGA 

Sąsiedzi 
A ty gdzie jesteś, stary Ignotasie, ty któryś się co jesień 
z cepem do młócki pojawiał, albo własną cierlicą do wyczesywania 
lnu, albo widłami do kopania kartofli – 

a ty, Martynasie, ty biały, w tych swoich portkach lnianych, 
który przychodziłeś co rano po kany pełne mleka, 
a potem ze stukotem do mleczarni odjeżdżałeś – 

przez olszyny, przez ścieżki jagodziną zarośnięte, 
rdzawe od gałązek wierzby, przez gąszcz malin 
i ostów pachnących piżmem zmieszanym ze słodyczą łąki; 
a ty, Kazimierasie, ty ślepcze, pijaku, 
któryś nocami zanosił się śpiewem w zaroślach – i ty Jakubasie, 
ty który na lśniącym, nowiutkim rowerze przemykałeś 
z płonącą georginią przy kierownicy – 
i wy, ludzie, którzyście na zbiórkę siana przychodzili 
z własnymi kosami, z widłami by rozrzucać nawóz, 
i którzy ze stukotem powracaliście z pól pustymi wozami, 
pogwizdując spośród zarośli; 
i wy, którzy wychodziliście razem w ciepłe, letnie noce, 
spleceni za ręce, ze śpiewem na głosy, 
by tańczyć na polanie – pojaśniałej 
od brzeziny i przyozdobionej ściętymi gałęziami; 

wy, którzy razem chodziliście naprawiać drogę, 
a jesienią podążaliście ku zarosłym stawom 
i brodząc w zimnej wodzie toczyliście 
czarne głazy wryte głęboko, 
i dalekosiężnymi hakami holowaliście len, 

a potem śnieg zasypywał waszą drogę na biało 
i brnęliście po kolana, zanurzając się w las 
z piłami dźwiganymi na ramionach, 
by słuchać drzew niosących echo uderzeń siekiery 
aż po przejmujący trzask ściętej sosny, 
która padając łamała wszystkie swoje gałęzie; 

i dalej, saniami załadowanymi dłużycą, 
po drogach śnieżnych, wzdłuż skutych strumieni, powracaliście, 
mijając gospodarstwa ze smużką dymu pośród zasp. 

Gdzież wy jesteście, moi starzy przyjaciele, 
wy, u boku których dorastałem, 
tak bliscy jak krzewy, pola i zwały piachu, 
– gdzież jesteście, wy i te pola, 
stawy, w których rosiliśmy len, i niebo latem wysokie, 
i grudniowy śnieg? 

IDYLLA DWUDZIESTA SZÓSTA 

Zima 
Śnieg otulił chaty, przykrył ziemię, 
i pastwiska, i doliny rzek, i rybackie więcierze, – 
świat skuwa mróz. I wiatr ognisty wieje 
ścieląc pola sypkim i chłodnym śniegiem. 

Gospodarze odkopali ścieżki do obór i noszą teraz 
wodę ze studni pokrytej skorupą lodu, 
wtuleni głęboko w kożuchy i grube 
wełniane rękawice; 
noszą do obór pościółkę chudobie 
i ślizgają się po oblodzonym placu przy studni, 
a kobiety z naręczami drewna na opał, albo wiadrem mleka, 
pospieszają przez podwórze – a dziewczyny 
wybiegają na dwór z gołą głową, 
by rozrzucić po śniegu popiół z paleniska 
albo z saganka jasnoniebieską farbę. 

A młodzieńcy, którym tylko nosy sterczą spod czapek, 
mocno w grube kożuchy opatuleni, 
rąbią drzewce przy stodole aż drzazgi lecą – 
albo, drzwi kołkiem zaparłszy, na klepisku 
len dziergają, wsłuchani jak za ścianą wiatr po polu hula, 
zawiewając śnieg do środka przez szpary pod drzwiami; 
wsłuchani jak poukrywane 
gdzieś w stosie szczap, gdzieś pod okapem stodoły, 
świergocą wróble, ośnieżone i zziębnięte. 

W taką porę przychodzi zamieć, i wiatr, 
dniami i nocami uganiając się po polach, 
pogrąża w zaspach ogrody, drogi i chałupy, 
i gospodarze nie nadążają odkopywać ścieżek, 
i mróz siarczysty ogniście czerwieni ich twarze, 
i wiatr wciąż pędzi przez pola na przestrzał, 
unosząc i gnając przed sobą śnieżną zawieruchę. 
Usidleni w domach przy wyplataniu koszy 
i wiązaniu postronków dla bydła, mężczyźni gapią się 
na kobiety nieodrywające wzroku od krosien, 
albo na siostrę schyloną przy robótce na drutach, 
która szybko i zwinnie poruszając palcami, 
wyczarowuje swoje wielkie, różnokolorowe kwiaty, 
i snują opowieści albo słuchają młodszego brata 
czytającego gazetę na głos albo książkę 
przyniesioną ze szkoły – 
o Guliwerze, spętanym i uwiązanym przez liliputów, 
o chłopcu imieniem Nonni, zagubionym w śnieżycy, 
i o Małej Dorrit, zapłakanej i samotnej – 
a za oknem wiatr niezmiennie wieje 
i śniegiem siecze, poskrzypując żurawiami na podwórzu. 


I bracia, z torbami przewieszonymi przez ramię 
i z siekierami w rękach – idą rzeką skutą lodem, 
wyrębują przeręble przez noc zamarznięte, 
wyciągają na śnieg skrzące się i rzutkie ryby, 
wpatrzeni jak prościutko, niczym do nieba, snuje się 
dym z gospodarstw, jak w cichym bezruchu 
trwają przydrożne brzozy – jak samotnie, 
spiesząc się gdzieś, podąża gościńcem furmanka, 
jak skrzypi śnieg. 

Reminiscencje 

Było już lato, gdy opuszczaliśmy Flensburg. 
W zatoce coraz więcej pływało żaglówek, a 
nad pomostami, nad wodą i nad łodziami rybaków 
drżało gorące powietrze. 
A kiedy i stamtąd wyruszyliśmy w drogę, 
dalej jeszcze, do Glucksburga – 
i tam z hałasem kąpały się dzieci, 
brodząc w gęstych zaroślach trzciny. 

Ciągnęła nas dal. 
Właśnie skończyła się wojna. Ostatnie 
pociski, ostatnie wybuchy bomb 
wciąż odbijały się echem na zboczach. Przez zburzone dworce, 
przez wypalone i zrujnowane miasteczka, 
podążaliśmy w dal, torując sobie drogę 
pośród kobiet i dzieci, pośród 
jeńców i rozbitków, żałosnych żołnierzy, 
chmar uciekinierów, 
przykucnięci w gorącej duchocie, pokotem 
zwaleni na brudnych podłogach, głodni, 
i z rękoma wyciągniętymi pragnieniem ku studni, 
po najmniejszy kubek wody, 
i zrywający chciwie wczesne, jeszcze niedojrzałe jabłka, 
potłuczone i zbrudzone sadzą od nasypu kolejowego 
albo z rowów pomiędzy torami. 

I tak powoli przewędrowaliśmy to lato, polegując 
na każdym przystanku i przy każdym moście, 
wlokąc się w dół zboczami poczerniałych wzgórz, 
i dalej wąskimi polnymi ścieżkami, 
układając się do snu na peronach spalonych stacji, 
albo zwęglonych torach. 

Pamiętasz, jak w te dni, tam, w Hanowerze, 
leżeliśmy pośród zgliszcz stacji kolejowej, 
wpatrzeni w świetlistość czerwcowego nieba, 
wsłuchani w ciężkie, wyczerpujące pojękiwanie 
portowych żurawi, i w szum miasta – 
nędznego i odartego ze złudzeń, pełnego chwiejnych kroków, 
śmierci i zgryzoty – 

wpatrzeni w pobladłą noc, zalaną światłem księżyca, 
w tą steraną, przepracowaną, wypaloną 
i strzaskaną resztkę tego, co jeszcze niedawno uchodziło za dumne 
Centrum Europy. 

Z klejącymi się oczami, bez czucia 
w końcówkach nerwów – otępieni dudnieniem i znojem 
parliśmy dalej na południe tego lata, 
a każde miasto, każdy horyzont, 
każda stacja kolejowa 
wydzielały przenikliwy odór śmierci i dymu – 

jakże samotni i nędzni świadkowie, 
teraz pośród złomowiska spalonych czołgów, okopów 
i dróg wysadzonych w powietrze, 
i lejów po bombach w środku pól, których pustka 
głęboka odwzajemniała spojrzenie śmierci – 
samotni i nędzni świadkowie – 
leżeliśmy przykryci pierwszymi kwiatami wiosny. 


Dalej, wciąż dalej parliśmy, 
przez miasta w gruzach, roztrzaskane horyzonty, 
wsie zrównane z ziemią, pola usiane złomem dział i ciężarówek, 
cmentarzyska stali; 
mijaliśmy oddziały wojsk okupacyjnych, 
z ich pomalowanymi stróżówkami przy placach, rażącymi bielą. 

Więc parliśmy dalej, 
widząc, jak spod zwalisk gruzów, 
spod zgliszcz wydobywali się zagłodzeni ludzie, 
jak wyłaniali się z pyłu i prochu w kolorowych pasiakach, 
jak z krainy śmierci, z rękoma wyschłymi do kości, 
przychodziły na świat kobiety i gromady dzieci. 

I jeńcy wojenni, gromadząc się przy obskurnych i nędznych barakach, 
w spiekocie słonecznego skwaru śpiewali i grali w karty – 
już z przedsmakiem wolności, oczekując na ostatnie ciężarówki, 
którymi odjadą – powrócą do domu! 

Był też młody żołnierz niemiecki – dziecko jeszcze, 
zupełne dziecko jeszcze – stał 
na zgliszczach stacji kolejowej w Hanau, patrzył 
na zwaliska cegieł i kamieni, na stalowe szkielety, 
zwęglony pień drzewa, komin i pył, 
okna wyrwane z futryn, zwisającą 
siatkę z żelaza i stali – 
rozdarte dzieciństwo, z którego strzępy tylko pozostały. 
Po twarzy płynęły mu łzy, strumieniami, 
strumieniami. 

Przez słone równiny północy, opustoszałe pola, 
czarny horyzont doliny Ruhry, 
przez miasteczka środkowych Niemiec – podążaliśmy 
dalej na południe. I tak oto 
w sierpniu – a może jeszcze w ostatnich dniach 
lipca? – czas zacierał się w pamięci – 
dotarliśmy do Würzburga. 



Było jeszcze rano, lecz powietrze 
płonęło już letnim żarem. 
Zmęczeni staliśmy razem na peronie, 
spoglądając na otaczające nas zewsząd rumowiska murów, 
pofałdowane wzgórza i złoty 
poblask lata. 
I wtedy nagle poczuliśmy przemożną potrzebę 
wyjścia w otwarte pole! 
Przyzywało nas lato, rozpalone bawarskie niebo 
i słońce – 
więc zabrawszy ze sobą resztki wspomnień, 
nasze ubogie podróżne tobołki (ręcznik 
siłą włożony przez mamę, szalik od siostry 
i kilka wyblakłych fotografii), nagle 
znaleźliśmy się wysoko, pośród sadów. 

Po tylu długich miesiącach, po śmierci, 
patrzyliśmy na sadowe wzgórza, drzewa, 
wille czule przylegające do zbocza, 
wciąż jeszcze nie dając wiary, 
wciąż jeszcze przepełnieni przebytą drogą, zgiełkiem, 
pulsującym dudnieniem, 
– i jabłka dojrzałe tu były, soczyste, nie zielone, inne 
niż te zbrudzone sadzą przy torach kolejowych. 
Byliśmy w Bawarii. 

Patrz – mówił mój brat – jak zielone 
są pola, i drzewa, i jak zielone jest wszystko aż po horyzont! – 
i wspinaliśmy się w górę, w górę, na sam szczyt, 
i szliśmy polami, 
na wpół szaleni, pijani zapachem dzikich róż, 
w cieniu sadu. 

Tutaj znowu było życie, w każdej gałązce 
jabłoni, na tym stoku porośniętym winoroślą. 
I ludzie, 
dziewczęta, kobiety, w letnich chustach o barwach krzykliwych, 
soczyste jak sad dojrzały, u boku mężczyzn 
szły w dół drogą do miastaczka z koszami z wikliny. 

Odurzeni kwitnieniem lata, 
życiem i zapachem winnej krainy, 
usiedliśmy na zboczu, spojrzenie zanurzając w dolinie 
w głębokiej bruździe Neckaru, ruinach Würzburga, 
rozpamiętując 
lata cierpień, śmierci i rozpaczy, 

zadziwieni powracającą siłą życia 
i potęgą ziemi. 


Schwäbisch Gmünd, i Wiesbaden, 
Flensburg, i Husum, i wzgórza Heidelbergu, 
mosty, drzewa, i rzeki, 
górskie zbocza i studnie na bazarach, 
miejsca i ludzie – 

chciałoby się zobaczyć ponownie 
mężczyzn na placach, rozbawionych i krzykliwych, 
Toniego schylonego nad wiadrem z wapnem do bielenia, – 
usłyszeć wszystkie znajome głosy, umiłowane, 
Sipasa i Kiejstutisa, i krzyk Juji, 
i ludzi rozłożonych w dole na polanie, 
blisko drzew, w cieniu jabłoni, – 

jednak, pani Mario, 
to o tobie teraz myślę, 
i o was, Aldono i Birute, 
Raso, Otisie biegnący z dzbankiem mleka, 
albo bawiący sie z córką pod jabłonią – 
o was myślę teraz. 
Tego lata jakby więcej było słońca. 
Szliśmy wszyscy razem, wędrując 
w dal pagórkami, pośród jabłoni, 
przysiadając na brzegu strumienia, 
swobodni i tak beztroscy pod słońcem, 
skłonni do żartów, zabawy, – 

i wspinaliśmy się na wzgórze, przepadaliśmy 
w leśnej gęstwinie, z rzadka zrywając 
maliny okraszone radosnym pokrzykiwaniem, 
i robiliśmy zdjęcia (koniecznie z drzewami 
i polami żyta) – 
powracaliśmy wieczorem, zmęczeni i spaleni słońcem, 
i patrzyliśmy, jak na placu, 
nawołując się i krzycząc, w zielonych sportowych spodenkach, 
mężczyźni wciąż jeszcze podbijali piłkę, 

i przynosiliśmy ze sobą garście dojrzałych malin, 
polnych kwiatów i liści. 


Mario, czy pani pamięta – tego lata 
długo spacerowaliśmy ciemnymi ulicami, 
w dół stromym zboczem wzgórza, rozmawiając o tym i owym, 
także o nich – o Aldzie i Birute, 
garściami zbierając polne kwiaty 
i liście z lasu; 
a ty, Pawle – wy wszyscy tak beztroscy, 
bólem nie tknięci, zawsze dzieci; wy 
brzozy stojące pośrodku podwórza, mijającej nocy 
bladzi świadkowie, – 

pamiętasz jak długo 
włóczyliśmy się tamtej nocy, popijając w kantynie 
coca-colę, a potem, razem, tańcząc wokół brzozy? 

I ty, moja biała Meyence, 
i ciężkie frachtowce, i statki kupieckie, 
i dymy, i wilgotna bryza, 
Bremenhaven. 

Gdzie jest mój dom, gdzie kraj mój, ojczyzna? 
Horyzonty i miasta, mosty nad rzekami, 
słone północne równiny, wiatraki, 
i pola przepastne jesienią! 

Zabrałem ze sobą każdy zapach spotkany po drodze, 
każdy przedmiot, dźwięk, delikatny 
i aromatyczny dotyk pól i rzek, 

wszystko ze sobą niosę, poczynając od dzieciństwa, 
wciąż złakniony, wciąż bez spoczynku, 
przywiązujący się do każdego nowego spotkania, 
każdej latarni ulicznej. 

O, jakże oszałamiająca ogromem jesteś, Ameryko, 
twoje góry czerwone, strumienie obfite, 
twoje miasta kolorowe, rozsiane 
w bujnych, niekończących się dolinach, 
na brzegach rzek i oceanów; 
ty, dudniąca portami, płonąca 
szaleńczym zgiełkiem stalowych miast! 
I ty, Nowy Jorku, o dźwięczących rękach ze szkła, 
które zanurzasz w puszyste chmury, 
w krainę wiecznego deszczu – zgiełkiem 
i bezkresem swoich ulic, swoją tęsknotą 
omotałeś każdą moją godzinę: 
każdą ulicę, każdą zatokę, 
wszystkie parki i place! 

Bear Mountain, Hicksville, Lake Iroquois, 
maleńkie domki w Stony Brook, 
(pamiętasz ten ranek, gdy spoglądaliśmy 
w dół z okna willi, czując 
jak każda przeżyta minuta 
przepada gdzieś, bezpowrotnie, 
bez szansy ponownego jej przeżycia, jeszcze 
do końca nie odczuta, jak coś, co własne, najdroższe: 
jak dom) – 

Dom, dom. Każde miejsce, 
każdy horyzont, spotkanie, twarz: 
każde zatrzymanie się, spojrzenie – 
przywiązanie – dom. 
Czyż nie śpiewaliśmy wtedy, stęsknieni, 
pływając po Lake Iroquois – i twoje 
oczy koloru lnu, Leonoro, były pełne wilgoci 
i dziewczęcej tęsknoty, – 

zasłuchani w ciszę jeziora, zapatrzeni 
w drzewa przybrzeżne, płynąc z pluskiem wody , 
zapomniawszy przeszłość, i czas, 
żyjąc chwilą – 
czy też siedząc niedaleko Camp Oscawana, patrząc 
na rzekę Hudson, na faliste wzgórza w błękicie, 
na Connecticut w nocnej pełni, w stuletniej 
ciszy – czyż nie byliśmy wtedy jedynie 
we władzy tej nocy? – 

a później podążyliśmy w dół, na plażę, 
siadając blisko siebie na piasku, śpiewając 
cicho, dla siebie, 
teraz już w jedną całość złączeni 
z nocą i nabrzeżem. 


Powiedz, Leonoro, czy myślałaś wtedy o domu? 
– patrząc na blady, wystający brzeg, 
na zielone horyzonty, w noc – (Na górnym pokładzie 
pełno było ludzi, ktoś tańczył, ktoś śpiewał, 
ktoś grał na banjo. My zaś staliśmy oparci 
słuchając muzyki i, zerkając na płomienny 
łuk Palisady, piliśmy odurzającą, mistyczną, 
bolesną noc Ameryki, 
która rzuca czar na ludzkie losy, nie wypuszcza z uchwytu, 
opętuje, zanurza w odmętach, zaciera wspomnienia, 
zaciera tęsknotę, przeszłość, zaciąga 
ku sobie, do samego jądra, 
a ktoś dalej grał na banjo, 
ktoś śpiewał i tańczył, w ognistym blasku 
płonącego łuku Palisady i nocnych świateł Nowego Jorku) – 

O, czyż każde miejsce nie było 
spotkaniem, spoczynkiem – każda minuta: 
domem? 
Czyż nie bolało każde nasze rozstanie, 
i czyż nie było nam domem? 
Czyż to wszystko nie było tylko przywiązaniem, 
tylko przywiązaniem i rozstaniem? 

Nie słuchaj mnie. Nie spodziewaj się, że wiem. 
Wciąż głodny, spragniony, ze wzrokiem nienasyconym, 
pijący chciwie każdy nowy horyzont, 
każdą twarz, rzekę, wszystkie place i mosty, 
wciąż tak samo ze wszystkim powiązany, i z bólem 
tym samym, kłującym przy rozstaniach. 

O pada, pada biały 
śnieg przeszłości! A ja wciąż idę 
dalej, za wołaniem przestrzeni, ku nieznanym 
horyzontom, miejscom i ludziom, – 

wciąż dalej i dalej, wciąż nie wiedząc 
po co zmierzam i dokąd – 
nie wiedząc – nie wiedząc – tylko serce 
nakazuje iść dalej i dalej, i tylko oczy wpatrzone w dal 
wypatrują każdej błękitnej smużki dymu, każdego 
drzewa, nowej twarzy: 

Lecz nie! 

Nie, to nie to drzewo; nie, to nie ten błękit nieba; 
nie, to nie ta twarz; 
nie, to nie ten dym! 

Smutek, smutek, smutek.

Krasnogruda nr 14, Sejny 2002, Pogranicze.