Krasnogruda nr 15. STEFAN ÇAPALIKU: Znajomość z Anną była całkiem przypadkowa. Przeł. Dorota Horodyska.

Krasnogruda nr 15. STEFAN ÇAPALIKU: Znajomość z Anną była całkiem przypadkowa. Przeł. Dorota Horodyska.

Stefan Çapaliku 

Znajomość z Anną była całkiem przypadkowa 



Znajomość z Anną była całkiem przypadkowa. Jasne, że znajomości z reguły bywają przypadkowe, ale muszę przypomnieć, że jest również inaczej: zawierane są celowo, na zamówienie albo z ustalonym scenariuszem. 

Często postępuje tak mój przyjaciel. Gdy jakaś panienka zrobi na nim wrażenie lub podziała na jego delikatny system zmysłów, zaczyna się nią interesować, rozpytuje o jej nazwisko, zwyczaje i zainteresowania. Następnie stosuje sztuczki, jakie ze znajomości z tą, której pragnie, czynią pułapkę, przyjemną nie tylko dla niego, ale i dla dziewczyny. 

Natomiast ja poznałem Annę całkiem przypadkowo, czyli że nigdy wcześniej jej nie widziałem, ani nie wiedziałem, że istnieje na tym bożym świecie. Chciałbym powiedzieć: na tym naszym małym świecie. Oczywiście, że nie pamiętam, którego to było, ani jaki to był dzień. Datę mógłbym sobie przypomnieć dokładnie, jeśli otworzę paszport i sprawdzę, kiedy dostałem francuską wizę. Ale, jakie znaczenie ma data. Poznałem Annę tuż przed moim pierwszym wyjazdem za granicę. Byłem wtedy świeżo po studiach i nie znałem świata i życia. 

Tak bardzo nie znałem świata i życia, że gdy powiedziałem mojemu byłemu profesorowi od literatury współczesnej, że jadę do Paryża, roześmiał się głośno i poprosił tylko o jedno: „Zachowaj rozum!” Po raz pierwszy ktoś uzmysłowił mi potencjalną utratę tego, co wydawało mi się niezagrożone.



- Wiktor - przedstawiłem się i wyciągnąłem rękę. 

- Anna - odpowiedziała i spojrzała na mnie zupełnie obojętnie, jak tylko można spojrzeć na mężczyznę mojego pokroju. Gdy mówię „mojego pokroju” nie mam na myśli wyglądu zewnętrznego, ale całkiem normalne zachowanie i wychowanie. 

Oczywiście, nie zrobiłem na niej najmniejszego wrażenia. Niebieska marynarka, wąski krawat, włosy przetłuszczone po długiej podróży z mojego miasta na północy do Tirany. Zapewne pomyślała, że takich prowincjuszy jak ja, jest na pęczki. W rzeczy samej nigdy nie myślałem, że prowincjonalizm jest pojęciem geograficznym, co nie znaczy, że także inni myślą podobnie. Ale Anna była Anną. Nigdy nie pozwoliłaby na to, by na jej obojętność zareagować chłodem. Dlatego zaczerwieniłem się po uszy. Wszystko, co miałem na sobie, wydawało mi się byle jakie, także ja sam: ponury lub wyszczerzony. Tutaj muszę wam wyznać, że należę do tych, którzy śmiejąc się, jednocześnie odsłaniają wszystkie zęby. I to jakie zęby?! Wielkie, pożółkłe od papierosów i kawy. 

Pamiętam, że gdy całkiem straciłem nadzieję na nawiązanie z nią rozmowy, nieoczekiwanie odwróciła się i spytała, kiedy wyjeżdżam. Powiedziałem, że jutro. Nie mogłem mówić dalej, ponieważ ona znowu się odwróciła. 






Teraz Anna jest mężatką i ma syna. Jak mi powiedziano, wiedzie spokojne życie i chyba wszystko układa się jej dobrze. Pracuje w poważnej fundacji, zarabia sporo i od czasu do czasu proponują jej wzięcie udziału w ważnych festiwalach pieśni. Nie chciała zostać zawodową śpiewaczką, chociaż Bóg dał jej talent. Nie wiem, być może to kwestia nonkonformizmu. 

Jej mąż - elegancki, silny i wysportowany, prowadzi jakieś interesy, o ile wiem, uczciwe. 

Oczywiście, Anna, gdy ją poznałem, nie była mężatką. Jestem o tym święcie przekonany i nawet nie wiem, kiedy zakochała się w swoim obecnym mężu. Była po prostu ładną, wzrostu powyżej średniego, dziewczyną, z długą szyją śpiewaczki, długimi nogami i jak się później okazało, z tak samo długim językiem, w sensie jak najbardziej fizycznym. 

Była kobietą wywołującą u innych kompleksy. Kobietą, z którą boisz się rozmawiać, mimo iż tego pragniesz. To dotyczyło nie tylko takich jak ja, ale także ulicznej chuliganerii. Nawet oni, którzy zwykle się nie ceregielą, zastygali w miejscu. Krótko mówiąc, zapadała cisza, gdy Anna szła na obcasach, w których była jeszcze wyższa, ulicą pełną kawiarni, kierowców taksówek i sprzedawców. Słychać było tylko lekki stukot jej pantofelków na chodniku. 






Lecieliśmy razem. Uczucie, jakie wywołał we mnie samolot, ten ogromny, wściekły koń, natychmiast splotło się z uczuciem wobec Anny. Ona także leciała pierwszy raz. Stan nieważkości, fakt, że wraz z Anną wznosiłem się ponad chmurami, w tym stworze, o którym nawet nie miałem odwagi wcześniej marzyć, sprawił, że czułem się zapomniany przez wszystkich, których widziałem i znałem. 

Prawie zapomniałem wam powiedzieć, że Anna jechała na organizowany przez Paryską Operę międzynarodowy konkurs młodych wykonawców pieśni lirycznych, natomiast ja - na XIII Kongres Dziennikarzy Katolickich. Ten fakt, a może bardziej przymiotnik „katolicki”, wywołał w oczach Anny pewne zdziwienie, albowiem w naszym kraju, w którym dopiero co odtworzono na nowo instytucje kultu, swobodne wyrażanie religijnych przekonań, a tym bardziej ideologicznych, nie było jeszcze zwyczajną sprawą. 






Pomijając na chwilę tak obecnie banalny fakt, jakim jest podróżowanie samolotem, muszę przyznać, że po dziesięciu latach spotkanie z mężem Anny było straszne. 

Pojawił się przede mną w najmniej nieoczekiwanym momencie, gdy szedłem z domu do redakcji. Zapomniałem zupełnie nie tylko o jego istnieniu na naszym bożym świecie, ale także o Annie. Wyrósł znienacka przede mną i najbardziej arogancko, jak tylko możecie sobie wyobrazić, wykrzyczał mi prosto w twarz, że byłem kochankiem jego żony (albo jego kochanki, tego nie pamiętam dokładnie) i że mogłem przez to źle skończyć. 

Osłupiałem. Dech zaparło mi w piersi, jak zwykle zaczerwieniłem się i zadrżałem od stóp do głów. Zdołałem tylko wyjąkać: „Ja!” i nic więcej nie zdążyłem, bo on zniknął. Ale gdyby nawet nie odszedł, byłoby tak samo. Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie słowa. Ale na odchodnym moje uszy usłyszały: „Tak, tak, ty, i zapamiętasz dobrze tę historię, zatrzymasz... będziesz o niej zawsze pamiętał”. O Boże, nie wiem, jakim cudem się pozbierałem i powlokłem dalej. 






Wszedłem do biura i poprosiłem sekretarkę o odwołanie wszystkich spotkań, nieodbieranie telefonów i przyniesienie kubka kawy. Wypiłem kawę, poczułem każdy mięsień jak powiada przyjaciel, wypaliłem jednego po drugim cztery papierosy. Po tym seansie, który trwał ponad dwadzieścia minut, usiadłem w obrotowym fotelu i zacząłem rozmyślać o tym, co takiego robiłem z Anną. 

„Co takiego robiłem z Anną” skojarzyło mi się nieoczekiwanie z uśmiechem, muśnięciem szyi, dotknięciem ramienia i pytaniem: „Co ci jest?” 

Do pokoju bezszelestnie weszła sekretarka. 

- Proszę, zostaw mnie samego. Zrozumiała sztuczny ton słowa „proszę” i wyszła jak niepyszna. Nie wiem, ale nigdy nie mogłem zaprzyjaźnić się z kobietami. Nigdy, chociaż mi mówiono, że taki pewnik jest błędny, że one równie dobrze mogą być także przyjaciółkami. Można to między bajki włożyć! Między bajki, w które nie mogłem uwierzyć ani wtedy, ani teraz i musicie mi to wybaczyć. 






Gdy wylądowaliśmy na lotnisku Charles’a de Gaulle’a, Anna, która miała wielką walizę ze strojami na koncerty, poprosiła, bym jej pomógł. Oczywiście, natychmiast byłem gotów. Gdy wyszliśmy z lotniska, żadne z nas nie miało pojęcia, dokąd i jak jechać: metrem, czy autobusem. Jak zwykle w takich przypadkach, wybraliśmy wyjście najkrótsze i najdroższe. Wsiedliśmy do taksówki i dojechaliśmy do niewielkiego pensjonatu obok Place D’Italie, w którym organizatorzy konkursu zarezerwowali Annie pokój. 

Gdy Anna załatwiała formalności w recepcji, kątem oka zerkałem na jej ciało pochylone nad kontuarem i myślałem, że oto... już po wszystkim. Ona teraz będzie zajęta sobą, konkursem, czegóż to ci się zachciewa... 

Ale jej nieoczekiwane pytanie: - „Masz zarezerwowany jakiś hotel?” - zbiło mnie z tropu. 

- Nie do wiary. Nie wiem - odpowiedziałem. 

Dziwacznie musiały zabrzmieć w jej uszach słowa: „Nie do wiary. Nie wiem”. Wyczułem to i już chciałem odejść z „do widzenia” na ustach, gdy przytrzymała mnie lekko za ramię. 

- Poczekaj - rzuciła - może tutaj coś się znajdzie. 






Iwona, właścicielka pensjonatu, kurtyzana w wieku balzakowskim, natychmiast zorientowała się w sytuacji, wyszła zza kontuaru i krokiem baletnicy zbliżyła do mnie. Powiedziała, że mogłaby coś dla mnie zrobić, oczywiście za inną cenę, niż Anna, ponieważ ona miała wcześniejszą rezerwację, ale ostatecznie... mimo wszystko, jestem mile widziany w jej pensjonacie. 

Milczałem. Nie wiedziałem, co miała na myśli mówiąc „za inną cenę”, odruchowo złapałem się za kieszeń. 

- Możecie także razem dzielić jeden pokój. To byłoby bardzo praktyczne - zwróciła się do mnie innym głosem, głosem tej, która doskonale wie, jak się mają sprawy wtedy, gdy się ich nie oczekuje. 

Ale nie. Anna wtrąciła pośpiesznie: 

- Chcemy oddzielne pokoje - powiedziała i zaczęła iść na górę, jakby ktoś ją obserwował. 






Później, nie wiem dlaczego, nogi same mnie zaniosły do mojego przyjaciela, tego od forteli z kobietami. Opowiedziałem mu wszystko, co rano zaszło między mną a mężem lub kochankiem Anny. Przyjaciel na początku się roześmiał, następnie błyskawicznie przyszło mu do głowy pytanie najbardziej dramatyczne pod słońcem: 

- Ile lat ma syn Anny? 

- Ile lat ma syn Anny?!!! Skąd mam wiedzieć, ile lat ma syn Anny... 

Ruszyłem głową i po dokonaniu najprostszych, w takich przypadkach, obliczeń, rzuciłem się na niego: 

- Jesteś kompletnym idiotą - krzyknąłem. 

- Uspokój się - ciągnął niezrażony - nie załamuj. Wiesz? Ilekroć ludzie mają problemy lub przechodzą kryzys w pożyciu, szukają winy u innych. Nie wiadomo, co tak rozsierdziło tego biedaka. Jakaś twoja fotografia w zapomnianej szafce, nieostrożny list... lub... kto wie... intuicja obudzona poniewczasie... to wszystko. Nic więcej. Nie przejmuj się. 




10 

Pokoje przylegały jeden do drugiego w tym starym pensjonacie, niegdyś luksusowym, a teraz nadgryzionym zębem czasu, jak na pierwszy rzut oka wydawała się być jego właścicielka. Czuło się, że jest to przerobiony na hotel budynek mieszkalny. Przekonał mnie tym ostatecznie następny ranek, gdy, rozglądając się uważnie, zauważyłem za lustrem z wieszakami na ubrania, stare, oczywiście zamknięte, drzwi, prowadzące do drugiego pokoju, obecnie Anny. 

Chyba opowiedziałem o tym Annie przy śniadaniu pod świdrującym spojrzeniem Iwony. Anna jednak denerwowała się konkursem i uśmiechała z roztargnieniem. 

Dzisiaj są eliminacje - mruknęła, jakby chciała powiedzieć, po co mi zawracasz głowę jakimiś spostrzeżeniami, wstała i odeszła, nie skończywszy jedzenia. Dobra, miała rację. 

Natomiast ja miałem zupełnie inne plany. Byłem wolny. Kongres się rozpoczął, zgłosiłem się, wziąłem diety i poczułem się wolny do tego stopnia, by nie pojawić się w ogromnej sali z ludźmi ze wszystkich stron świata. Czułem się tam zbędny, również dlatego, że kraj, który reprezentowałem, mógł wywołać zainteresowanie i ktoś mógłby mnie poprosić o głos. Ale wcale się tym nie przejmowałem. W całym życiu byliśmy nieobecni. A cóż dopiero ja. 




11 

- Nie pamiętam, abyśmy sobie robili jakieś wspólne zdjęcia. Ani ona, ani ja w ogóle nie mieliśmy wtedy aparatu fotograficznego, a tym bardziej nie przypominam sobie jakiegoś nieostrożnego listu. 

- Być może, ale zrozum, że jakie by nie były stosunki między wami, mąż nie przypadkiem zjawił się u ciebie. Przypadki tutaj są wykluczone. Dlaczego nie zjawił się u mnie? - ciągnął przyjaciel. 

Czułem, że mnie ponosi. To, czego nie zdołałem powiedzieć rano mężowi lub kochankowi Anny, wykrzyczałem bez wahania temu drobnemu handlarzowi uczuć: 

- Słuchaj ty dupku! - wrzeszczałem. - Czy nie rozumiesz, że nie mam nic wspólnego z tą historią? Spotkaliśmy się przypadkiem i tak samo przypadkiem lecieliśmy jednym samolotem do Paryża. I kiedy? Dziesięć lat temu. I tyle. Tylko tyle, czy nie rozumiesz? Tylko tyle. A teraz przecina mi drogę buldożer, który zepchnie na mnie wszystkie swoje problemy. 

- A więc dobrze. To jakiś wariat i nie musisz się nim przejmować. Od wariatów są specjaliści. Ostatecznie, jeśli jeszcze raz cię zaczepi, zgłoś to na policję i kwita. Teraz idę, bo nie mam czasu na słuchanie twoich bredni. Zadzwoń do mnie - i zabrał się do wyjścia. 




12 

Iwona z łatwością wyczuła mój stan po nagłym wyjściu Anny. Spojrzała na mnie badawczo i podeszła, by sprzątnąć ze stołu. 

- Był pan kiedykolwiek w Paryżu, chłopcze? 

- Hm, nie. Nawet na lotnisku we własnym kraju nigdy nie byłem, a co dopiero w Paryżu. 

- A więc muszę panu powiedzieć, że Paryż nie jest miastem dla samotnych. O ile wiem, będzie pan tu jeszcze dwa dni, nie licząc dzisiejszego, i to jest dla pana niezwykle cenny czas. 

Słowa Iwony trafiły w sedno. Właściwie czułem to od pierwszej chwili, gdy zza okien taksówki spoglądałem na ulice, kawiarnie, sklepy i ludzi. Ale jednak pozostawało coś niewyjaśnionego. Sens tego, co czułem, ujawnił się nieoczekiwanie w gotowości służenia choć trochę Annie, a w ten sposób także sobie. 

Ma pani całkowitą słuszność, madame - powiedziałem do Iwony i tak oto ostatecznie zdecydowałem, że nie pójdę na konferencję. 

Wziąłem mapę, pytając, co radziłaby mi zobaczyć. 

- Skoro panienka jest zajęta i prawdopodobnie prędko nie wróci, myślę, że warto byłoby udać się na ulicę Saint­-Denis. Oto ona - i zaznaczyła długopisem miejsce na mapie. 




13 

Dzwoniła sekretarka, mimo iż prosiłem, by mnie nie niepokoiła. 

- Po raz kolejny dopytuje się o pana osobnik o imieniu Alban. Jest niegrzeczny i powiada, że dla pańskiego dobra lepiej będzie, jeśli dokończy pan rozmowę przerwaną rano w połowie. 

O Chryste, znowu on, ten przyjaciel Anny. Czego on, u diabła, chce? Ostatecznie, niech żąda wyjaśnień od niej. Po co ja mam się ładować w sam środek?! 

- Niech mu pani powie, że wyjechałem w delegację i wrócę za dwa dni. 

Zaschło mi w gardle i zrobiło gorąco, jakby ktoś mnie uderzył. W takim stanie wracałem do domu. Wiedziałem, że żona jest w pracy, dzieci w szkole, a więc najlepszy czas, by pobyć sam ze sobą w mojej klasycznej formie, czyli ucinając drzemkę. Sprawdziłem wielokrotnie, że drzemka jest najlepszym lekarstwem na uspokojenie. W dziesiątkach przypadków ratowała mnie przed lękiem. 

Szedłem i nieoczekiwanie przypomniały mi się słowa, które chciałem powiedzieć sekretarce: „Ostatecznie, niech żąda wyjaśnień od niej” i „Po co ja mam się ładować w sam środek”. Dlaczego tak pomyślałem? Jakich wyjaśnień ma on od niej żądać? Co takiego zrobiliśmy, żebym miał znaleźć się w samym środku? Z takimi pytaniami wszedłem do mieszkania i położyłem się. 

14 

Ulicę Saint­-Denis znalazłem bez trudu. Jeszcze nie pojąłem, co takiego interesującego miało tam być, zdaniem Iwony, gdy ktoś chwycił mnie za ramię. 

- W środku czeka na ciebie osiemnastoletnia Filipinka, z dupcią jędrną jak marzenie. 

Zatrzymałem się. Niczego nie rozumiałem. Tym, czego faktycznie nie zrozumiałem było słowo „dupcia”. Mój francuski nigdy nie zszedł tak nisko, czyli do poziomu dupy, że się tak wyrażę. W przeciwnym wypadku nie zrobiłbym z siebie idioty i nie poprosił o powtórzenie. 

- Możesz tutaj znaleźć cudowną dziewczynę, gotową dla ciebie na wszystko. 

Wreszcie zrozumiałem i uprzejmie odmawiając, poszedłem dalej. Ale nikt nie powiedział, że kolejny osobnik nie wychynie z klubu i nie powtórzy, z drobnymi zmianami, tego samego zaproszenia. Wędrowałem dalej z postanowieniem, że jeśli pojawi się trzeci, zmienię kierunek. I gdy wyszedł trzeci, postanowiłem zawrócić. 

Wracałem szybko, nie rozglądając się na boki, i doszedłem na początek ulicy. „Dziewczyna gotowa dla ciebie na wszystko”. Słowo „gotowa” natychmiast przypomniało mi dzieciństwo, a dokładniej początek mojej uliczki, gdzie znajdował się sklep z garmażerią. Pamiętam go doskonale. Ślinka mi ciekła na widok gotowych do zjedzenia kurczaków. Kurczaki na brązowo upieczone nie wiadomo kiedy, leżące w wielkiej, przeszklonej lodówce, kusiły mnie nieprzytomnie. 

- Diabelskie sztuczki - powiedziałem w duchu, czując, jak rośnie mi coś w spodniach. 




15 

Wyjeżdżałem w stresie, jakiego nigdy jeszcze nie doznałem. Pamiętam, że na dzień przed wyjazdem spotkałem się w arcybiskupstwie mojego miasta na północy z proboszczem, Dom Silvestrem. Dom Silvester był starym księdzem, jednym z tych, którzy większą część życia spędzili w komunistycznych więzieniach i w internowaniu. Studiował w Paryżu podczas drugiej wojny i był najłagodniejszym człowiekiem, jakiego znałem, nadzwyczaj skromnym i bardzo mądrym. Jak się wydaje, Dom Silvester wiedział dobrze, jak wielkie znaczenie miało reprezentowanie na światowym forum dziennikarzy takiego kraju, jak Albania. Kraju, o którym krążyły tak dziwaczne opinie, że mogły powstać sytuacje kuriozalne. 

Zanim podał mi rękę, powiedział, abym rzucił okiem na ostatnią książkę papieża Jan Pawła II, wydaną z okazji 100. rocznicy słynnej encykliki Rerum Novarum. Wziąłem ją z radością, ale Dom Silvester znów mnie powstrzymał. Włożył rękę do kieszeni sutanny i wyciągnął sto dolarów. To kieszonkowe, powiedział, będziesz miał na kawę i pamiętaj: „Nie przynieś ujmy Albanii!” 




16 

Anna wróciła do pensjonatu wieczorem około ósmej. Czekałem na nią w małym holu, natomiast samotna Iwona w drugim kącie paliła papierosa w cygarniczce. 

- Dobry wieczór - powiedziała półgłosem Anna i poprosiła Iwonę o klucz do pokoju. 

- Dobry wieczór, Ann, nie powiedziałaś, jak ci poszło - odezwałem się półgłosem. 

- Źle - Anna wyrwała z rąk Iwony klucze, jakby to ona była wszystkiemu winna. - Źle, nie mogłam, miałam tremę... 

- Poczekaj Ann, proszę cię, poczekaj. Nie wiem, dlaczego zawołałem na nią „Ann”, chyba dlatego, że wydała mi się blada, co wiązało się z faktem, że imiona kończące się na „a” zawsze kojarzyły mi się z dobrym zdrowiem. 

- Słucham? 

- Może lepiej byłoby, gdybyśmy poszli nad Sekwanę albo... albo napili się czegoś. Ostatecznie - powiedziałem lekko. 

- Tak sądzisz?... Dobrze... tylko poczekaj na mnie trochę - dokończyła szeptem, jakby się bała, że Iwona studiowała albanistykę. 




17 

Przebrała się. Nałożyła niebieskie dżinsy i białą bluzkę z kołnierzykiem z niebieskim haftem. Wydawała się jeszcze bardziej nierealna, szczególnie nad rzeką. 

W metrze było zupełnie inaczej. Była to pora, gdy na wszystkich stacjach metra kłębił się dziki tłum, być może z powodu jakiegoś strajku albo nie wiem czego jeszcze, i niechcący zostaliśmy przyciśnięci do siebie w ostatnim wagonie pierwszego pociągu, który się zatrzymał. Jeszcze nigdy to mi się nie przytrafiło. Jakiś mężczyzna popchnął Annę na mnie, chociaż nie wyglądał na takiego, który mógłby stratować tłum. Tak trzymać, staruszku, pobłogosławiłem go w duchu. Ale, jak to nieraz bywa, taka niespodzianka zastała moją męskość w pozycji skrajnie niewygodnej i nie miałem możliwości, by ustawić ją inaczej, czyli tak, jak na to zasługiwała. 




18 

Telefon od przyjaciela zepsuł mi drzemkę. 

- Dzwonię, bo rano rozstaliśmy się gwałtownie - powiedział. - A później przyszło mi do głowy, byśmy zjedli obiad gdzieś za miastem. Co ty na to? 

- Nie, nie mogę, jestem zmęczony. 

- Stary kokiet. Marny dziennikarzyna. Wiktor, wstawaj! Rusz się! - w jego głosie na przemian pobrzmiewał rozkaz i prośba. 

Chciałem natychmiast odłożyć słuchawkę, ale pomyślałem, że może lepiej nie psuć czegoś ostatecznie. 

- Nie, nie, muszę siedzieć w domu, skończyć artykuł na jutro. Cześć - skończyłem i przewróciłem się na drugi bok, by dokończyć kurację. 




19 

Była to - niewątpliwie - jedna z najbardziej niezapomnianych nocy w moim życiu. Powiem, że ani razu do dziś nie miałem okazji zobaczyć, jak budzi się miasto, wielkie miasto, stolica... ko... ko... kontynent. Było chyba po piątej, gdy zaczęło świtać. Widziałem, jak zapalały się światła w mieszkaniach i gasły latarnie. Byliśmy w pobliżu Place de la Concorde. Czułem się niesłychanie silny, dumny i gotowy do przeżycia każdej następnej przygody, oprócz tej, w której właśnie uczestniczyłem. 

Jak możecie się domyślać, Anna się poddała. Piliśmy piwo, później koniak, znowu piwo, calvados i na końcu, gdy już nie czuliśmy żadnego smaku, uczyniłem gest prowincjonalnego herosa i zamówiłem butelkę markowego wina. Później zorientowałem się, że z tą butelką skończyły się wszystkie moje pieniądze, to znaczy diety z konferencji i od Dom Silvestra. Ale jakie to miało znaczenie. Byłem z Anną. Całowałem jej długą szyję ponad kołnierzykiem haftowanym na niebiesko, a ona pochlipywała na mojej, niezupełnie męskiej, piersi. 

Kiedy skończyliśmy i znaleźliśmy się na Place de la Concorde, instynktownie przyszło mi do głowy, by wziąć Annę na ręce. O Boże, ależ silne miałem nogi! Trzymałem ją i szedłem. Od czasu do czasu opierałem ją o jakąś ścianę i całowałem jej wielkie oczy (były błękitne tego ranka). 

Dobrze jej było, przyzwyczaiła się. Nie powiedziała „puść mnie”, więc niosłem ją i niosłem aż do chwili, gdy jakieś straszne dudnienie, jak ryk dzikiego zwierza w lesie, rozległo się za naszymi plecami. Z ogromną prędkością zbliżał się olbrzymi motocykl, na którym siedziało dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Och, co to był za huk. Ludzkie głosy mieszały się z wyciem zacieranego silnika i piskiem opon na asfalcie. Przestraszyłem się i ostrożnie postawiłem Annę na ziemię. 




20 

Iwonie zaśmiały się oczy, gdy nad ranem zobaczyła nas w drzwiach. Byliśmy w siódmym niebie i oprócz huku motoru, zmieszanego z krzykiem ludzi i piskiem opon, nic i nigdzie nie mogło nas przestraszyć, a tym bardziej Iwona. 

Tutaj film mi się urywa. Nie wiem, czy poszliśmy do pokoju Anny, czy oboje do mojego, albo ja do swojego pokoju, a Anna do swojego, albo ja do Anny, a nie do swojego. Niekiedy wydaje mi się, że jednak poszedłem do swojego pokoju i gdy się obudziłem i nie zobaczyłem Anny w łóżku, nie namyślając się ani sekundy, wyważyłem drzwi za lustrem. 

Bo oto w końcu nadeszła ta chwila, kiedy człowiek może spełnić długo oczekiwane marzenia. Te drzwi od początku mi przeszkadzały... 




21 

Być może, również jest prawdą, że gdy ruszyłem z miejsca ciężkie lustro z wieszakami na ubrania i zamachnąłem się, by wyważyć drzwi, one same lekko się poddały i ujrzałem w drugim pokoju Iwonę rozciągniętą na łóżku Anny, w czarnej halce, w czarnych pończochach i w skąpym staniku, także czarnym. Uśmiechnęła się mówiąc, że jestem niczego sobie mężczyzną, być może nawet wspaniałym. 

Tak, Iwona wcale nie była stara. Należała do tych kobiet, które nigdy się nie zestarzeją, dla których miłość jest eliksirem młodości. Pulchna i zadziwiająco spragniona seksu. 

Stałem w drzwiach stropiony tak znacznym wydatkiem energii na wyważanie otwartych drzwi. Boże, wybacz, ale... nie wiem, przysięgam, nie wiem, jak to się stało, że w tym momencie przypomniał mi się Dom Silvester w czarnej sutannie i jego słowa pełne miłości: „Nie przynieś ujmy Albanii!” 




22 

Wszystko musiało mi się wydarzyć podczas drzemki, ponieważ nie jestem w stanie tego pojąć. Nie, to nie był sen. Wiem, co to jest sen, także wtedy, gdy go nie pamiętam. Jest to coś innego, być może (tego nie jestem pewny) podobne do zapomnianej troski o dziecko, które śpi obok, o niemowlę, które dzień wcześniej zaczęło lekko pokasływać, a ty na domiar złego ani razu nie wstałeś w nocy, by się o nie zatroszczyć. 

Od drzemki rozjaśnia mi się umysł, przypominam sobie przez chwilę to, czego nie zrobiłem, smucę, że nie obudziłem się wcześniej i wołam w duchu: Anno! Takie było pierwsze słowo. Następnie stwierdzam, że nie muszę się bać. Ona tutaj nie spała, mówię. Powinna spać i nie mieć żadnych oznak lekkiego kaszlu. 




23 

Straszny łomot, dzwonek i czyjeś okrzyki ostatecznie zburzyły mój sen. 

Zerwałem się przerażony. Z początku nie wiedziałem, o co chodzi. Siedziałem na łóżku i nie wiedziałem, gdzie jestem. Wszystko się zlewało i później... nie wiem, kiedy później, ale uprzytomniłem sobie, że to drzwi. Podszedłem. Wyjrzałem przez wizjer i zobaczyłem mniej więcej trzydziestopięcioletniego mężczyznę w cienkich okularach, z przyjaznym uśmiechem, jak uśmiechają się ci, którzy są pewni, że jesteś w środku i bezceremonialnie podejmują grę spóźnialskiego. 

Wskoczyłem w spodnie, wołając, że już otwieram. 

- Dzień dobry! Wiktor? 

- Tak, Wiktor. 

- Jestem Alban - mówił całkiem spokojnie. 

- Alban? 

- Tak, mąż Anny, czy pamięta pan Annę? 

Chyba wyglądałem jak wariat po elektrowstrząsach, ponieważ musiał powtórzyć wszystko jeszcze raz od początku, głosem jeszcze bardziej stonowanym. 

- Przyjeżdżam z Paryża - powiedział - po raz pierwszy od dziesięciu lat i chcę ci tylko przekazać pozdrowienia od Anny. Ona ciebie nigdy nie zapomni. Wiesz, co mówi? Że nigdy nie wygrałaby tego konkursu, gdyby nie jechała z tobą. Po prostu, zrządzenie losu. I roześmiał się. 

Także na moich drżących ustach zagościł wątły uśmiech. 

- Ach, a tu masz kilka fotografii. Anna nie miała możliwości wysłać ich wcześniej. 

Wyciągnął z teczki kopertę i otworzył. 

- Czasem lepiej jest, gdy się je odbiera z opóźnieniem. Wygłasza pan mowę, gdzieś, na jakiejś konferencji - i roześmiał się znowu. 


styczeń 2002 roku 
Przełożyła Dorota Horodyska

Krasnogruda nr 15, Sejny 2002, Pogranicze.