Krasnogruda nr 6. ANDREJ BRVAR .

Krasnogruda nr 6. ANDREJ BRVAR .

* * * 
Dokąd szaleje ten wiatr, że nogawki wokół nóg mi furkoczą, 
że wszystko jest jedną wielką zieloną flagą? przez park można patrzeć 
tylko nisko pod koronami, kałużę obrębia na żółto pyłek kwiatowy, 
z rynny dachowej wyrasta trawa, wodospad wierzby płaczącej spada na ławkę. 

teraz śpię odkryty i sandały są również dla nóg urlopem. teraz idą 
przez trawnik, po ciemnozielonej trawie ścieżynki i motyl 
i pszczoła są równocześnie na kwiecie pokrzywy, powój już składa swe 
spadochrony, a deszcz po mysiemu chrobocze w ciężkiej zieleni sierpnia.

i jest, jakbym stał na pokładzie statku, gdy patrzę na kołyszącą się w oknie brzozę 
i jest, jakbym wszedł do strumienia górskiego, a nie w cień za domem. 
błoto kolein błyszczy, błyszczą gałęzie w ogrodzie, w parku kroki szeleszczą 
w mrok i mgłę wszystkich światów: dzięki, ci, życie, żeś było.

* * * 
w drodze po pniu w górę mrówka spotkała mrówkę, w drodze po 
pniu w dół. był sierpień. bez deszczu, że w lasach wysychał 
nawet mech. i pająk kołysał się wśród pajęczyny pod pachą ukrzyżowanego. mój 
boże, co wszystko przez dzień powynosiliśmy w cień orzechu! w sweterku zaś, który 

został na ławce przez noc, jeszcze przez cały poranek zachował się chłód. również 
jedliśmy na zewnątrz, ze świeżym, cienistym powietrzem na stole. fasola 
szybko zwijała się i wyrastała ponad tyczki, i gdykolwiek ktoś wszedł przez 
kuchenne drzwi, kulki w zasłonie uderzały jak podczas gry bilardowej. 

po tamtej stronie szosy prażyło się w słońcu samotne szkolne boisko, z rzadką, 
suchą, zdeptaną trawą przed bramką i gdy znów dopiero wieczorem podniosłem 
rolety w sypialni, ze słodkim poczuciem ulgi przypomniał mi się październik - 
październik, kiedy lato jest jeszcze tylko w południe, jeszcze tylko na godzinkę, półtora. 

* * * 
jeszcze przed miesiącem podwójna w czarnym i białym, a teraz już cała w nieśmiałej 
zieleni, ta czereśnia, którą, wędrownik przez pory roku, wymawiam ponownie 
wędrownik, który zupełnie nie wiem, czy jeszcze kiedyś ją ujrzę, tu, w tym 
powietrzu, wymytym jak szyby na wielkanoc. nie, nic nie mówimy do siebie 

tylko wymieniamy spojrzenia, tylko uśmiechamy się w cichej podzięce, że w taki sposób 
razem zbliżamy się do chwili, gdy droga ta, wijąca się wśród porannych 
lekkości i wieczornych lęków, skręci w ciemności, gdzie już nie 
będziemy mogli wskrzesić sobie światła na końcu zapałki. jak mi słabnie 

intensywność przeżycia, mówi potem i patrzy w dal, w ten słoneczny 
blask, patrzy tymi samymi oczami, które będą kiedyś pogrzebane w ciemnościach, pod 
niskim sklepieniem trumny. i zmierzch zapada. o, jasnozielone traw przeświecanie! 
o, ciche zapachy kwiatów! lada chwila zapalą się konstelacje miast i wsi. 

* * * 
ma incredibile, pomyślałem, afroamerykanin, na piazza san marco, 
w słomianym kapeluszu gondoliera z czerwoną taśmą! gdy potem pędziliśmy w kierunku 
udine wśród winnic w równinie, trochę melancholijnych, jak po prostu 
bywa melancholijna równina, wanda zapytała mnie, czy w poprzednich 
czasach, gdy czas płynął wolniej, ludzie również wolniej myśleli. 

tuż nim wbiliśmy się w stromiznę, szosa prostopadle zawróciła nas 
w kierunku słońca i tolmezzo, a potem przez santa croce zjechaliśmy do 
alpejskiej krainy austrii. jedna krowa czochrała sobie szyję o pień, druga 
poiła się ze starej wanny, cielaczek zaś brykał wokół 
z poziomo podniesionym ogonem. ale potem znów wspięliśmy się w górę, 

przez heilegenblut z dzwonnicą - zaostrzonym ołówkiem, a potem znów 
zjechaliśmy, w dół, do gollingu, i przenocowaliśmy w chałupie z gankiem, a następnego dnia 
salzburg, klimt, dreifaltigkeit i kawa w café mozart oczywiście. aber 
unglaublich, pomyślałem, ci ludzie, ci austriacy, są przecież tak 
nieznośnie podobni do nas, że jest wręcz nieznośnie, że nie mówią po naszemu! 

Przełożyła KATARINA ŠALAMUN-BIEDRZYCKA

Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.