Krasnogruda nr 6. BOGDAN BOGDANOVIĆ: Rytualne zabijanie miasta.

Krasnogruda nr 6. BOGDAN BOGDANOVIĆ: Rytualne zabijanie miasta.

Rytualne zabijanie miasta* 

Rozmyślam o jednej z licznych anomalii prowadzonej właśnie wojny domowej. Nie jest dla mnie jasna taka doktryna wojenna, która jako jeden z głównych celów, a może i jako cel główny - wyznacza burzenie miast. Cywilizowany świat, prędzej czy później, z obojętnością wzruszy ramionami, wspominając nasze wzajemne rzezie. Jakże by inaczej? Jednakże burzenia miast nigdy nam nie zapomni. Zostaniemy - i to właśnie my, strona serbska - zapamiętani jako burzyciele miast, jako nowi Hunowie.

Zgroza człowieka Zachodu jest zrozumiała. On już od setek lat nawet etymologicznie nie rozdziela pojęć "miasto" i "cywilizacja". Bezsensownego burzenia miast on nie może, nie potrafi zrozumieć inaczej, niż jako ostentacyjne, gwałtowne przeciwstawienie się najwyższym wartościom cywilizacji. 

Nie wolno nam zapomnieć o jeszcze jednej, diabolicznej, okoliczności! Chodzi tu o bardzo piękne, najpiękniejsze miasta: Osijek, Vukovar, Zadar; teraz przyszła kolej na Mostar i Sarajewo. Atak na Dubrownik - ze zgrozą muszę to przyznać - był umyślnie skierowany na przykład wyjątkowego, prawie symbolicznego piękna. Najeźdźcy przypominają wariata, który oblewa twarz pięknej kobiety kwasem solnym i obiecuje jej przy tym nowe, piękniejsze oblicze! Dowodem na to, że nie są to jedynie podświadome konfuzje prymitywów, jest zamiar, aby zburzony, barokowy Vukovar odbudować w jakimś nie istniejącym serbsko-bizantyjskim stylu. To, jak najpoważniej obiecane, skrajnie niepoważne awanturnictwo architektoniczne także ujawnia mroczne pobudki... 

Gdyby nasi teolodzy byli trochę bardziej zręczni, to opowieść o serbsko-bizantyjskim Vukovarze zrozumiałbym jako zapowiedź niebiańskiego Vukovaru, który zstąpił na ziemię, aby materialnie wyznaczyć tymczasową siedzibę obiecanej, niebiańskiej Serbii. Jeżeli jednak zamysł, aby gwałtem zmienić oblicze umyślnie zburzonego miasta, potraktować z większą prostotą, to stwierdzi się, że mamy do czynienia jedynie z szaleńczą wojenną ideą, jaką, na przykład, była idea, aby starą Warszawę obrócić w popiół i zgliszcza a potem, na tym samym miejscu, od nowa zbudować Warszawę teutońską. 

Od wielu lat rozwijałem tezę, że jednym z motorów wzrostu i zaniku cywilizacji jest wieczna, wywodząca się od św.Augustyna, manichejska - dlaczego nie? - idea nieustannej walki między miłością do miasta i nienawiścią do miasta w każdej chwili historii, wśród każdego narodu, w każdej kulturze, u każdego człowieka. Zatem, zajmowałem się in abstracto obsesyjnym tematem. Wszyscy wiedzieli, że szczególnym upodobaniem rozwijam go i rozpracowuję. Studenci chętnie mnie słuchali, nawet trochę się ze mnie podśmiewali... no, zaraz zacznie się "jego konik". Aż niedawno nadszedł moment, że z przerażeniem zrozumiałem, iż ten mój "konik" rzeczywiście zaczął się pojawiać. 

Jest wiele rytuałów zabijania, lecz własnymi oczami patrzę na rytualne zabijanie miast. Patrzę na zabójców miast jako na żywe wzory. Wyobraźcie sobie, że mógłbym kiedyś pokazać studentom takiego Vučurevicia, Šljivančanina, Biorčevicia... nawet ich nazwiska brzmią mitycznie! Jak łatwo byłoby - po ich pojawieniu się w auli, po ich wypowiedziach - wyjaśnić mroczną stronę opowieści o dobrym pasterzu i złym mieście, o Sodomie i Gomorze, o magicznym zburzeniu murów Jerycha, o wojennych fortelach maga Epeusza, który zbudował konia trojańskiego i o zburzeniu dumnego Ilonu, albo objaśnić klątwy zapisane w Koranie, że wszystkie miasta świata zostaną zburzone, a nieposłuszni mieszczanie przemienieni w małpy. Nie wątpię, że wymienieni, obecni mistrzowie burzenia chętnie (i bez wstydu) wyjaśniliby swoje motywacje. Może by nawet z dumą ujawnili je światu ponieważ od niepamiętnych czasów, od początku świata, burzy się miasta w imię "stałych przekonań" oraz wyższych, najbardziej rygorystycznych norm moralnych o charakterze religijnym, klasowym, rasowym... 

Ci, którzy nienawidzą miasta i burzyciele miast już nie są tylko zjawiskiem literackim, są rzeczywistością, żyją wśród nas. Należy jedynie zastanowić się z jakich głębin oszalałej duszy narodu wypłynęli na powierzchnię i dokąd to wyruszyli? Na jakich to szaleńczych przenośniach opierają się ich wyobrażenia? Jakiego rodzaju obrazy opanowały ich wyobraźnię... jakie straszliwe komiksy przeglądają? Oczywiste jest, że ich "komiksy" nie są idyllicznymi albumami poświęconymi zabytkowym miastom. Prymityw z trudem zgadza się na to, że coś mogło istnieć "przed nimi", jego etiologia jest bardzo prosta, wyłączna i jedyna, zwłaszcza gdy jest dobrze i systematycznie dopracowana przez ustne kawiarniane didaskalia. 

Przyznaję, że zjawiska, o którym mówię, trudno jest opisać. Być może znajdują się one poniżej granicy możliwej opisywalności. Dlatego proszę, abyście te rozważania potraktowali tylko jako swego rodzaju osobistą czarną gnozę, która pozwala mi, przy niewielkiej pomocy intuicji, w duszach prymitywów poszukiwać czegoś, co jest podobne do tego pradawnego, archetypicznego strachu przed miastem, który można wyczuć w najstarszych eposach tworzonych przez najeźdźców. Tylko dawno... pradawno, istniał pomimo wszystko "święty strach", zatem strach utrzymany w ryzach, jakby uregulowany. Dzisiaj można mówić tylko o pozbawionych wszelkich hamulców dążeniach rewindykacyjnych najniższego mentalnego habitusa. 

Wydaje się, że w doznających panicznego strachu duszach burzycieli miast wyczuwam złe nastawienie wobec wszystkiego co jest miejskie, zatem, wobec złożonych struktur semantycznych ducha, moralności, mowy, gustu, stylu... Przypomnę, że słowo "miejskość" łac. urbs, urbanus - miasto, miejski/ począwszy od XIV wieku aż do czasów najnowszych w najważniejszych językach europejskich zawsze znaczy to samo: ogłada, artykulacja, harmonia myśli i słowa, słowa i uczuć, uczuć i ruchu itd. Jeżeli ktoś nie potrafi podporządkować się prawom miejskim, to najłatwiej jest mu po prostu zburzyć wszystko co miejskie. 

Los Vukovaru, Mostaru, Baščaršiji złowróżbnie przypomina mi możliwy los Belgradu. Nie, nie myślę o tym, że pojawią się jacyś nowi, inni burzyciele, jacyś "obcy" pod murami twierdzy Kalemegdan. Obawiam się, wstyd powiedzieć, "naszych" mistrzów burzycieli. Bowiem nie burzy się miast jedynie z zewnątrz i fizycznie, lecz mogą być burzone od wewnątrz i na planie duchowym. I ten wariant jest znacznie bardziej pewny. Siłą oręża zdobywcy narzucają się nam jako współobywatele. W naszych warunkach, w bałkańskich krainach, gdzie migracje nie są wcale zjawiskiem wyjątkowym, niebezpieczeństwo przybiera całkiem nowe formy. Analogii nie można uniknąć. Jeżeli przywołamy lata wojny ludowo-wyzwoleńczej i stwierdzimy, że były to m.in. lata wielkich przesiedleń, przesiedleń dokonywanych pod bronią (było to swego rodzaju przymusowe przerzucanie ludności spoza miast do miast), to nie jest trudno wyobrazić sobie powtórzenie tego. Żyją jeszcze wśród nas ci, którzy mogliby ze szczegółami przypomnieć jak wyglądała ta ówczesna zbawienna odbudowa miast. 

Jeżeli więc obrońcy serbskich wsi oraz zawiedzeni zdobywcy miast chorwackich wkrótce rzeczywiście oferują się nam jako współobywatele, jako współmieszkańcy, a nawet gospodarze, to wiemy dobrze co nas czeka. Partyzantka rzekomo odbudowywała socjalnie miasta i karała społeczną dekadencję. Nowa nazi-partyzantka, ponieważ legenda o Sodomie i Gomorze zawsze jak przekleństwo dotyczy współczesności, oczyści serbską Sodomę i Gomorę ze zdrajców narodu i wszelkiego innego ludzkiego chłamu. Nową dewastację miast znowu będzie się przeprowadzać w imię wyższych i najwyższych celów. Prawdopodobnie komuś przyjdzie do głowy, aby i Belgrad trochę oczyścić rasowo. Dla bardzo wzniosłych narodowych przedsięwzięć zawsze można znaleźć także podstawy teoretyczne, jeżeli nasi przyszli Mykeńczycy w ogóle będą dbali o teorię. Wielki Vuk Stefanovič Karadżić1 pouczy nas, że w jego czasach Serb, Serbak, Serbowiec, Serbianin, Serbisko w miastach prawie nie chce przebywać, ponieważ tam właśnie pomieszkiwała antynarodowa, włoska, zniemczona i kosmopolityczna "hołota". 

Jeżeli więc i nas uznają publicznie za obcą, niezdrową i niedostatecznie serbską populację, jeśli zdecydują się na całkowicie rasowe i narodowe odrodzenie miast, to nas wszystkich, których nie zdołają wygnać na zawsze /a w tym kierunku usilnie działają/, to nas wszystkich, tak jak to święte księgi zalecają, pozamieniają w małpy...Dlatego gdy mówimy o Drugiej Serbii, moim największym zmartwieniem jest: jak uchronić pozostałości minionych środowisk miejskich i nie pozwolić, aby nas w małpy pozamieniano. 

Skłócone wspomnienia 
Z nostalgią powołam się na dawną wypowiedź, na której mi do dziś zależy: "Pewnego szczęśliwego dnia może nowa /prawdziwa/ jugosłowiańska konstytucja będzie się zaczynać słowami: W naszym kraju wszystkie pamięci są równouprawnione". Zasada ta byłaby przeciwstawiona podziałowi narodowych historii na dobre i postępowe, na mniej dobre i zaledwie dobre. Teraz już nie ma wspólnego kraju, a wojna o supremację wspomnień zaczęła się; wojna brutalna i brudna. 

Jest jakaś mroczna ironia w tym, że te dzisiaj tak bardzo skłócone wspomnienia wszystkie po kolei są wypaczone lub całkowicie zmyślone. Nieznajomość faktów historycznych jest nadrabiana barwnymi przesądami. Ponad połowa na wpół wykształconego ludu serbskiego, otumaniona przez "przywracanie godności" z rąk Miloševicia, jest przekonana, że Serbowie w średniowieczu jedli złotymi łyżkami. Nieporozumienie byłoby niewinne i można by je z łatwością zmieścić wśród podobnych niedawno skomponowanych wspomnień, gdyby nie ukrywało pewnych kanciastych implikacji. Podczas gdy my zręcznie posługiwaliśmy się złotymi łyżkami /nawiasem mówiąc, słowo "kašika" - łyżka - jest w serbskim pochodzenia tureckiego/, inni, chyba, jedli zupę rękoma, a zatem lokuje ich to co najmniej o stopień niżej w naszych obecnych przetargach... 

Ponadto, to bardzo znane zdanie: "mało który naród ma Studenicę2" należy do gatunku przetargów międzynarodowych. Studenica jest budowlą zasługującą na szacunek, szczególnie do trzech czwartych swojej wysokości, i zawsze podziwiałem mistrzów, którzy ją zbudowali i władców, którzy ich z daleka sprowadzili oraz zezwolili, aby tworzyli zgodnie za swoją najlepszą wiedzą i umiejętnościami... 

Prawdziwa opowieść jest znacznie bardziej schlebiająca niż propagandowy argument "mało który naród". W czasach, gdy budowano Studenicę, mało który naród w Europie, albo, powiedzmy, na Kaukazie, nie miał odpowiednika - własnej Studenicy. Istniały też najróżniejsze cuda architektury. Znane były liczne tajemnice budowniczych, natury estetycznej i metafizycznej, o których mądrości brutalnych miłośników naszej pięknej Studenicy nie ma pojęcia. 

Ekscesy narzuconych wspomnień, chociaż same przez się smutne, nie byłyby tragiczne, gdyby nie pobudzały negatywnych aspektów faktografii, lekceważenia prawdziwych wspomnień, własnych i cudzych, aż do prób fizycznego ich zacierania. Fenomen burzenia miast, straszliwy i oczywisty w tej chwili, zdradza, między innymi, wściekłość niezadowolenia z powodu zachowanych i nagromadzonych wspomnień. Dzikus chętnie by je zastąpił własną prahistorią. Nie mam tu na myśli tylko zniszczonych muzeów, spalonych bibliotek i archiwów, lecz także starte z powierzchni ziemi szlachetne zasoby form architektonicznych oraz wypływające z dzikich instynktów wypowiedzi. Takie wypowiedzi (przypomnijmy sobie tylko Studenicę) zawsze przekraczają ramy ograniczonej pamięci narodowej. Ponieważ nie mogą być wymazane, pozostają poza granicami prymitywnego "zdrowego rozsądku". A to właśnie rozjusza burzycieli, ponieważ czują się rozbrojeni wobec zawiłości mowy, której nie rozumieją. Tajemnicza morfologia ornamentyki, składania elementów budowlanych, formy stylu - wszystko to w ich oczach nabiera pozorów magii. 

Nowocześni barbarzyńcy niszczą też cmentarze tak samo systematycznie jak niszczą miasta. Ponieważ cmentarze są swego rodzaju miastami, znowu pojawia się paniczny lęk przed nagromadzoną "cudzą" pamięcią i niesamowitymi okultystycznymi, niezrozumiałymi przesłaniami. Przy tym burzyciele nie wiedzą - bo i skąd ? - że atakując wspomnienia swoich bliźnich, zrywają łańcuchy własnej pamięci antropologicznej. 

Nie istnieją kultury czyste etnicznie. Nieporozumienie, że takowe czyste kultury istnieją jest szczególnie zgubne na Bałkanach, gdzie bogactwo polega właśnie na wzajemnym przenikaniu się licznych narodów i kultur od tysięcy lat. Dla wyjaśnienia podam jeszcze jeden przykład: my, w Serbii, słusznie jesteśmy dumni z kamiennych cenotafów, tzw. figur przydrożnych (serbski - krajputaš). Chociaż mamy do czynienia z figurami wojskowych, najczęściej poległych w walkach z Turkami, nietrudno ustalić, że te pomniki są nawiązaniem do zarysów tureckiego "nišana", który, z kolei, swoje pochodzenie wywodzi od preislamskich, arabskich, fenickich, hebrajskich betylów (beatilus). Czy nasza figura przydrożna bardziej lub mniej mówiła, że jest autochtoniczną symboliczną serbską formą? 

Tak zwany komunizm lubił ukrywać, zakrywać, zakopywać pamiątki, wszystkie po kolei. Jeżeli już je, chcąc nie chcąc, akceptował, to dodawał do nich własną euhemerystykę. Przychylny wobec kompleksów prymitywów, uwalniał ich od strachu dzięki uproszczonym, powszechnie obowiązującym objaśnieniom, odkrywał tajemnice wielu hieroglifów, lecz i same hieroglify uwalniał od pradawnego sensu. Później, gdy przekształcił się w nacjonalizm, zaczął, mój Boże, odkrywać mądrość przeszłości. A teraz, jak troskliwy pasterz, selekcjonuje pamiątki i dzieli je na "swoje" i "obce"; jednym nadaje wyolbrzymione znaczenie, a innych nie toleruje. Jest przy tym gwałtowny, fanatyczny i nie znosi wyjątków. Nie ma w sobie czynnika hamującego. Nie ma nawet zwykłej licencji burżuazyjnego nacjonalizmu. Na przykład, nie ma ani odrobiny wiktoriańskiego estetyzmu, który nawet pewnemu zagorzałemu szowiniście starej daty pozwalał podziwiać piękno i wartości, bez względu na to, gdzie one są i czyje są. 

Rola inteligencji w klonowaniu nowego nacjonalizmu jest oczywista, lecz niechlubna. Nacjonaliści - dysydenci, w minionym okresie, byli ostro krytykowani, ale powierzchownie. Krytyka analityczna nie była dozwolona. Awantury jedynie podnosiły prestiż krytykowanych i zwiększały nakłady. Jednakże jest publiczną tajemnicą, że wielu liderów było dyskretnie powiązanych ze swoimi centralnymi, narodowymi komitetami. Stamtąd ich, w razie potrzeby, drogą pośrednią, włączano do obiegu. Dobroduszni inteligenci drugiego lub trzeciego rzutu widząc, że gra jest skomplikowana, a nawet trochę niebezpieczna, po cichu poddali się jej. Inżynierowie ludzkich dusz niezauważalnie przekształcali się w kapłanów i egzegetów odnowionej pamięci narodowej. Wieże narodowych fantazmatów wznosiły się i rozpościerały swoje cienie. Wielce anachroniczne akademie nauk i sztuk - a było ich w Jugosławii osiem! - w dużej mierze, jak laboratoria w Nowej Atlantydzie Bacona, przygotowały in vitro wirus nowej choroby. A później, jak wiemy, buteleczki i retorty zaczęły pękać, duchy wyrwały się na wolność i epidemia zaczęła się szerzyć. 

Wirus niestety, natrafił na bardzo sprzyjające warunki. Na Bałkanach do narodowych sentymentów i rewindykacji zawsze wtrąca się jakiś fatalny, wieczny nadmiar epickiego hormonu. Plemienne, szczepowe, narodowe dramaty są przeważnie rozumiane zgodnie ze scenariuszami eposów i epopei narodowych, które znamy z literatury powszechnej oraz, znacznie lepiej, ze studiów sławnych folklorystów. Ciągle operuje się wyobrażeniami o zagrabionej wielkości, o unicestwionej doskonałości jakiegoś Złotego Wieku, albo równie heroicznego Wieku Srebrnego. Przeklina się tajemne siły, które doprowadziły do zagłady. Oczekuje się bohaterów lub bohaterskich pokoleń, które ponownie odzyskają legendarny "palladion", magiczny substytut tożsamości, sumę zbiorowej pamięci, sumę odwiecznej siły, dzięki której można będzie odzyskać to, co zostało zatracone. 

Nie jest moją rolą, albo nie całkiem moją, abym oceniał rolę słowa literackiego w generowaniu fikcyjnej pamięci narodowej. Jednakże faktem jest, że nasza narodnicko-patriotyczna książka, tak samo jak i literatura z czasów wojny ludowo-wyzwoleńczej, zawsze w jakiś sposób pozostaje poza obszarem miasta. A to jest zagadka, która mnie interesuje. 

Mówią, że powieść jest wybitnie miejską formą literacką, w odróżnieniu od eposu lub sagi, które z pochodzenia i funkcji społecznej są formami przedmiejskimi. Mówią, że nie ma wielkiej powieści, która nie nosi w sobie przynajmniej jednego wielkiego miasta. Powiadają też, że nie ma wielkiego miasta, w którym nie ukrywa się co najmniej jedna nie napisana powieść. Urbanistyczne techniki symulacyjne, a nawet modele matematyczne, które im towarzyszą, często opierają się na analogiach ze strukturą i narracją pewnej idealnej powieści. 

Zasadę można udowodnić także przez sprowadzenie do absurdu. Gdybyśmy, na przykład, z Wojny i pokoju wyodrębnili dwie rosyjskie stolice, a z tekstów usunęli wszystkich panów stolicy, to by nie zostało nic więcej, oprócz tradycyjnych ruskich bylin. Pozostałyby tylko z rozmachem nakreślone opisy ludu, który walczy, ozdobione wystarczającą ilością filozoficznych recytatywów. 

Eksperyment ten pomaga chociaż trochę wyjaśnić, dlaczego współczesna serbska powieść wojenna (retrospektywna, o pierwszej wojnie światowej), powieść, w której nie ma ani miasta, ani miast, a może i nawet prawdziwych mieszczan, dzięki swoim efektywnym, a zatem nie poetyckim funkcjom, skutecznie zastępuje dawną bohaterską pieśń ludową. Jednocześnie byłoby to wyjaśnienie jej stwierdzonej siły hipnotycznej. Obrazy dawnej, odległej przeszłości, "starych, dobrych czasów", zatrzymane i utrwalone, mieszają się z rzeczywistymi sytuacjami życiowymi naszych czasów. Oddzielają się od tekstu i łatwo nabierają samodzielnego życia, a usamodzielniona metafora może być jedynie sloganem, hasłem. Tak też wykonuje swoją pracę: niezauważalnie staje się wzorem zachowań, paradygmatem indywidualnych decyzji oraz czynów. Ostatecznie, jak każda wojenna magia, serbska powieść wojenna sama przez się wzywa do bohaterskich czynów, przywołuje krew i płomienie... 

Zatem, regres jest niewątpliwy, nawet u znanych pisarzy, autorów bardzo obszernych powieści. A cóż dopiero przepływa w głowach małych poetów i poetów na prowincji! A cóż dopiero waży się w głowach wojowniczych bardów ludowych! Wynika z tego, że gęśle są ciągle jeszcze niezastąpionym instrumentem narodowej mnemotechniki. W oczywisty sposób bardziej są rażące niż powieści w stylu Tołstoja, chociaż - na przykład w haniebnej zgrozie bośniackiej jawy - dwa rodzaje tej samej misji literacko-narodowej dosyć dobrze się uzupełniają. 

Przełożyła Krystyna Bąk 



* Tekst odczytany po raz pierwszy w kwietniu 1992 roku podczas spotkania "Kręgu Belgradzkiego", opublikowany był w piśmie "Borba" (28 IV 1992), a następnie w książce Grad i smrt. 

Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.
----------------------------- 
Przypisy: 
1 Vuk Stefanović Karadżić (ur. 26.10.1787 r. we wsi Tršić, Serbia, zm. 7.02.1864 r., Wiedeń), wielki serbski językoznawca, historyk i etnograf, autor przekładu Nowego Testamentu na język serbski, reformator i twórca nowoczesnego serbskiego alfabetu cyrylickiego. 
2 Studenica - klasztor prawosławny, wzniesiony jako główna fundacja władcy Serbii, wielkiego żupana Stefana Nemanji (ok. 1170-1196), główna cerkiew Zaśnięcia Matki Boskiej z lat 1183-1191, zabytek architektury serbskiej łączący elementy bizantyńsko-bałkańskie z romańskimi