Krasnogruda nr 6. HANS KOSCHNICK: Most nad Nerewetą.

Krasnogruda nr 6. HANS KOSCHNICK: Most nad Nerewetą.

Zamach na administratora 
Październik 1994
 

Z zamachem na administratora zawsze musieliśmy się liczyć; mógłby to być nawet zamach pancerny. Wiedzieliśmy, że mój pobyt tutaj niejednemu popsuje szyki. Przy tym nie chodziło tu w pierwszym rzędzie o politykę. Jeśli gdzieś tak długo, jak tutaj, panuje wojna, która niszczy przy okazji porządek państwowy, i nie ma nikogo, kto troszczyłby się o utrzymanie prawa, stopniowo rozwijają się stosunki, w których większości wiedzie się bardzo źle, mniejszości zaś, szczególnie posiadającej energię kryminalną powodzi się bardzo dobrze.

Ci wojenni profitierzy zarabiają bardzo dobrze na wojnie, czy przynajmniej na niepewnych stosunkach panujących w tym okresie. Dlatego też nie są specjalnie zainteresowani zmianą czegokolwiek. W Mostarze mówi się o nich po prostu: Mafia. Słowo mafia brzmi przy tym dość spektakularnie, być może zbyt spektakularnie. W każdym razie jednak jasne jest, że powoduje kłopoty. Sami Chorwaci przyznają, że mają kłopoty. Niekoniecznie mówią nam o nich podczas naszych codziennych narad, ale można to wyczytać między wierszami, gdy ze specjalnych okazji spotykamy się na dłużej przy kieliszku wina. Wówczas chorwaccy politycy zaczynają mówić także o swych kłopotach, opowiadają, jakie trudności mają z własnymi ludźmi. Również burmistrzowi nie jest łatwo utrzymać w porządku wszystkie te siły, które w wyniku wojny zyskały tu znaczenie i wpływy. 

Dla takich ludzi ja stanowię zagrożenie - tak samo jak cała administracja europejska. I my wiemy, że nie ma stuprocentowej ochrony. Moim zadaniem tutaj jest doprowadzenie do stanu, w którym ludzie będą znowu ze sobą rozmawiać, zostaną nawiązane kontakty - nie osiągnę tego siedząc w swoim biurze, lub jeżdżąc po mieście samochodem z opancerzonymi szybami. Nie wystarczy też jeśli uścisnę rękę kilku wybranym osobom. Ja chcę i potrzebuję bezpośredniego kontaktu z ludźmi w tym mieście. A to sprawia, że nawet przy najlepszych ochroniarzach nie da się wykluczyć ryzyka. 

Jednakże wielka to różnica, czy ktoś - tak jak stało się to latem - werbuje tylko ludzi do zamachu, czy też w końcu zamach ten zostaje dokonany. Wiemy o tym, że niektórzy spośród zwerbowanych latem oddali się w ręce władz niemieckich. Woleli iść do więzienia, niż wcielać w życie plany. Tutejsi aktorzy opuścili miasto, gdy my je objęliśmy, jednakże później wrócili, wcale w niemałej liczbie. We wrześniu podejrzewaliśmy, że coś wzbiera. 

Weekend z 10. na 11. września był właściwie kamieniem milowym dla naszej administracji: ukończenie finansowanego i zbudowanego przez Anglię pionierskiego mostu bezpośrednio w centrum miasta, tam gdzie znajdował się dawny most Tito, było dla wszystkich tutaj niesamowitym ułatwieniem, ponieważ dzięki niemu mieliśmy wreszcie znowu bezpośrednie połączenie ze wschodu na zachód - mimo, że Chorwaci nie byli specjalnie szczęśliwi z tego powodu. W ich oczach most ten miał pomagać jedynie drugiej stronie, ponieważ łączył obszar muzułmański: wschodni brzeg z małym muzułmańskim przyczółkiem na zachodnim brzegu. Te chorwackie zastrzeżenia wskazują dobitnie, jak trudno było tu udzielać pomocy: Z jednej strony wszyscy wiedzą, że wschodnia strona jest znacznie bardziej zniszczona niż zachodnia, i w związku z tym potrzebuje ona odpowiednio więcej pomocy. Z drugiej jednak, Chorwaci życzą sobie, abyśmy rozdzielali pomoc według parytetów - co nie jest możliwe, jednakże nie może nawet w najmniejszym stopniu powstać wrażenie jednostronności. I w ten sposób udało mi się uspokoić stronę chorwacką, mówiąc, że będziemy finansować także odbudowę mostu Potoci. Ten most, to tylko zwykły most saperski, którego oba brzegi są kontrolowane przez Chorwatów. Oba mosty to tylko prowizorki. Pierwszym mostem, który zostanie w Mostarze odbudowany z kamienia będzie most Zarenski, stary most celny; w chwili obecnej pozostały po nim jedynie resztki przęseł. To on będzie łączyć znowu obie grupy narodowe. Burmistrzowie Orucevic i Brajkovic przyrzekli, że otworzą ten most wspólnie. 

W wieczór poprzedzający otwarcie mostu Tito siedzieliśmy razem w hotelu Ero, gdy nagle otrzymałem nieoczekiwany telefon z Mostaru. Wynikało z niego, że prezydent Bośni-Hercegowiny, Alija Izetbegovic, chciałby się spotkać ze mną następnego dnia w porze obiadowej w Sarajewie. Chciałby on porozmawiać ze mną o sprawach, które będą odgrywać ważną rolę podczas wspólnego spotkania z prezydentem Chorwacji, Franjo Tudjmanem w Zagrzebiu, w nadchodzącym tygodniu. Głównie chodzić miało o dalszą pracę Unii Europejskiej na rzecz Federacji w Bośni-Hercegowinie, i w związku z tym o przyszłość Mostaru. 

Naturalnie chciałem pojechać, jednakże bardzo trudno było umieścić tę podróż w moim rozkładzie zajęć na jutro. Pierwszy zamiar udania się do Sarajewa helikopterem Unproforu musiał niestety upaść - w następnym dniu nie mieliśmy do dyspozycji helikopterów. Samochód także trzeba było wykluczyć, ponieważ musielibyśmy przejechać przez linie serbskie, a Serbowie wymagają zgłoszenia przejazdu przynajmniej na 24 godziny wcześniej. Otwarta droga z Mostaru prowadzi przez góry Igman, i może być w niektórych miejscach ostrzelana przez jednostki serbskie. Mimo to zdecydowałem się, że pojadę tą otwartą drogą przez góry - nawet jeśli nie jest to całkowicie bezpieczne. 

Jednakże w kręgu administracji wybuchła dyskusja. Mój kolega ze Szwecji, Bo Kälfors, ostrzegał, że jazda przez góry jest zbyt ryzykowna. "Tam się strzela!" A następnie wybuchła kłótnia o to, czy rzeczywiście jest to tak pilne, czy muszę jechać następnego dnia: pojedziesz, nie pojedziesz, pojedziesz. Dyskusja biegła w tę i z powrotem, i tak mijał czas, aż wreszcie zdecydowaliśmy kolejny raz próbować otrzymać helikopter. Wtedy nagle rozległ się straszny hałas, było to krótko po północy. Jak się później okazało, strzelano z broni pancernej do mojej kwatery. Podczas tego ataku moja sypialnia pozostała nieuszkodzona, ale pokój mieszkalny i inny jeszcze zostały zniszczone. Mogę więc podziękować mojemu ambasadorowi ze Szwecji, który rozpoczął tę debatę, oraz prezydentowi Izetbegovicowi od którego telefon sprawił że, nie było mnie w moim pokoju. Może właśnie im obu zawdzięczam życie. Nigdy nie wiadomo. 

W zamieszaniu, które nastąpiło potem ważne było, by nie powstały niepotrzebne plotki, aby w mieście nie szerzyła się panika i niepokój. Ważnym było także, aby nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków, a szczególnie nie podejrzewać przedwcześnie jednej ze stron. Dlatego też w swym pierwszym oświadczeniu powiedziałem, że nie wiemy kto strzelał, i że jest prowadzone dochodzenie. Z mojego punktu widzenia nie mogło zdarzyć się to, żeby ten zamach został przypisany bezzwłocznie którejkolwiek grupie narodowościowej. 

Szybko jednak wydało się, że ten pocisk pancerny został wystrzelony z działki leżącej po chorwackiej stronie, niedaleko hotelu Ero. Dochodzenie wykazało, że z dużym prawdopodobieństwem byli to Chorwaci, którzy strzelali na zlecenie innych, stojących za nimi, których nazwiska nie są nam znane. Aresztowano czterech ludzi. Po długim śledztwie są oni znowu wolni. Ja w tych przypadkach nie nalegałem na dalsze postępowanie karne, w końcu w postępowaniu nie chodziło o inspiratorów, lecz o ludzi, którzy moim zdaniem zostali wynajęci, tak zwane małe ryby. Mnie interesują ci stojący za nimi. 

Zagrzebscy Chorwaci natychmiast wyrazili ubolewanie z powodu działań chorwackich terrorystów, szczególnie chorwacki prezydent Franjo Tudjman podniósł wielki hałas i wskazał swoim ludziom w Hercegowinie na ich poprzedników. Niektórzy spośród mieszkańców strony chorwackiej byli naprawdę oburzeni tym atakiem - nawet krytycy naszej administracji mówili: Tego było za wiele, to nie powinno było się zdarzyć. Co prawda ze strony chorwackiej spotkał mnie sceptycyzm i krytyka, ale nagle można było wyczuć pośród sceptycyzmu także irytację i współczucie. Nie można więc w żaden sposób zarzucić Chorwatom, że przeszli do porządku dziennego nad tym zamachem. 

Zamach ten miał w końcu swoje pozytywne strony: przynajmniej przez jakiś czas Chorwaci okazali się być chętni do współpracy, co z pewnością było wynikiem nacisków z Zagrzebia. Hardlinerzy, którzy zwykle hamowali wszelkie poczynania, wycofali się. W ciągu dwóch i pół miesiąca począwszy od końca lipca musieliśmy bowiem obserwować blokadę wszystkiego, co miało prowadzić do zespolenia miasta: stworzenia wspólnej policji i połączonego zarządu. Przy tym mój bezpośredni partner do rozmów, Mijo Brajkovic, burmistrz strony chorwackiej, z reguły bardzo chętny do współpracy, ostrzegł mnie przynajmniej raz: "nie tak szybko, panie Koschnick!" Za kulisami stali ludzie, którzy organizowali blokady, i którzy hamowali także Brajkovica. Te zastrzeżenia można było wyczuć najwcześniej w massmediach, które mówiły o naszych działaniach w tym kierunku tonem negatywnym. 

Jednakże po ataku, również i tu zdecydowanie się poprawiło; nie wszystko, co robiła administracja, było wreszcie przyjmowane tak sceptycznie i wrogo jak poprzednio. Trzeba bowiem wiedzieć, że dziennikarze tutaj są wyraźnie pod wpływem polityki, wystarczająco często próbowałem pobudzić ich do tego, by zaufali bardziej swemu osobistemu zdaniu, by działali w zgodzie ze swym zawodowym prawem do krytycznego sprawdzania informacji. Ale oni mają związane ręce- - łatwo to wyczuć. 

W dodatku duże znaczenie dla ludzi po obu stronach miasta miał fakt, że po tym zamachu zostaliśmy nadal, że kontynuowaliśmy pracę. Mogliśmy to wyczuć w czasie rozmów tu, w administracji, nawet jeśli nie zostało to bezpośrednio powiedziane. Dawniej u wielu można było wyczuć pewien sceptycyzm. Mieli oni z pewnością wrażenie, że uciekniemy stąd, gdy tylko padną pierwsze strzały. 

Dla mnie osobiście było natychmiast po zamachu sprawą jasną, że zostanę. Inaczej oznaczałoby to, że zamachowcy osiągnęli swój cel - usunięcia stąd mnie i administracji. Minister spraw zagranicznych, Klaus Kinkel, zadzwonił do mojej żony w Bremie. Zapytał ją, czy ma mnie odwołać, pozostawiając swą decyzję w jej rękach. Jej stanowisko była zdecydowanie jednoznaczne: już wcześniej rano w rozmowie telefonicznej powiedziała mi, że nie wolno mi stamtąd uciec, skoro raz już zdecydowałem się tam pojechać. 

Ale byłbym w stanie zrozumieć każdego z moich współpracowników, który po tym ataku wolałby się pożegnać z nami. Dlatego też rano zwołałem wszystkich pracowników administracji i dałem każdemu wolną rękę wycofania się. Powiedziałem jasno i wyraźnie: "Ten, kto odejdzie, nie jest tchórzem! Pozostanie lub odejście musicie omówić dokładnie z waszymi rodzinami. Naszym zadaniem tu jest praca w celu odbudowy, nie jesteśmy tu po to, aby nas odstrzelić." I tak też myślałem; to nie była tylko retoryczna propozycja. Naprawdę rozumiałbym każdego, kto by się zgłosił. 

Ale wszyscy współpracownicy stwierdzili, że chcą zostać. Trzeba przy tym zdać sobie sprawę, że nie wszyscy, tak jak ja, osiągnęli wiek emerytalny. Nasz sztab składa się z młodych ludzi, którzy mają życie przed sobą - jednak nawet 26 - letnia sekretarka zdecydowała się zostać tu. Wszyscy oni powiedzieli: "Mamy tu zadanie do wykonania." 

Wydaje mi się, że ta decyzja miała coś wspólnego także ze szczególną atmosferą w Mostarze i wewnątrz naszej administracji. Bardzo mała ekipa ludzi, pochodzących z różnych krajów Europy szybko się ze sobą związała. Chodzi tu o ludzi, którzy przybyli na te tereny ochotniczo - chcieli i chcą coś ruszyć, a nie zastygnąć w codziennej rutynie. Wśród nich jest wiele indywidualności: ludzie, którzy zawsze fascynują. Żyjemy i pracujemy razem na bardzo małym terenie. Spotykamy się już na śniadaniu, potem na odprawie porannej, i potem jeszcze wielokrotnie w ciągu dnia. Wieczorami siedzimy razem, dyskutujemy o rozwoju pracy w Mostarze - i przy tym powstaje atmosfera, która dobrze nam robi. Mamy świadomość współprzynależności i chęci zdziałania czegoś. 

I oczywiście ludzie w administracji są zafascynowani miastem, które na wielu już rzuciło urok. Jest tu specyficzna atmosfera: wskutek swej sytuacji w Mostarze wielu współpracowników jest bardzo otwartych, szukają okazji do rozmów, są wdzięczni za dobre kontakty. Z pewnością każdy tutaj nawiązał stosunki zawodowe, i odkrył niejedną tajemnicę tego terenu. Choćby dlatego warto tu być. Uważam, że w stosunku do tych ludzi trzeba także być zobowiązanym. 

Mały, ale ważny przełom 
Kwiecień 1995 
W międzyczasie nauczyłem się być nieco nieufnym podczas podpisywania dokumentów i składania obietnic. Gdy jedna ze stron podpisuje układ, nie znaczy to jeszcze wcale, że będzie go realizować. Takich doświadczeń miałem tu dosyć, poczynając od lipca 1994 roku. Ale teraz uczyniliśmy wielki krok naprzód - jestem całkiem spokojny, i wierzę w możliwość połączenia miasta. 

Znowu jednak wraca sprawa wspólnej policji, w której już na początku kwietnia osiągnęliśmy pewne porozumienie: przywódcy chorwaccy, tu w Mostarze wypowiedzieli się za udziałem w pierwszym etapie wprowadzania tego przedsięwzięcia - strona muzułmańska była już od dawna na to gotowa. Jeśli w następnych tygodniach wszystko rzeczywiście zostanie odpowiednio zrealizowane, to możemy budować wspólną centralę pod przewodnictwem policji Unii Europejskiej. W ten sposób przekroczyliśmy przepaść, która zdawała się być nie do pokonania. Dla mnie osobiście jest to powód do tego, by powiedzieć, że warto tu zostać i zobaczyć, jak strona chorwacka zrobi następny krok. 

Przewiduje się, że policjanci obu stron będą się w przyszłości spotykać w tej kooperacyjnej centrali. Miałoby to na celu uzyskanie na bieżąco informacji o tym, co robi druga strona, oraz koordynowanie zadań ponadgranicznych. Jest to ważne chociażby z tego powodu, że świat przestępczy dawno już zjednoczył się ze sobą - spekulanci, szmuglerzy i inni współpracują ze sobą między wschodem a zachodem, mogą to potwierdzić nasi policjanci Unii. Chorwaci i Muzułmanie natomiast mogą liczyć jedynie na współpracę swej policji. Kryminaliści nie żądają narodowej i kulturalnej samodzielności, oni od dawna już pracują bez granic. Wydaje mi się, że politycy stopniowo zauważają, że muszą coś zrobić przeciwko handlowi bronią, paserstwu samochodów i innym działaniom przestępczym. 

W pierwszej fazie formowania Chorwaci i Muzułmanie nie powinni iść wspólnym frontem. Znacznie ważniejszym byłoby, aby przedstawiciele grupy narodowościowej zjednoczyli się po swojej stronie linii demarkacyjnej z policją Unii Europejskiej i utworzyli wspólnie z nią jeden front. W ten sposób tworzy się wyraźny podział i strona chorwacka nie będzie miała wrażenia odciągania jej od wytyczonej linii. 

Zasadniczo postępujemy tak, jak w Nowym Jorku: tam również w Bronxie zatrudnia się policjantów, którzy pochodzą z tej dzielnicy, są akceptowani przez mieszkańców i nie czują się obco, podczas gdy w Queens angażuje się policjantów z tamtejszej dzielnicy. 

W ten sposób i tu, w Mostarze, dzielnice byłyby w dalszym ciągu jasno oddzielone. To z pewnością było inaczej zaplanowane w momencie, w którym tu przyszliśmy. Ale teraz wydaje mi się, że jest to w tym pierwszym okresie rozwiązanie możliwe do wykonania, ponieważ pozwala na wspólne akcje w zwalczaniu zorganizowanej przestępczości - tak właśnie jak w Nowym Jorku. 

Tworząc tę centralę nie mamy jeszcze wprawdzie wspólnej policji, ale jest to znaczny krok naprzód, ponieważ strona chorwacka zasygnalizowała w ten sposób, że jest gotowa do współpracy w tej ważnej dziedzinie. Wiadomość przekazana przez burmistrza Brajkovica i jego kolegów brzmi: chcemy, ale potrzebujemy więcej czasu. 

Oczywiście nie mogę wykluczyć, że jutro ktoś wystąpi przeciw i będzie próbował zignorować podpisy swoich przywódców. Ale właściwie w tym przypadku bardzo się tego nie obawiam. Ma to związek z wydarzeniami sprzed podpisania układu. Przed paroma dniami wróciłem z obydwoma burmistrzami Mostaru z Waszyngtonu. Spotkaliśmy się tam, aby z okazji pierwszego jubileuszu Układu Waszyngtońskiego podyskutować o Federacji Bośni i Hercegowiny, oraz o perspektywach tego związku. 

Już przed podróżą zwróciłem politykom chorwackim uwagę na to, że w Europie i Waszyngtonie obserwuje się bacznie ich zachowanie. Powiedziałem: Tu nie chodzi tylko o Mostar, lecz o całą Federację, której powodzeniem zainteresowani są nie tylko Amerykanie, lecz także cała Unia Europejska. Szczególnie podczas trudnych spotkań, dotyczących otwarcia granic w mieście, starałem się wyjaśnić Chorwatom: Będziecie zdumieni, będąc w Ameryce, jak bardzo oczy jej mieszkańców zwrócone są w waszą stronę. Wasi przywódcy, w osobach burmistrzów, będą zdziwieni zainteresowaniem, jakie wzbudzają u prezydenta Clintona. Ich odpowiedź na moją opinię brzmiała - bzdury. "Nie jesteśmy przecież tak ważni, jesteśmy tylko małą plamką na mapie Europy, załatwiamy swe sprawy sami." 

Po swym powrocie burmistrzowie zdali sprawę ludziom tu, na miejscu, z tego, jak zainteresowana jest Ameryka tym, by Projekt Mostarski zafunkcjonował, oraz że prezydent Clinton powiedział prezydentowi i wiceprezydentowi Federacji: Jeśli się to wam nie uda, wstrzymamy swe poparcie dla was, jeśli jednak projekt się powiedzie, podwoimy swe zaangażowanie. Było to - w swej jednoznaczności - zaskoczeniem również dla mnie. Amerykanie bardzo zaangażowali się, nawiasem mówiąc, również w sprawę policji w Mostarze. I nie było to działanie jednorazowe: do tej pory otrzymuję telefony z Waszyngtonu, czy wszystko przebiega zgodnie z planem i obietnicami złożonymi przez Chorwatów. 

W Waszyngtonie zadałem sobie wiele trudu, aby nie postawić żadnej ze stron pod pręgierzem światowej opinii publicznej. Muzułmanie zarzucali mi nawet dlatego po cichu, że byłem zbyt tchórzliwy, że powinienem był jasno naświetlić blokującą postawę strony chorwackiej. Ale ja próbowałem odwołać się do tego, że Chorwaci obiecali mi po powrocie do domu rozwiązanie problemu policji. Od tego teraz zaczynamy. 

Następne trudności dopiero nadejdą, wkrótce znowu możemy znaleźć się w punkcie, z którego wydawać by się mogło, że nie ma wyjścia. Wówczas należy jednak pokazać swą wytrwałość, tak jak było to w tym przypadku. 

Ważne jest przy tym, że republika chorwacka mogła spostrzec jak istotne jest powodzenie projektu dla jej szacunku i poważania. Zagrzeb jest strategicznie zainteresowany tym, żeby Federacja funkcjonowała, ponieważ nie chce być izolowany w Europie - pomoże nam więc w trudnych przypadkach. I wzajemnie, my także w imieniu naszych mocodawców - Unii Europejskiej, zadbamy o to, by rząd chorwacki pamiętał o złożonych przyrzeczeniach. Ale również tutaj nie można sobie wyobrazić prostego schematu nakazów: wprawdzie Zagrzeb ma niewątpliwie silny wpływ na chorwackich przywódców Hercegowiny. Jednakże nie można próbować rozwiązywać wszystkich problemów, na które tu napotykamy, poprzez Zagrzeb. Moim zadaniem jest bowiem współpraca z ludźmi, i oni właśnie mają wcielać w życie konkretne reformy. Z doświadczenia wiemy, że mają oni tu dosyć pola do manewru, aby zablokować niektóre sprawy w swej codziennej pracy, nawet jeśli pod naciskiem Zagrzebia zgodzili się na współpracę. Jeśli nie da się inaczej przeciwstawią się innym podjętym decyzjom, a do tego nie chcę i nie mogę dopuścić. Dlatego tak ważne jest, żeby dowództwo chorwackie było świadome tego, że ja nadal traktuję je serio. 

Lecz ja oczekuję teraz od nich pewnej zmiany sposobu myślenia: ważnym doświadczeniem dla nich było stwierdzenie, że Mostar nie jest tylko małym, lokalnym projektem, lecz że chodzi w nim o coś więcej. Założę się, że oni tego szybko nie zapomną. Na dodatek obie strony miały w Ameryce możliwość dokonania wymiany doświadczeń, i z pewnością spostrzegli, że mają ze sobą wiele wspólnego, o wiele więcej niż chcieli to przyznać podczas rozmów w mieście. Dlatego też oczekuję, że trzecie półrocze będzie dla naszej administracji bardziej efektywne. 

Pozwalam sobie na takie stwierdzenie również i z tego powodu, że w Mostarze coraz bardziej widoczne są owoce naszej pracy. Czy to otwarcie przez nas pierwszych szkół i przedszkoli; czy to, że Mostaryjczycy czują się bardziej bezpieczni. Stwierdzają oni, że w ciągu okresu kiedy tu jesteśmy klimat w mieście uległ zdecydowanemu złagodzeniu. Również policja Unii Europejskiej przyczynia się do tego, czego dowodem jest zmniejszenie się liczby przestępstw. Sama jej obecność daje ludności pewność i poczucie bezpieczeństwa, że przynajmniej nie zdarzy się to, co najgorsze. Wszystkiego tego dowiaduję się z rozmów, które prowadzę w mieście. Wielu Mostaryjczyków mówi mi: "Zostańcie, prosimy, nie odchodźcie! Dopóki wy tu jesteście nie ma strzałów w mieście." Ludzie wiedzą więc, że to myśmy przynieśli tu spokój. Wielu wie wprawdzie także, że nie możemy nic zrobić przeciwko serbskim atakom. Ale to nie one stanowią ich główny problem. Największy strach wśród ludzi w mieście wzbudza fakt, ze między Wschodem a Zachodem, to znaczy między Muzułmanami a Chorwatami mogłaby znowu rozpocząć się walka. I w tym temacie uznają nas za pośredników, za siłę, która może rozwiązać i załagodzić konflikty. 

Otrzymuję coraz więcej zaproszeń od Mostaryjczyków, którzy pytają, czy mógłbym przybyć do nich na weekend na obiad - i nie są to jedynie zaproszenia pochodzące od stowarzyszeń, czy organizacji, lecz także od rodzin i osób prywatnych. Zapraszani są także moi koledzy z administracji. Znacznie więcej zaproszeń wystosowuje strona muzułmańska niż chorwacka, ale nadchodzą one z obu stron. Zanika stopniowo tendencja traktowania nas jak intruzów. 

Również podczas różnych oficjalnych uroczystości, na przykład otwarcia szkół, ludzie traktują nas jak partnerów do rozmów, którzy próbują stać po ich stronie. Wówczas często pada pytanie, czy można mnie odwiedzić - nierzadko pytania te kierują ludzie, którzy kiedyś żyli w Niemczech. Teraz chcieliby wspomóc mnie, nie mając samemu żadnych konkretnych interesów. Mówią często: "Znam swoje miasto, i chętnie panu o nim opowiem". Takie osobiste rozmowy, w których nie chodzi o prywatne prośby lub żądania, mają miejsce coraz częściej. 

Podczas tych uroczystości otwarcia nie przeszkadza mi też, że strona chorwacka szczególnie stara się o to, by widoczne były ich narodowe symbole. Hymn chorwacki ma piękną melodię i jego odegranie potwierdza respekt dla kultury drugiego narodu. Ludzie w tym momencie są nastawieni bardzo patriotycznie, i nie jest to dla nikogo zaskoczeniem. Znoszę to wszystko z pełnym opanowaniem, mimo, że moje prywatne zapotrzebowanie na wystawianie symboli narodowych na światło publiczne, jest od 1945 roku całkowicie wyczerpane. W młodości musiałem maszerować za zbyt wieloma flagami, śpiewając jednocześnie "Flaga narodowa znaczy więcej niż śmierć" - i dopiero znacznie później dowiedziałem się, co to znaczyło w konsekwencji. Bardzo to we mnie utkwiło, i uczyniło bardzo wrażliwym. 

Próbuję więc uświadomić Mostaryjczykom, że jestem pełen respektu dla ich narodu i jego symboli; jednak pięćdziesiąt flag narodowych jest bliższych mej kulturowej tożsamości, niż jedna. Mogą więc spokojnie przekonać się, że takie uroczystości można też obchodzić inaczej, i że szkoły można otwierać bez patosu, i z większą swobodą. Po prostu nie mogę znieść, gdy dzieci muszą publicznie składać przyrzeczenie, że nigdy nie będą rysować po ścianach, i że będą przestrzegać innych tego typu zasad. To takie sztywne, i tak sprzeczne z naturą dziecka. Jeśli dzieci coś zbroją mogę przecież podjąć działania pedagogiczne. Ale przy takich okazjach nie powinno się żądać od nich tego typu zobowiązań, czas totalitarnych reżimów, które tego wymagały, minął, miejmy nadzieję... 

Podczas prywatnych spotkań ludzie opowiadają mi wiele prywatnych historii, i dzięki temu dowiaduję się też wiele o historii miasta. Naprawdę nie można zapomnieć, jak bardzo odczuwanie pojedynczych zjawisk jest zależne od doświadczeń osobistych i rodzinnych. Dotyczy to też sytuacji, w których wszyscy odnieśli odmienne wrażenia: jeśli żona straciła męża, ma jego obraz przed oczami niezależnie od kwestii w jakim celu i na czyj rozkaz walczył. A jej prawo do żałoby nie powinno być dla nikogo powodem do nieporozumień. 

Podczas takich rozmów słyszę także głosy krytyki w stosunku do władz miasta. Powiedzieć coś takiego nie ważą się tu ludzie nigdzie, poza swymi czterema ścianami. W rozmowach publicznych, na przykład na ulicy, nie słychać głosów krytycznych przeciw swoim ludziom. Jedynie w kręgu prywatnym słyszę jak zarząd miasta utrudnia życie swym ludziom. Dowiaduję się na przykład w ten sposób, gdzie musimy szybko pomóc z materiałami budowlanymi, ponieważ zarząd miasta pozostaje głuchy na ich prośby. Jest to jedna z form lepszego poznania konkretnych warunków życia ludzi. 

Niewielu spośród nich ma odwagę głośno się wypowiedzieć. Przyczyną tego są między innymi gorzkie doświadczenia w tej mierze; przede wszystkim dotyczą one niektórych Serbów, którzy pozostali w mieście. W naszych spotkaniach biorą udział oficjalni rzecznicy Serbów. Zmuszeni oni są jednak do tolerowania dwóch jedynie istniejących partii, chorwackiej HDZ i muzułmańskiej SDA; właściwie zostali oni nominowani przez te dwie partie. Wśród Serbów są tacy, którzy mówią, że ci ludzie nie reprezentują ich wszystkich, szczególne wątpliwości mają w związku z jednym z nich. Jeśli jednak zadaję im pytanie, kto w takim razie jest ich reprezentantem, nie mogą nikogo wymienić. Oficjalni reprezentanci są rzeczywiście w trudnej sytuacji: z pewnością czują oni nacisk tutejszych przedstawicieli władzy, równocześnie jednak są świadomi tego, że nazywani są przez niektórych członków swego narodu kolaborantami. 

Z otwartą krytyką administracji spotykam się rzadko - co jednak nie znaczy, że nie brak rozczarowań. Niestety, nie znajduje to wyrazu w bezpośrednich rozmowach. Przy tym ja sam zmuszony byłem w ostatnim tygodniu skrytykować pracę kilku moich współpracowników. Jest kilka zagadnień dotyczących odbudowy, w których nie zaszliśmy tak daleko, jak bym sobie tego życzył. Niektórzy zbyt długo wahają się w fazie planowania i podejmowania decyzji. Moim zadaniem jest wówczas wkroczyć z pytaniem o konkretne efekty pracy, na które czeka się w mieście. Ale to, jak zaznaczyłem dotyka jedynie niektórych dziedzin. W innych postęp jest widoczny dla wszystkich. 

Gorzej jest, z mojej perspektywy, jeśli współpracownicy uważają, że muszą odejść od podstawowych założeń naszej operacji. Stale muszę o tym przypominać, że naczelnym zadaniem jest to, by zaprowadzić w mieście pokój i doprowadzić do zjednania obu części miasta. Wszystko inne jest tylko środkiem do celu. Jest kilku takich, którzy uważają, że lepiej byłoby odbudować obie części oddzielnie, skoro chcą tego tutejsi politycy. W takiej sytuacji zajmuję jasne stanowisko: Kto chce zaakceptować Mostar podzielony może odejść. Taka postawa zamyka sposobność pracy tutaj. Muszę także często występować przeciwko tym, którzy twierdzą, że nic się tu nie dzieje, i z tego powodu chcą odejść. W tej sytuacji demonstruję celowy optymizm, i staram się pokazać jako człowiek będący dobrej myśli, nawet jeśli perspektywy danej sprawy wcale nie wyglądają najlepiej. 

W tej chwili Mostaryjczycy niepokoją się bardzo o zakończenie stanu zawieszenia broni. Ja także jestem nieco zaniepokojony, ponieważ nie da się przewidzieć, co nastąpi dalej, i jakie wynikną z tego niebezpieczeństwa dla miasta. Z drugiej strony odrzucam też wszystkie najgorsze rozwiązania. Kto rozsiewa teraz panikę, ten idzie złą drogą. Nawet jeśli na miasto posypią się znowu pociski, musimy iść dalej, tak daleko, jak zezwala na to położenie. 

Próbuję oczywiście wysondować, co mogłoby nas tu jeszcze czekać, i dowiaduję się wielu rzeczy. Często z góry wiem o planowanej przez Muzułmanów ofensywie, i mogę wkalkulować to, że Serbowie mogliby wprowadzić w życie swoje ostrzeżenie ostrzelania Mostaru w takiej sytuacji. O takich sprawach dowiaduję się z reguły nie od tych, którzy biorą w tym udział: oni nie informują mnie o swoich działaniach, i tak jest nawet lepiej, ponieważ w przeciwnym razie byłbym w oczach drugiej partii za bardzo przegięty w jedną stronę. Błazenadą byłoby, gdyby siły militarne omawiały ze mną swe koncepcje. 

Zwykle dowiaduję się o takich planach od drugiej strony. Na marginesie rozmów zaznacza się: popatrz, ci mają coś w zamyśle. - Zarówno Chorwaci, jak też Muzułmanie mają dobre kontakty z Serbami, wiedzą często bardzo dokładnie, co się zdarzy. Również między sobą orientujących się na bieżąco co jest planowane. Dobrze jest wiedzieć, co nastąpi, nie chcę jednak czuć się w żadnym stopniu skrępowany. Serbska strona musi być także pewna, że jesteśmy neutralni, a ja pojmuję demilitaryzację miasta bardzo serio. Muszę bardzo się starać, by strona serbska nie miała żadnego powodu do wciągnięcia Mostaru w swe koncepcje polityczne. 

Przełożyła Hanna Tomala

Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.