Krasnogruda nr 6. MILJENKO JERGOVIĆ.

Krasnogruda nr 6. MILJENKO JERGOVIĆ.

Ogrodnik 

Ludzie umierają patetycznie, chcą, abyś poczuł się winien. Palach się oblewa benzyną i spala, ktoś inny mając osiemdziesiąt lat chciałby jeszcze żyć, w krtań mu wpychają rurkę, rodzina skomli w poczekalni, szpitale są przed sarajewską piekarnią, podczas gdy wokół spadają granaty, szarpią się o chleb. I w końcu znajdzie się jakiś playboy w golfie, który stwierdzi, że samobójstwo jest jedynie problemem filozoficznym.

Wracaliśmy z wodą, kiedy zaczęła się strzelanina. Wbiegliśmy do pierwszego wieżowca, korytarz był już pełen ludzi. Ivanka oparła się o ścianę, postawiła kanistry, ja swoje trzymałem, zapaliła papierosa, wszystko zatrzęsło się od eksplozji, ludzie popadali na podłogę, potem jeden po drugim się podnosili. Ivanka się nie podniosła. Nie było śladów krwi, więc pomyślałem, że zemdlała ze strachu. Uniosłem jej głowę, dziwnie zwisała, tak jakby miała szyję z gumy. W jej włosach pełno było tynku, który spadł z sufitu. Strząsnąłem go palcami. Wbiegli chłopcy w białych fartuchach, chłoptaś o twarzy Kafki próbował wyczuć tętno na jej szyi, robił to długo i z oddaniem, jakby grał na pianinie. Patrzyłem jak jego palce tańczą po szyi Ivanki, wpadłem w złość, chciałem, żeby natychmiast przestał, ale było dużo ludzi i nie powiedziałem nic. Myślę, że byłem zazdrosny. Położyli ją na nosze i zabrali. Przez ten cały czas nikt się do mnie nie zwrócił. 

Ludzie się rozeszli. Zostałem sam między czterema kanistrami. Podniosłem swoje dwa, z obu ciekła woda, strumienie niczym te z kamiennych chłopców w Dubrowniku. Jej nie były przedziurawione. Wziąłem je i wyszedłem. Był przepiękny wiosenny dzień i strzelaniny nie było już słychać. Zrobiłem te trzydzieści kroków do naszego wieżowca i wtedy zachciało mi się pospacerować. Odwróciłem się i skierowałem w drugą stronę. Brzegiem rzeki przebiegło dwóch żołnierzy, chłopcy na trawniku przy Akademii Sztuk Pięknych grali w nogę, jeden źle chwycił piłkę, poczekałem i przyjąłem ją z woleja, gdybym tego nie zrobił, wpadłaby prosto do Miljacki. Pod Dwoma Rybakami spotkałem Tadiję, pytał mnie, gdzie byłem, kiedy spadały granaty, przestraszyłem się, że zapyta o Ivankę. Usiedliśmy na murku przed kawiarnią, on nożykiem podzielił papierosa, sobie wziął połowę bez filtra. Wittgenstein bał się szaleństwa, powiedziałem mu, dlatego był filozofem, nie przypominam sobie, kim właściwie chciał być - ogrodnikiem czy kimś innym. Tadija wzruszył ramionami i wypuścił dym. Na wardze robiła mu się rana od żaru. 

Pogrzeb był szybki i nijaki. Poszedłem na plac i wśród starych butów i przedrogich konserw z wołowiną znalazłem nasiona marchwi, rzepy i zielonej sałaty. Kupiłem kilka woreczków i bocznymi uliczkami, gdzie nie mogłem nikogo spotkać, wróciłem do domu. Bielizna, którą Ivanka wyprała wczoraj, jeszcze nie wyschła. Dziwne, jest słońce, a jednak nic nie chce schnąć. Zanurzyłem głowę w wilgotną białą koszulę. Miło sobie chłodziłem twarz i rozmyślałem: Heraklit żartował tylko na swój własny temat, a Zenon nabijał się z całego świata. Platon był tranwestytą, który by ludzkości zmieniał ubiór, Sokratesa należało zabić, żeby ze swojej śmierci nie uczynił przedstawienia. Filozofia, jeśli się ją właściwie zrozumie, jest rodzajem gry wideo. Powiesiłem koszulę z powrotem na sznurku. Na materiale twarz nie zostawiła żadnego śladu. 

Z dziewczynkami nie miałem kontaktu od miesięcy i nie wiem, jak je zawiadomię, że ich matka nie żyje. Nie wypada, żeby myślały o niej jak o kimś żywym, komu trzeba by było wysłać paczkę, o kogo trzeba by się martwić, przynajmniej przed snem. Powinny wiedzieć, cierpieć przez kilka chwil i potem wreszcie zapomnieć. Jedno życie i jedno zmartwienie mniej. 

Wody mi starczyło na kilka dni, nie musiałem więc wychodzić. Siedziałem na stole przy oknie i patrzyłem w dół, na betonowe płyty, między którymi, jeśli się człowiek dobrze przyjrzy, widać było wschodzącą trawę. Mogłem się wychylić, ile chciałem, serce nie zabiłoby mi mocniej. Jestem cudownie wolny, nie muszę pisać zawiadomień, nie muszę cierpieć ani nikomu niczego wyjaśniać. Świat przestaje istnieć z niewypowiedzianymi słowami. 

W spiżarni znalazłem torebki z czarnoziemem i lekkie białe skrzynki ze styropianu, dokładnie tak duże, że można by w nich chować szczury. Zmieszałem czarnoziem z jałową ziemią z placu zabaw dla dzieci, było coś hipnotyzującego w dotykaniu palcami tej czarno-brązowej ziemi. Mogłem ją gnieść i głaskać godzinami. Nasiona rozsypałem warstwami, a potem oznakowałem skrzynki. Postawiłem je pod oknem i skropiłem wodą. Wydaje mi się, że czytałem w jakiejś książce, że Wittgenstein jednak nie chciał być ogrodnikiem, tylko aeronautą. To znaczy pilotem czy coś innego? Wróciłem do okna i znów spokojnie spoglądałem w dół. Wystarczyłoby, żebym siebie przekonał, że jestem kanarkiem. Nikt by nie uwierzył, że skoczyłem tuż po tym, jak przesypywałem ziemię. Już widzę, jak wszyscy by ze zgrozą szeptali, że ktoś mi "pomógł" skoczyć. Marchew, rzepa i zielona sałata nigdy by nie wykiełkowały. 

Nie chodzę na cmentarz, powiedziałem Tadii, bo jest tam już za dużo świeżych grobów. To wulgarne obchodzić jeden za drugim. On wyjął papierosa, podzielił go i mnie dał połowę bez filtra. Rana nie goi się już od tygodni i trudno mu jest męczyć się małymi niedopałkami. Schowałem swoją część do kieszeni, na później. Popatrzył na mnie i wzruszył ramionami. 

Brat Andro zawiadomił dziewczynki, że Ivanka nie żyje. Pytają o mnie, nie wiem, co im powiedział, wszystko jedno, niech wiedzą, że mam się dobrze. Przeglądam książki, czytam i czekam, aż wzejdzie marchew, rzepa i zielona sałata. Człowiek żyje z ciekawości. Tak jest najlepiej i najuczciwiej. Wszystko inne jest tylko kłamliwym schlebianiem cudzym łzom. Camus dociekał i dawał melodramatyczne wyjaśnienia. Z tymi, którzy nie umierają przez przypadek, sprawy się mają tak: przez podcięcie żył umierają kobiety i homoseksualiści, nabój trafia w głowę żołnierzy i prostaków, tabletkami wykańczają się aktorzy i romantycy, w serce strzelają nieudacznicy i neurotycy, wieszają się źle poinformowani i perwersyjni, z mostów skaczą żądni sławy i słabeusze, a z dachów i wysokich pięter desperaci i teoretycy. 

Najpierw wykiełkowała rzepa, potem zielona sałata i na końcu marchew. Listki są delikatne jak meszek nowo narodzonego dziecka. Podlałem je i poszedłem do Tadii, do szpitala. Lekarze nie wiedzą, co mu jest, została z niego połowa, a rana na ustach w ogóle mu się nie goi. Poczęstowałem go papierosem. Usiedliśmy na ławce przed kliniką, z kieszeni wyjął nożyk, przepołowił papierosa i dał mi część z filtrem. Zdążył się przyzwyczaić i już mu nie przeszkadza. Siedzieliśmy i paliliśmy, powiedziałem mu o rzepie, zielonej sałacie i marchwi, a on odpowiedział, że teraz jest już całkiem pewien, że Wittgenstein chciał być aeronautą. 

Sałata pierwsza dała plon, zerwałem dwie główki, umyłem je i oczyściłem, zawinąłem w papier gazetowy i zaniosłem na bazar. Pierwszej kobiecie, która podeszła, sprzedałem je za dwa papierosy. Wszyscy dziwnie na mnie patrzyli, niejaki Cigo powiedział mi, że za sałatę dałby i dwie paczki papierosów. W porządku, ale kobieta nie miała dwóch paczek papierosów. Cigo zaklął i odszedł. 

Wyrwałem i umyłem trzy całkiem małe, jeszcze niedojrzałe marchewki. Do drugiej kieszeni włożyłem dwa papierosy i poszedłem do szpitala. Lekarz mnie niemal ze strachem zapytał, kim był dla mnie Tadija. Nie był, tylko jest - moim przyjacielem. Wiem, że jest, ale muszę panu powiedzieć, że już nie będzie pan mógł z nim porozmawiać, odpowiedział lekarz i podał mi rękę. Nie szkodzi, powiedziałem mu, wyjąłem papierosy i marchew. To dla pana, bo pan się opiekował Tadiją. Wzdrygnął się i cofnął rękę. Uśmiechnąłem się i powiedziałem, żeby wziął. Pan wybaczy, jestem zmęczony, odpowiedział i wziął te trzy marchewki i dwa papierosy. Będzie dobrze, powiedziałem mu, odwróciłem się i zszedłem schodami. Gdzieś na dole poczułem na ramieniu jego rękę. Wyszliśmy, usiedliśmy na ławce, zaproponował mi papierosa, drugiego włożył do ust. Siedzieliśmy tak, podczas gdy wokół biegali ludzie w pokrwawionych fartuchach. Wie pan, to był rak, powiedział w końcu. Nie szkodzi, powtórzyłem i opowiedziałem mu od początku, jak było z nasionami, ziemią, białymi skrzynkami ze styropianu i kiełkowaniem. Patrzył na mnie oczyma pełnymi łez i kiwał głową. To był naprawdę zmęczony człowiek. 

Zielona sałata, rzepa i marchew rosły coraz lepiej. Odpoczywałem przy oknie, trawa między betonowymi płytami była już sucha, nadeszła jesień. Niedługo będę musiał zebrać cały plon, żeby nie zgnił w ziemi. Białe skrzynki zostaną puste. Nie jest łatwo pozbyć się zbytecznych rzeczy. 

Przełożyła Magda Szmyt 


Saksofonista 

O jakiż byłem wielki, kiedy saksofoniście zabrałem sprzed nosa dziewczynę. Znaliśmy się słabo, zauważyłem ją w kawiarni "Beograd", siedzi sama - pewnie na kogoś czeka, podszedłem, usiadłem, patrzyłem na nią uwodzicielsko, sprzedawałem tanio niebieskookie spojrzenia, mówiłem bezsensowne, ale mądre słowa, całowałem ją na odległość i tak zostałem jej chłopakiem. Ociężały, grubawy, pozbawiony wszelkiej gwiazdorskiej atrakcyjności, zostawiłem go samego, wysokiego, wysmukłego i przystojnego, co prawda trochę niepewnego w kontakcie, zawsze milczącego, oprócz tych chwil, kiedy ma saksofon w rękach. Dawał popisy po sarajewskich klubach, zwalał dziewczyny z nóg, był cichą tęsknotą dobrych panien na wydaniu, ale - no właśnie - słowa zawsze cenił lub też bał się ich i nie potrafił we właściwy sposób i właściwym uszom szepnąć słowa o swojej wielkości. 

Ona i ja, para zakochanych, spacerowaliśmy po korso, grzecznie go witałem, on uprzejmie odpowiadał, a ona zawsze czuła się trochę nieswojo. Chciała, żebyśmy unikali tych ulic i tych miejsc, żebyśmy chowali się tam, gdzie go nie ma. Zgadzałem się, pełen dumy i zrozumienia, o nim mówiłem zawsze dobrze, ale nie bez ironii i przytyków na temat jego dykcji. Aby nie posądzono mnie o zazdrość, przyznawałem, że bardzo żałuję że nie umiem grać na saksofonie. 

W ciężkich i niespokojnych czasach mocno się stawiałem. Moje słowa godziły jak strzały snajpera, mówiłem jej, bez cienia wątpliwości, o pięknie składania ofiary, o bezbronnym ataku na czetników, jeszcze zanim ci się pojawili. Chciałem być wielki, nie tylko w porównaniu z przedwojennym big bandem, ale i w porównaniu z nim, z jego saksofonem, który teraz, w czasach partyjnych posiedzeń i wyraźnie wypowiedzianych, choć jednak dalekich, gróźb, stracił na znaczeniu. Saksofonistę pokonałem na samym początku, ale odczuwałem potrzebę pokonywania go każdego dnia. Mówiłem jej o tym, że poznałem premiera, szeptałem na ucho informacje, które miały być podane do wiadomości dopiero tydzień później, a wszystko po to, by jego i jego srebrne brzmienie uczynić jak najmniejszym i jak najmniej ważnym. 

Wojna przyszła, kiedy ja pogardzałem tym jego saksofonem. Facet był przecież Serbem i można się było spodziewać, że gdy przyjdzie na to czas, zniknie z miasta i pojawi się w Pale*, może z saksofonem, może bez niego i tym potwierdzi, że jej wybór był słuszny i że pozytywni bohaterowie w naszym filmie nie muszą być przystojniakami, a negatywni nie muszą wyglądać jak potwory. Ale on nie wyjeżdżał. Widywałem go w mieście, tak samo przygarbionego i milczącego, witałem go z jeszcze większą serdecznością, bo przecież trzeba było pokazać, że umiesz i w najczarniejszych czasach być rozsądny i rozróżniasz tych, którzy strzelają, od tych, którzy grają. 

I wtedy nadeszło tych piętnaście najczarniejszych, najokropniejszych dni, kiedy z powodu deszczu pocisków nie wychylałem nosa z piwnicy. W końcu wyszedłem, ale jego nie było już w mieście. Z czasem przestałem myśleć o srebrnym muzyku, pewnie dlatego, że ona wyjechała z miasta i sam dla siebie stałem się najważniejszy. I nadal, oczywiście kiedy nie strzelano, głośno mówiłem, grzmiałem głosem sprawiedliwego i wzywałem, aby robili to, co ja. Skomlałem w duszy, ogarnięty strachem i zastanawiałem się, czy ci na górze, nie bogowie, ale ci na dachach, słyszą to, co ja gadam. A jeśli słyszą, czy im się pewnego dnia nie znudzi, czy mnie nie namierzą i nie powalą w pół słowa. 

I kiedy strach stał się zbyt wielki, a moich tyrad nie było już komu słuchać, postanowiłem uciec. Zniknąć z miasta, które już nie wyglądało tak jak wtedy, gdy w kawiarni "Beograd" pokochałem moją, już byłą dziewczynę. Odleciałem stamtąd z tysiącem usprawiedliwień na ustach, mając jeszcze więcej wyjaśnień w głowie, dotarłem do spokojnego i cichego świata, między nowe dziewczyny i ich saksofonistów, żeby zacząć historię od początku. 

Po jakimś czasie zdobyłem sarajewską gazetę i na przedostatniej niebiańskiej stronie przeczytałem, że broniąc miasta, mój saksofonista odszedł na tamten świat. Nic dziwnego, że poległ, z takim wzrostem i delikatnymi palcami nie był stworzony do karabinu. W przeciwieństwie do mnie, który przekonałem świat o tym, że jestem ważny; mój palec wskazujący jest gruby, brzydki i zgięty jak na reklamie karabinu maszynowego. Ale ja potrafiłem mówić, a saksofonista tego właśnie nie potrafił. Nic mu już nie może pomóc, przegrał w swoim życiu dwie walki, tę o dziewczynę i tę o życie. Tak się składa, że zawsze odczuwał więcej i piękniej, był mocniejszy i twardszy, ale nie potrafił tego powiedzieć. Saksofoniści nie tworzą historii, oni grają. Niewypowiedziane słowa tworzą ciszę, w błogości której, po całej tej gadaninie i wojnach, doświadczywszy dobra i zła spokojnie śpią. 

Przełożyła Magda Szmyt 

*Pale - stolica bośniackich Serbów 


Podróż 

Zdarza się, że się w środku nocy przebudzisz w jakimś pokoju, który nie jest twój, spoglądasz na czerwone męskie stopy, słysząc ciężki ospały dźwięk czyjegoś chrapania. W pierwszej chwili nie wiesz, dlaczego tu jesteś, zadrżysz przed obrazem, którego nie rozpoznajesz i w końcu całkowicie się budzisz. Wtedy już przypominasz sobie, co cię tu przywiodło, powód zwykle nie jest nieprzyjemny, ale głowa ci już pracuje jak oszalała maszyna i sen jest nieznośnie daleko. Bezsenność trudno jest zwalczyć w tym nieznanym miejscu, gdzie oprócz myśli nic nie jest twoje. Ten na drugim łóżku z zadowoleniem chrząka, bez rytmu i melodii, jak gdyby nigdy nie miał przestać. Noc jest wystarczająco długa, a jawa wystarczająco jasna, abyś do rana opłynął wszystkie swoje koszmary i przebudził się trochę osiwiały. W takich przypadkach, ale tylko wtedy, rozumiesz jak bardzo sam sobie nie wystarczasz, bez tych wszystkich małych i podstawowych rzeczy, które - w przerwie między snem a podróżą - są twoim życiem. Po bezsenności hotelowej, zwłaszcza jeśli na łóżku obok śpi ktoś nieznajomy, nie masz już ochoty dłużej podróżować. Rankiem dla wszystkich jesteś daleki i obcy. Żegnasz się chłodno, nie zostawiając adresu ani numeru telefonu, jesteś inny niż wczoraj wieczorem i niż każdego poprzedniego dnia. Za tobą zostają poważne twarze, niespełnione obietnice przyjaźni i niejasne, mętne wątpliwości. Nikt nie wie i nie musi wiedzieć, że chciałeś jedynie wrócić do znanego ci świata. Nieznane miejsca, nowi ludzie i miasta interesujące są do tego momentu, gdy - kto wie dlaczego - rozpoznajesz w nich pustkę. 

Jurisziciowie płakali całe noce przed wyjazdem. Dziadek, babcia, córka i wnuk. Stary spoglądał na nie pobielony sufit, przypominał sobie o torbach z farbą emulsyjną, które leżą na strychu już dwa lata i zaczynał szlochać. Stara wkładając do szafki dopiero co umytą dżezwę, myślała, że już nigdy nie weźmie jej do ręki i przyłączała się do niego. Córka powtarzała, że życie jest jednak najważniejsze i chlipała, zdaje się, nad swoim twierdzeniem. Wnuk płakał, ponieważ wszyscy płakali i ponieważ taki już był zwyczaj. Konwój bowiem siedem razy odwoływano i już siedem razy rodzina Jurisziciów przeżywała ostatni poranek i żegnała się ze swoim domem. 

Każde przesunięcie terminu wyjazdu przynosiło ulgę, ale następną ostatnią noc czyniło jeszcze trudniejszą. Uczucia koncentrowały się na drobiazgach, które dla normalnych ludzie nie mają żadnego znaczenia, pochłaniały ich i jak zbyt wielki ciężar, o wiele cięższy od walizek i toreb, stawały się problemem. Każdego dnia stara Jurisziciowa wsadzała między rzeczy na drogę jeszcze jakiś drobiazg, który wyciskał jej ostatnie łzy. Między kurtkami, koszulami i butami znalazły się także cukierniczki, łyżki, zużyte zapalniczki, instrukcja obsługi zamrażarki, bezużyteczne głupstwa, które były ważne tylko w tym momencie, gdyż stanowiły część tego, po czym każdy poznaje swój dom, czego się nie zabiera w żadną podróż. 

Konwoje były zwykle odwoływane dopiero gdy podróżni docierali na dworzec autobusowy. Wtedy trzeba było torby wlec z powrotem, sąsiedzi podchodzili do okien. Jurisziciowie się uśmiechali, tylko mały był niezadowolony, bo - oto - znowu przepadła przygoda. Stary otwierał wszystkie okna w mieszkaniu, jakby wracali z długiej podróży, na przykład z urlopu i wtedy brał się do naprawiania wiecznie zepsutego młynka do kawy. Stara zrzędziła, że władze, wyobraź sobie, nie przepuszczają ludzi nawet wtedy, gdy ich przepuszczają czetnicy i powtarzała, że wszyscy oni są tacy sami. Stary rytualnie stawiał młynek na stole i mówił: "Nic nie jest takie samo i nikt nie jest taki sam, tylko ty jesteś ciągle tak samo głupia". Stara wtedy milczy pięć minut i trochę dłużej się dąsa, on do niej podchodzi, obejmuje ją jak przed pięćdziesięcioma laty i z czułością szepcze: "My też pójdziemy na tamten świat jak Omanowiciowie". A Omanowiciowie byli starym małżeństwem z piętra niżej, których zeszłej zimy zabił czetnicki granat, kiedy słuchali wiadomości radiowych. Stara spogląda na niego i delikatnie odpycha od siebie, tak jak się odpycha mężczyzn, gdy robią dziwaczne propozycje. 

Za ósmym razem konwój wyruszył. Miasto zostało gdzieś za plecami, koszmarnie nieosiągalne, a przed Jurisziciami otwierał się obraz świata bez granic. Stary i stara milczeli i patrzyli przed siebie, córka wnukowi pokazywała dąb i mówiła - to jest dąb, krowę i mówiła - to jest krowa, morze i mówiła - to jest morze. Mały spłaszczonym nosem robił kółka na szybie. W Splicie mu powiedziała - to jest Split, a on zapytał - a gdzie jest Sarajewo. Stary wówczas pierwszy raz przemówił: "Sarajewo jest tam, gdzie zawsze było, ale nas już nie ma!" Stara znowu zaczęła płakać, a córka wypuściła z rąk torby i wydarła się na niego ze złością. Mały spojrzał na nich ze zmieszaniem i zażądał lodów. 

Większość rozpakowanych rzeczy nie miała żadnej wartości, przynajmniej wszystkie te drobiazgi nie były nic warte. Jurisziciowie poukładali je na podłodze w pokoju i z zakłopotaniem pytali się, po co to wszystko wzięli. Już następnego dnia przypomnieli sobie o tym wszystkim, czego zapomnieli. Drobiazgi, które zostawili w Sarajewie, były na wagę złota w odróżnieniu od tych, które wieźli ze sobą. Ale nie było komu po nie wrócić. Świat, który znali, wymknął się i nie było na to ratunku, przynajmniej nie dla tych, którzy go będą pamiętali. 

Opowieść o Jurisziciach jest w gruncie rzeczy szczęśliwą opowieścią. Wszyscy żyją i nie zdarzyło im się nic niezwykłego, nawet nic, co można by wykorzystać jako pointę. Warto ją zanotować tylko dla tych przebudzeń w nieznajomym pokoju hotelowym, które cię skłaniają do szybkiego powrotu do domu, do twojego jedynego świata. W spokoju zapłać rachunek hotelowy, idź do baru na jeszcze jedną kawę, zamień dwa-trzy słowa z kelnerem i potem powoli... Ty nie jesteś jednym z tych, za którymi bez końca, z jednego końca miasta na drugi, w odległości kilku kroków chodzi mały żółty pies. Nie ma sensu wracać i próbować go pogłaskać, bo wtedy ucieka. I zawsze wraca, gdy człowiek ruszy znów. 

Przełożyła Magda Szmyt 


Pierścień 

Lekarz oznajmił, że zgon nastąpi nad ranem. Babcia umierała, to wszyscy wiedzieliśmy, ale ta zapowiedziana chwila, pozbawiona wszelkiej nadziei, wprowadziła zamęt. Jak ją przeżyć, jak z góry zarejestrować w świadomości, jak uniknąć tej najgorszej z możliwości, że w pewnym momencie w nocy zadzwoni telefon i jakiś nieznajomy głos pełen zbiurokratyzowanego współczucia oznajmi, że oto, właśnie teraz, gdy spaliśmy, znajoma dusza opuściła oddział onkologiczny szpitala na Koszewie. 

Matka około północy szła do szpitala i wracała wcześnie rano. Kręciła głową i kładła się spać. Było to latem 1986 roku w czasie Mistrzostw Świata w Meksyku. Długie umieranie zaczęło się, gdy drużyny dopiero co podzielono na grupy eliminacyjne, trwało przez jakiś czas rozgrywek ćwierćfinałowych, które całą noc transmitowała telewizja. Oglądając mecze, czekałem na powrót matki ze szpitala, spoglądałem na nią pytająco, gasiłem telewizor i spałem do południa. 

Miasto odpoczywało w ogrodach kawiarnianych, błogość, która poprzedza upał, ogarniała ludzi zmęczonych zimą i wiosennymi grypami. Piłem kawę po nasłonecznionej stronie, przy ulicy, którą przechodziła kolumna podróżnych jadących na południe, komentowałem wczorajsze mecze ze znajomymi i czekałem, aż przyjdzie noc i zacznie się kolejny krąg umierania i nocnych transmisji z Meksyku. 

W czasie pierwszego półfinałowego meczu matka wróciła ze szpitala, zrobiła kawę, ściszyłem głos w telewizorze, Niemcy bezgłośnie cieszyli się ze zdobytej bramki, a ani ona, ani ja nie powiedzieliśmy ani słowa. To jest więc - ten koniec. Poszliśmy spać, bo od samego rana będą przychodzić krewni i przyjaciele, żeby nas - jak to jest w zwyczaju - pocieszyć w cierpieniu mocnymi objęciami i pośmiertnymi darami. 

Butelki z alkoholem, paczki kawy i cukru w kostkach włożyłem do spiżarni; witałem i żegnałem znajomych i nieznajomych, chłodno omijałem stawiane pytania i tylko czekałem, aż się to wszystko skończy. 

Oznajmili nam, że odmawiają przyjęcia babci do kostnicy, ponieważ ma na ręku ślubny pierścień. Zdarzało im się już, że rodzina reklamuje, że umarłemu ukradziono złoto i dlatego wprowadzili zasadę, zgodnie z którą całą biżuterię trzeba wcześniej zdjąć. Matka poszła do szpitala i załatwiła tę sprawę. 

- Oddamy jej pierścień przed pogrzebem - powiedziała - i zostawiła go na nocnej szafce. Przypomni sobie o nim dopiero po kilku dniach.Pogrzeb był cichy i bez łez. Na czarnej trumnie przymocowano małą płytkę z brązu, na której było napisane imię i nazwisko nieboszczki, rok urodzenia, a w miejscu daty śmierci widniało - 6.6.1996. Ale to dla nikogo nie miało większego znaczenia. Może kiedyś, gdy tego wszystkiego nie będzie i gdy nas jacyś archeolodzy odkopią jak Pompeje, ta płytka będzie dla nich ciekawa. 

Gdy wróciliśmy, w domu było o jedno życie i o jedno oczekiwanie śmierci mniej. Żałobnicy rozeszli się do swoich domów, matka - raczej sama sobie - opowiadała o życiu nieboszczki, a ja włączyłem telewizor, żeby obejrzeć finały Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Wszystkie kręgi już zamknąłem i trzeba było zamknąć także ten. Jakiś stadion na drugim końcu świata zawrzał z emocji, jakimś ludziom zdarzało się coś, z czym ja nie miałem nic wspólnego i właśnie dlatego mi to odpowiadało. Szczęściem jest bez żadnych uczuć oglądać sceny, które są w stanie zamazać wszystkie inne wrażenia - i jak w chwili orgazmu - własne życie uczynić mniej ważnym. 

Śmierć babci była ostatnim zapamiętanym smutkiem w dziecięcym świecie beztroski. Mrokiem, który potem częściowo go przesłonił, był mrok dojrzewania, ale bardziej niż tym był zapowiedzią kataklizmu, czasu pełnego śmierci, długiego cierpienia i krótkiego umierania. Do straty nikt się już nie musiał przyzwyczajać, gdyż w wojnę wbudowany był zwyczaj śmierci bez smutku. Pozostają tylko rzadkie momenty histerii, pełne łez i niekontrolowanych jęków, które potrafią przychodzić całkiem niespodziewanie. Im mniej ważny powód, tym trudniej je kontrolować. Filmowe melodramaty, czułe opowiadania miłosne, śmierć zwierzęcia na ulicy - tego unikam. 

Owe hektolitry pośmiertnego alkoholu zostały wypite w pierwszych miesiącach wojny. Stał latami w spiżarni, by przy pierwszej okazji popłynąć przez żyły, bardziej stabilny od krwi, która tylko cudem może pozostać nie przelana. 

A pierścienia ciągle jeszcze nie skradziono. Jak połowa wspomnienia unosi się ponad gliną, po której stąpamy. Druga połowa jest na dole, ze szkieletem dziadka, pochowanego w dawnych czasach, kiedy w kostnicy nie obowiązywały jeszcze nowe przepisy. 

Przełożyła Magda Szmyt 


Wycieczka 

Miejsce głowy jest na poduszce, wszystko inne to prawdziwy koszmar. Czujesz, że tracisz ten miękki grunt pod sobą. Kołysze się uśpiony świat, twoja skroń uderza o ramię matki, zerkasz jednym okiem i widzisz grę słupów pod nogami, optyczne kłamstwo prostych geometrycznych figur, które cię znowu zabierają w sen. Budzi cię nagłe uczucie nudności, jesteś w autobusie, otoczony pracownikami Państwowego Urzędu Księgowości, którzy wyjeżdżają na wycieczkę do Jajce. Nikt nie wziął ze sobą dziecka oprócz twojej matki; musisz zobaczyć wodospady, zawyrokowała i nic to, że wnętrzności chcą z ciebie wylecieć, w głowie mętne bajoro, z którego się nigdy nie wyklaruje w wodospad. Uderzasz głową o grube szyby autobusu, wbijając sobie w pamięć przesuwające się obrazy, które dopiero później, za dziesięć lat może, zmienią się w rozpoznawalne krajobrazy twojej ojczyzny, o której z zachwytem i przesadą opowiada się znajomym z zagranicy i z innych części kraju. 

Jest deszczowy dzień, pod mostami wezbrana Bosna płynie i nic nie zachęca do podróży. Urzędnicy w średnim wieku wesoło gawędzą i przypatrują się jasnowłosym sekretarkom, które w wielkich torbach plażowych wiozą pieczone kurczaki, kosmetyki i grzebienie, listki aspiryny, olejek do opalania i te różne kobiece drobiazgi, o których dowiesz się o wiele później, a których używa się tylko raz w miesiącu, ale ten raz wypada zawsze, kiedy się jedzie na wycieczkę albo coś świętuje. 

Patrzysz jak jakiś maluch wyprzedza autobus, jest w nim czterech chłopaków. Widziani z góry wyglądają jak wesołe krasnoludki, którym odpowiada ten deszcz. Ścigają się w jasnym mokrym świecie z każdym, na kogo trafią. Wydaje ci się, że nikt inny z autobusu na nich nie patrzy. Ludzie są zajęci ważnymi sprawami; dostali wolny dzień w tygodniu i chcą go teraz wykorzystać. Szczerbaty Dżemo wziął ze sobą wojskową manierkę, z której częstuje wszystkich naokoło, a tak dla żartu podaje ją także tobie. Myślisz, że w środku jest woda, ale przejmuje cię ostry zapach cieczy, którą pielęgniarka przemywa ramię przed zastrzykiem ze szczepionką. W tym momencie żołądek ci w końcu podchodzi do gardła, oblewasz siedzenie przed sobą jakąś gorzką żółtawą mieszaniną, która będzie jeszcze długo, taka lepka, drażnić nozdrza. 

Autobus zwalnia i zatrzymuje się pośrodku drogi. Kierowca wysiada, a za nim wszyscy pasażerowie. Matka ci mówi, żebyś został, ale nie chce ci się siedzieć samemu w autobusie. Podchodzisz do tłumu zgromadzonych ludzi, kręcisz się im między nogami i zauważasz całkiem zgniecionego malucha, z którego wystaje ręka. Matka zasłania ci oczy dłonią, nie patrzysz, dopóki cię znów nie posadzi na siedzeniu w autobusie. Pobledli pasażerowie wracają za tobą, nikt nie mówi ani słowa, tylko jedna z tych blondynek mówi, jak to nam zepsuło wycieczkę. Jakie to? Nie pytasz, bo wiesz, że wyszłoby na to, że zadajesz głupie pytania. Ludzie w maluchu są martwi, ale zdaje się, że tylko tobą to wstrząsnęło. Nikt ich nie znał, więc po co się teraz martwić. Dżemo zaczyna opowieść o wypadkach drogowych, które przeżył i o których słyszał. Myślisz, że każda podróż, o ile Dżemo mówi prawdę, kończy się zgniecionym maluchem. Nie wydaje ci się straszne to, że na widok twojego autobusu też mogą blednąć ludzie, a jakaś matka będzie zakrywała oczy swojemu dziecku, żeby nie widziało twojej ręki. Sytuacja nawet nie traci na atrakcyjności. Nie wiesz dlaczego, ale wydaje ci się, że bardzo dobrze jest być w centrum takiego zainteresowania. Nie czujesz już mdłości, ptaszek napina ci się w majtkach i uczucie błogości przejmuje twoje ciało. Wreszcie się obudziłeś i ożywiłeś. Zagadujesz matkę, machasz nogami, prosisz Dżemę o manierkę, rozśmieszasz ludzi wokoło, jesteś w centrum uwagi i tak ci dobrze jakbyś nie żył. 

Jajce jest zbudowane z ogromnych klocków lego. Jakaś wielka ręka poukładała je jak na modelu. Nic nie wygląda prawdziwie oprócz wodospadu. Jest on wielki i straszny. Wycieczkę spędzasz pod dachem restauracji z ogrodem. Dżemo opowiada o dziewczynie, która przez chłopaka skoczyła z góry wodospadu. Kiedy on to usłyszał, też skoczył. Ale dziewczyna nie zginęła, tylko na drugi dzień pojawiła się w mieście. Pytała ludzi, gdzie jest jej chłopak, a oni powiedzieli, że skoczył za nią. To ją zasmuciło i skoczyła znów. Nikt oprócz ciebie nie wierzył Dżemie. Zapytałeś go, czy może chłopak po skoku pojawił się żywy. Nie. Jak to, nie mogłeś zrozumieć, jak kobieta, skoro kobiety są słabsze od mężczyzn, może przeżyć, a jemu się nie udało ani razu. Zaproponowałeś Dżemie, żebyście skoczyli, a zobaczymy, kto przeżyje. On nie chciał. 

Niedaleko Jajce, mówi, są jakieś korytarze, z których jak raz wejdziesz, nie możesz już wyjść. Wysyłają tam chłopców, którzy palą w szkolnej ubikacji. To cię przeraziło. Nigdy nie paliłeś, ale ktoś mógłby pomyśleć, że owszem i wysłać cię tam. Strasznie by było całe życie błądzić w ciemnościach. 

Poszliście do jakiejś sali ze zdjęciami bohaterów. Tutaj Towarzysz Tito zbudował Jugosławię. Zapytałeś, czy towarzysz Tito zbudował też Jajce. Dżemo powiedział, że nie, ale tak jakby tak. Nie zrozumiałeś tego. Według ciebie towarzysz Tito było jedynym wystarczająco wielkim człowiekiem, żeby poukładać klocki lego nad wodospadem. To Dżemy "nie ale tak" strasznie śmierdzi, tak jak jego manierka. 

W pewnej restauracji jedliście wszyscy razem. Ty jadłeś rażnjicie, ale je w drodze powrotnej, w tym samym autobusie, zwymiotowałeś. Nieważne, dobre były. 

Była już noc i nie wyprzedził was żaden samochód, ani razu się nie zatrzymaliście i nikt nie zginął. Dżemo już nie opowiadał o wypadkach. Mówił o czymś innym, co prawdopodobnie też nie było prawdą. Albo było prawdą tylko do chwili, kiedy wszyscy otworzyliście oczy i obudziliście się, gdy niebo było już czerwone jak palący się dach nad światłami Sarajewa.

Przełożyła Magda Szmyt 


Diagnoza 

Nigdzie nie ma takich gróźb i przekleństw jak w Bośni. Wymyślają je od dawna, nie po to, aby kogoś obrazić czy przestraszyć, ale po to, aby pokazać swoją fantazję, która musi zwyciężyć fantazję tego drugiego. Najlepsze są te groźby i przekleństwa, które śledzą rozwój kultury i cywilizacji. Tak, powiedzmy, z mechanizacją wsi przyszła i ta klątwa: "Oby ci dziecko przecięli piłą motorową i złożyli w piwnicy na zimę!" 

Salihowi F. czetnicy na jego oczach piłą motorową przecięli żonę i dwie córki. Jego wpakowali do Manjačy1, żeby zdechł, ale nie zdechł, a doczekał się jakiejś wymiany. Przerzucili go do Gradiški, później do Karlovaca, następnie do Czech. Tam skończył w jakimś obozie dla uchodźców między nieznajomymi, przeważnie Bośniakami. Niepiśmienny i powolny w myśleniu, stał się idealnym obiektem powszechnych drwin. 

Całymi dniami Salih F. próbował dorównać prowokacjom, wypalić efektowną odpowiedź, wymyśleć coś oryginalnego. Ale zawsze wypadał na jeszcze głupszego. Wpadł do maszyny do mielenia nerwów, z której możesz wydostać się tylko na dwa sposoby - albo wwalisz kogoś drugiego, albo pięściami uporządkujesz sprawy. 

Tego dnia Salih F. bił się przeciwko połowie obozu. Dostał niesamowite lanie, najpierw od Bośniaków, a później od kordonu czeskiej policji. Po wszystkim, związanemu i krwawiącemu, wręczono oficjalną decyzję o wydaleniu go ze wszystkich obozów na terytorium państwa. Spakował rzeczy (których właściwie nie miał), przeklął i Czechów, i Bośniaków, i tych, którzy ich wymyślili, następnie ruszył w drogę do Pragi. Po pięćdziesięciu dniach pieszej wędrówki tryumfalnie wkroczył do miasta i od razu go zaaresztowano. W kieszeni nie miał żadnych dokumentów oprócz decyzji o wydaleniu. 

Policja odprowadziła Saliha F. do więzienia, ale następnego dnia nie wiedzieli, co z nim zrobić. Trzeba było gdzieś go wydalić, a żaden kraj nie przyjąłby go jako Bośniaka, skłonnego do bójki. Najprościej byłoby odesłać Saliha F. do Manjačy, ale to było technicznie niewykonalne i łamałoby ludzkie prawa. 

Sprawę rozwiązał jakiś domyślny typ z bośniackiego urzędu w Pradze. Zaproponował policji, żeby Saliha F. odprowadzić do szpitala psychiatrycznego, aby stwierdzić, że jest wariatem i jako takiego nikt nie będzie śmiał go wydalić. Znowu z powodu ludzkich praw. Policjanci doszli do wniosku, że to całkiem dobry pomysł, kiedy opowiedziano im życiową historię Saliha F. 

W szpitalu przyjęto go jak króla. Dostał jednoosobowy pokój z telewizorem, magnetofonem i fotelem. Lekarze byli zachwyceni, ponieważ dostał im się w ręce ludzki przypadek, który własnymi oczami patrzył, jak jego najbliższym odcinają nogi, następnie ręce i głowy. Co chwila ktoś zaglądał do pokoju przez wizjer. Siedział spokojnie w fotelu, oglądał telewizję, zmieniał programy i leniwie dziobał winogrona. Wyglądał jak jakikolwiek człowiek na świecie, kiedy bez specjalnego zainteresowania śledził najnowsze zdjęcia z Bośni. 

Lekarze wierzyli, że Salih F. właśnie znajduje się w stanie szoku, pisali o tym długie i gruntowne sprawozdanie, przygotowywali temat do fachowych czasopism, przewidywali rozwój wypadków i czekali, że dusza Saliha F., zraniona i zabijana, wreszcie ochłonie. Ale stan przez miesiące się nie zmieniał. Salih F. spokojnie i grzecznie żył swoim życiem, zawsze tak samo odpowiadał na stawiane mu pytania, niczego nie chciał ani o nic nie pytał. 

Lekarze próbowali wyciągnąć Saliha F. z szoku podpowiadając mu różne zajęcia. Zaproponowali mu śpiewanie, rysowanie i fotografowanie. Podziękował i powiedział, że nic z tych rzeczy nie jest mu potrzebne i nie stanowi dla niego przyjemności. Lekarze nalegali i Salih F. przystał na zajęcie się rysowaniem. Śpiewać nie umiał, a fotografowania się bał. 

Posłusznie rysował, kiedy przychodził czas na rysowanie, a potem znowu oglądał telewizję i dziobał winogrona. Lekarze do późnej nocy analizowali jego rysunki. Brązowo-drewnianym kolorem namalował barak, zielonym kolorem trawę, a żółtym słońce. Słońcu domalował oczy i usta. Salih F. gdzieś widział, że tak się maluje słońce. Czasami, po rysowaniu, musiał wyjaśniać lekarzom, co narysował. Oni ciągle się uśmiechali i zadawali pytania, które tłumacz nie zawsze potrafił przetłumaczyć. 

W końcu nadszedł dzień, kiedy trzeba było podjąć decyzję o losie Saliha F. Lekarze przygotowali tylko jedno pytanie: "Co byś zrobił, gdyby dostali się w twoje ręce ci, którzy zabili twoją żonę i dzieci?" Salih F. twierdził, że to jest niemożliwe, ponieważ oni są gdzieś daleko, poza granicami państwa, drutami kolczastymi i armatami. Ale lekarze znowu nalegali, przekonując go, że jest możliwe i to, co na pierwszy rzut oka wygląda na niemożliwe. Zrozumiawszy, że ludzie ci są jak dzieci i wystarczy coś im wymyśleć, a oni od razu uwierzą, Salih F. odpowiedział: "I ja bym ich zabił... Albo dałbym im papier i ołówek i powiedział tak jak wy mnie - rysuj!" Lekarze doznali olśnienia, wzięli papiery, kredki i ogłosili Saliha F. nienormalnym. 

Przełożyła Ewa Rozenek 

1 Manjača - serbski obóz koncentracyjny w Krajinie 


Hanumica* 

Čipo nigdy ciotki nie widział ani nie słyszał, ale gdy mu przez telefon zaproponowała, żeby wprowadził się do jej mieszkania, przystał z ochotą. Pięć pokoi, człowieku, żadnego rozbitego okna, ogrzewanie na gaz i spiżarnia pełna jedzenia. Bądź co bądź, Čipowi nigdy się lepiej nie żyło. Po tym jak przed blisko dziesięcioma laty ojciec wyjechał do Kanady, a matka wyruszyła w kurs po knajpach na szabackiej magistrali, błąkał się od piwnicy do piwnicy, wyciągał od ludzi forsę, wyładowywał węgiel i za kilkaset marek przewoził jakieś paczuszki przez granicę na Ljubelju. 

Na początku nie wiedział co zrobić z tyloma pokojami, każdej nocy spał w innym, tonąc w przepastnych pierzynach, w których, jeśli się raz w nich schowasz, żaden odłamek nie może cię odnaleźć. Ale w takim wielkim mieszkaniu człowiekowi musi w końcu dokuczyć samotność. Tylko głupek może żyć sam w tylu pokojach, myślał, i zaczął się zajmować tworzeniem planów, jak wypełnić wszystkie puste miejsca i zaludnić każdy pusty kąt. Najpierw przyprowadził jakiegoś psa-włóczęgę, który zanieczyścił wszystkie dywany, a następnie zginął na samym środku korytarza. Później przyniósł kota, ale i on po dwóch tygodniach uciekł; wtedy spotkał Mujesirę, siedemnastoletnią dziewczynę z Foczy*, która Bóg wie jakimi drogami, obok frontów i czetnickich zasadzek, zostawiwszy wszystkich wymordowanych krewnych, pojawiła się w Sarajewie. Pokazał jej, gdzie będzie spać, upomniał, że nie ma sensu zaczynać żadnych rozmów ani go o nic pytać, bo jest wybuchowy i nerwowy, i zagroził jej, by nigdy, bez względu na wszystko, nie wchodziła do jego części mieszkania. 

Mujesira wyczyściła psie odchody z dywanów, poprzestawiała meble w swoim pokoju, urządziła mieszkanie zgodnie z kobiecym smakiem i wniosła, przy okazji, trochę życia w nudną egzystencję Čipy. Patrzył na nią spod oka, nigdy nie odezwał się nawet słowem, a gdy po jakichś dwóch tygodniach pojawiły się zwyczajowe pytania, odpowiedział opryskliwie i prawie z nienawiścią. Mujesira znosiła go tak, jak się znosi mężczyzn, którzy chodzą własnymi drogami, nie wymagając wyjaśnień nawet tam, gdzie by ich każda kobieta na tym świecie żądała. O Čipie nie wiedziała nic, skąd przybył, czy to jego mieszkanie i gdzie pracował, że mógł je tak ładnie i kosztownie urządzić. Czasami tylko zadawała sobie pytanie, szczególnie późną nocą, w czasie pełnym strachu i obaw, czyj on właściwie jest, nasz czy ich, i czy nie jest przypadkiem jakimś przyczajonym snajperem albo szpiegiem, dlaczego tak ukrywa każdy, nawet najdrobniejszy szczegół o sobie, czemu nie powiedział chociaż jak się nazywa, bo na pewno nie Čipo, takiego imienia nie ma ani u Serbów, ani u Chorwatów, ani u Muzułmanów. Próbowała go otworzyć uśmiechniętymi spojrzeniami i drobnymi czułościami, przynosiła mu kawę i zdobywała alkohol na bazarze, ale Čipo wciąż pozostawał szorstki. 

- A może ja ci przeszkadzam? Długo już tu jestem i może czas się wyprowadzić - napomknęła pewnego ranka. 

Spojrzał na nią pogardliwie, splunął gdzieś w bok i wycedził: 

- A gdzie pójdziesz, biedaczko? 

Wyszedł z domu, nie czekając na odpowiedź. Mujesira została z otwartymi ustami, a w głowie kłębiły jej się różne wyjaśnienia i małe kobiece podłości, którymi mogłaby go zmiękczyć i w końcu doprowadzić do tego, by pokazał swoją twarz taką, jaką pokazywał innym mężczyznom i kobietom, a na pewno, myślała, w jego życiu byli też inni. Nie spadł chyba z księżyca, na pewno miał ojca i matkę, może też przyjaciół, żonę i dzieci. Ale kiedy po południu wrócił do domu, nie ośmieliła się przemówić nawet słowem. Czuła, że jeśli go o coś zapyta, Čipo wybuchnie i kto wie, co się wtedy stanie, kto wie jak by się znów mógł rozsypać świat, niespodziewanie i na pierwszy rzut oka bez powodu, tak jak przed kilkoma miesiącami w Foczy. 

Raz ją dotknął przechodząc, chyba przypadkiem. Ona się wzdrygnęła i zatoczyła, Čipo się odwrócił i znów spojrzał na nią bez odrobiny ciepła. Pewnego razu, gdy był na zewnątrz, zajrzała do jego pokoju. Na ścianie wisiał ogromny krzyż i jeszcze jakieś chrześcijańskie relikwie. A więc o to chodzi, pomyślała, i przez kilka następnych dni wierzyła, że wie o Čipie wszystko. Znaczy, on jest katolikiem i dlatego jej nienawidzi. Ale, widzisz, katolicy są jednak lepsi od prawosławnych. Wpuszczą cię do domu zamiast cię zabić, tylko niechętnie na ciebie patrzą. 

Čipo długo się głowił, co robić z tą dziewczyną. Wydała mu się piękna, a z drugiej strony - tak bardzo obca. W jego przedwojennych piwnicach takiej istoty być nie mogło, a oto teraz, w mieszkaniu ciotki, w czasie wojny, znalazła się, jak dar z nieba, jak czysta i szczera propozycja jakiegoś innego, uczciwszego i lepszego życia, które było z jednej strony tak obiecujące, a z drugiej - naprawdę obrzydliwe. To foczańskie dziecko, wbrew woli Čipy, stało się bliskie jego sercu, było jak zapowiedź nowego, jeszcze straszniejszego i bardziej bolesnego nieszczęścia. Chciał jej dotykać, ale każdy możliwy gest wydawał mu się otwartą zapowiedzią ostatecznej życiowej klęski, takiej, po której nie zostaje już nic, tylko zwariować, zabić się albo stanąć pośrodku ulicy Trszcianskiej i czekać, aż cię skosi czetnicki snajper z Żydowskiego Cmentarza. 

Przed snem wpatrywał się w krzyż na ścianie i powtarzał sobie: "Jestem tutaj, Boże, nie mogę pomóc ani sobie ani jej, a Ty jesteś tam, więc nam pomóż". Brzmiało to dla niego niczym modlitwa. 

Jakoś przed końcem lata, przy samym wejściu do budynku, granat oberwał Mujesirze obie nogi. Dwa dni konała w szpitalu, lekarze już nad nią rozłożyli ręce, a Čipo pod oknem krzyczał aż rozbrzmiewało wokoło: "Wróć do mnie, moja hanumico!" Znajomi widzieli go płaczącego. Pytali, co miał wspólnego z tą małą, i przezwali go "Hanumica". 

Przełożyła Anna Bloch 

*Hanumica (z tur. hanim) - młoda muzułmańska kobieta 
*Focza (Foča) - miasteczko we wschodniej Bośni

Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.