Krasnogruda nr 7. ALEKSANDER SAPIEHA: Podróże w krajach słowiańskich odbywane.

Krasnogruda nr 7. ALEKSANDER SAPIEHA: Podróże w krajach słowiańskich odbywane.

LIST XXXVI 
Nazajutrz udałem się do miasta (Imoski), okazałem zwierzchności papiery moje, nie wspominając jednak nic o przedsięwzięciu moim udania się do Turecczyzny. Zwiedziłem klasztor zakolantów, czyli bernardynów, który mimo tego że nie ukończony, dosyć jest obszerny. Tam widziałem jednego z tych awanturzystów, którym nie wiadomo z jakiej przyczyny nadają tytuł honorowych emisariuszów. W czasie mojej podróży codziennie pomnażała się w całym tym kraju liczba tych nieprawych pomyślności ludów nieprzyjaciół i burzycielów spokojności, co niemałą było przyczyną do zmniejszenia przyjemności mego pobytu w tym kraju i przymuszało mnie do ostrożnościów, podróżnemu zajętemu badaniem natury nieznośnych.

Część Dalmacji, Bossynia, Hercegowina, Montenegro, przesmyki Cattaro i Raguza naówczas pełne były nasłańców od kilku dworów, którzy jedynie własnego szukając zysku, udając, iż służą swemu zwierzchnikowi, szukali tylko oszukiwać ludy i robić z nich ofiary łatwowierności. Psuli moralność tych poczciwych ludzi, mieszali ich spokojność, rozsiewali pomiędzy nimi wszystkie występki, które tylko popełniali, i spieszyli się jeszcze do swych dworów po nagrody za złe, którego nabroili. Ostatni ten, o którym mówiłem, zwał się Włatkowicz i był kanonikiem kapituły horwackiej zagabryjskiej, lecz zanadto czynić by mu było honoru, gdybyśmy się nad nim zastanawiać chcieli. Wróćmy do naszej podróży. 

Idąc na górę, na której położone jest miasto, widać po lewej stronie niezmierną przepaść, którą nazywają jeziorem i która rozciąga się od połowy góry aż do samego zamku. Nic smutniejszego ani przeraźliwszego jak widok, który nam przedstawia niezgłębiony ów jar, tak dalece, iż spojrzawszy w niego zawrotu głowy dostać można, lecz i o nim obszerniej będę mówił, opisując inne. Miasto bardzo się z tą okolicą zgadza, przedstawia bowiem wizerunek najnieprzyjemniejszy, jaki tylko sobie wystawić można. Domy bez najmniejszego porządku tu i ówdzie rozsiane, posada zupełnie zburzona przez trzęsienia ziemi, urwiska skał, jedne na drugich leżące, obnażone z zieloności, otoczone z jednej strony przepaściami i jarami straszliwymi, zabudowane po części na tych, które się same zasypały, stojące na sklepieniach nowo powstałych i grożących zapadnięciem, zasypane gruzami domów zburzonych, zdają się iść w zawody z rozwalinami góry; od tego mieszkańcy, którzy znudzeni próżniactwem ustawnym zdają się podwajać smutek i okropność, jaką podobne tylko siedlisko wzbudzać na podróżnym zdoła. Taki to wizerunek przedstawia nam widok miasta Imoski, co codziennie powiększa liczbę tych miejsc nieszczęśliwych, których natura swym dotknęła wyrokiem. Do tego rozwaliny na wierzchu góry zamku, po większej części otoczone straszną przepaścią, której głębokości oko zmierzyć nie śmie, wieże zburzone, baszty każdego czasu zawaleniem grożące, schody zapadnięte, kilka armat, których łoża pogniły, na miejscu rynny zaniedbanej wijąca się Klematyda , pokryte trawą po pas dziedzińce, służące samym tylko wężom za schronienie. Ten jest obraz twierdzy Imoski, dawniej założonej przez nieszczęśliwych banów Bossyni. Gród ten musiał być punktem obrony bardzo ważnych, teraz zaś przestawszy być użytecznym, przyda się jeszcze jakiemu twórcy romansów wieku naszego, mającemu przywilej wielką część ludzi dorosłych tym bawić nieprzestannie, czym dawniej nas bywsze niańki nasze usypiały. Może tym bezpiecznie wprowadzić kilka tysięcy strachów, duchów, wydziwów, a zaręczam mu, że pomieszczą się i dobrze się wydadzą. 

Do wystawienia zamku tego użyto wielkiej części marmurów, z rzymskich budowli pochodzących, co dowodzą niektóre napisy w murach zachowane, które wprawdzie znajdują się za wysoko, aby one przeczytać można, lecz nie dosyć wyniesione, ażeby onych nie spostrzec. Równie tego dowodzą te, które przeniesione zostały z tego miejsca do Wenecji. Lecz nie wiadomo mi jest, skąd pierwiastkowe wzięte były, nim zostały w murach zamkowych oprawione; wnoszące sobie, że były, nim zostały w murach zamkowych oprawione; wnoszę sobie, że przeniesione były z rozwalin starożytnego Runum niedaleko stamtąd leżącego. Za rządu weneckiego stał garnizon mały w tej twierdzy, teraz zaś jest opuszczona i widać tylko kościół doglądany przez jednego księdza, który w towarzystwie sów i puszczyków, jednych i godnych tego siedliska towarzyszów, przyjemnie czas swój przepędza. Zamek ten wystawił Lubomir ban, czyli pan, Bossyni w trzynastym, jeśli się nie mylę, wieku, o czym nas przekonywa napis nad drzwiami położony: "Toy grad Lubomir zistroił". Bardzo dobrze byłem przyjęty od zwierzchności miejskiej, która mi wszelką pomoc, jaką tylko żądać mogłem, dać obiecała. Lecz ja zawsze wracając się do ulubionego przedsięwzięcia mojego, posunięcia aż do Mostaru, starałem się wszelkimi sposobami z nich wybadać, czyli by niepodobna mi było zwiedzić Bossynię, lecz wszyscy jednomyślnie na to przystali, iż rzecz ta niepodobna jest do wykonania, że nie mają żadnego z tamtych rządem związku i że na koniec podróży tej nikt jeszcze z nich nie odprawił. Widząc przeto, iż żadna mi z tej strony nie zostawała nadzieja, aby nie powiększyć przeszkód, pominąc na to, że zwierzywszy im się niepotrzebnie mógłbym tym samym trudności sobie powiększyć, nie odkryłem im przedsięwzięcia mego. Prosiłem tylko o kartę dróżną i o konie aż do Wergoras , jako też o rozkaz wszystkim sardarom wiejskim, ażeby mi tam, gdzie bym potrzebował, stójki dostarczano. Pożegnawszy się potem z nimi powróciłem do klasztoru, zatrzymawszy się wprzód nieco na górze dla nasycenia się widokiem rozległym, jaki przedstawia góra Imoski, która na nieszczęście przypomina tylko mieszkańcom koniec, który im grozi. 

LIST XXXVIII 
Powróciwszy do domu dowiedziałem się o przybyciu Bośniaka, którego starano się namówić do przeprowadzenia mnie w Turecczyznę. Zaproszono go na wieczerzę i podług zwyczaju tamtego kraju umowę tę odłożono do ukończenia uczty. Wyznaję szczerze, żem się mocno lękał wypadku tej namowy i byłbym zapewne dużo zmartwionym, gdyby mi się to przedsięwzięcie nie było lepiej od pierwszego udało. Lecz szczęśliwie wszystko mi się podług żądania powiodło. 

Uznano więc za rzecz koniecznie potrzebną, ażebym się przebrał po bośniacku, ażeby wspomniany przewodnik dostarczył mi potrzebnych ubiorów i abym na koniec dla uniknięcia podejrzenia nie kazał tych strojów robić w Imoski, a to dla łatwiejszego ukrycia moich zamiarów. Poradzono mi między innymi rzeczami i to, żebym mego młodego towarzysza Wilsona, który zawsze był przy mnie zostawał, z rzeczami odesłał i ażebym wśród dnia wyjechał z Imoski i udał się do Rnowicz. Stamtąd znowu żebym ze zmrokiem powrócił nazad pod same Imoski, gdzie miał na mnie z końmi z częścią ubioru mego czekać. Na koniec jako rzecz najpotrzebniejszą kazano mi ogolić głowę. Tak przeszedłszy już przez wszystko i ułożywszy się między sobą jak najlepiej, szczęśliwieśmy się rozstali. 

Zadziwić to zapewne mocno będzie czytelnika, że dla dopięcia wyprawy tak małej wagi używałem tajemnicy, lecz najlepiej to wyjaśnię, gdy powiem, że kraj, w który miałem się zapuszczać, wystawiony był na nieustanne najazdy hajduków, bandurów tureckich i wszelkiego rodzaju hultajów, a co daleko było niebezpieczniej, zarażony był wysłańcami i podżegaczami wszystkich narodów, którzy rozumiejąc, żem ja przybył w celu przeciwnym ich interesowi, mogli byli wszelkie na mnie robić zasadzki, czego nawet później doświadczyłem i kilka razy sama opatrzność od ich zasadzek mnie uwolniła. Mogli się również między hajdukami znajdować tacy, którzy mając krewnych lub przyjaciół w Imoskach, mogli byli mnie jako ofiarę imże wydać, a prócz tego jeszcze nie mając ani firmanu, ani passu od zwierzchności tureckiej, bujurli zwanego, i za pomocą których bezpieczniej odprawiają się podróże w tamtym kraju, przymuszony bym był oddać się na łaskę pierwszego z Turków, którego bym napotkał. Z tych więc przyczyn sądzono, że zbawienie moje zależało jedynie na doskonałym przebraniu się i jak najlepiej dotrzymanej tajemnicy. Najprzód więc kazałem sobie ogolić głowę i wziąwszy stójkę od rządu mi daną wyjechałem na drugi dzień z rana z Imoski, aby udać, że zapuszczam się dalej w Dalmację. Jechałem drogą prowadzącą do Wergoras. Właśnie to był czas, w którym niezmiernie w tamtym kraju padały deszcze. Ulewy codziennie u nas spadały i tego nawet razu nas nie ochroniły. Przebywaliśmy Werlicę po moście kamiennym i przybyliśmy do wsi Otocz, gdzie przymuszeni byliśmy zatrzymać się dla osuszenia się z deszczu, który nieleniwie nam dokuczał. Zsiedliśmy u sardara, czyli najstarszego wsi, który nas przyjął z całą powagą, jaką mu nadaje urząd jego. Ten uchodził za jedynego lekarza w całej okolicy, dziesięć mil mającej okręgu. Okazałem mu rozkaz rządu w Imoskich, który mu zalecał dawanie mi wszelkiej pomocy, jeślibym jakowej potrzebował, rozumiejąc, iż człowiek podobny piastujący urząd powinien by umieć przynajmniej czytać. Lecz omylił się mocno w oczekiwaniu moim, gdyż on wziąwszy z rąk moich papier z największą powagą i usiadłszy na listwie okna, jednego tylko w całej chacie będącego, zostawił nas w zupełnym zaćmieniu i trzymając na wywrót papier zaczął mruczyć pod nosem. Mimo nieco wątpliwości, w jakiej zostawałem, niepodobna mi było wstrzymać się od śmiechu, wystrzegając się. 

LIST XXXIX 
Tymczasem, gdy się już zmierzchać zaczęło i nadchodziła godzina zejścia się z przewodnikiem moim pod Imoski, potrzeba było mimo największego deszczu jechać. Rozstałem się przeto z moim młodym towarzyszem Polakiem, zleciwszy onemu, ażeby mnie oczekiwał w domu sławnego perwana z Kokoryczu, niegdyś gospodarza l'Abbego Fortis. Obwinąwszy się w kabanicę, czyli płaszcz turecki, kupiony u naszego lekarza, puściłem się zupełnie na los obojętny, przekonany będąc, że podróżni, dzieci i pijacy mają zawsze anioła stróża, który czuwa nad ich losem korzystniej niż rada. Zaledwie com wyjechał, burza, którą mniemałem, że już ustała, coraz się bardziej powiększała i przymuszony byłem dla błyskawic i piorunów, które nieustannie konia mego przerażając nie dawały mu nawet postępować, schronić się do chatki zamieszkanej przez młodego człowieka, którego właśnie rodzice świeżo byli odumarli. Ten mnie przyjął z wielką gościnnością, kazał mi zrobić wielki ogień dla wysuszenia mnie i aby mnie rozweselić, wziął swoją gusłę (gatunek lutni morlackie) i zaczął mi opiewać wyprawy syna króla Jerzego, jednego z najsławniejszych narodu jego bohaterów. W tym weszła młoda dziewczyna, która była jego zaręczona, lecz z przyczyn żałoby nie mogła się z nim pobrać. Przedstawił mi ją, prosząc, abym mu pozwolił kilka zanucić piosenek, na co gdym najchętniej dozwolił, starając się go owszem do tego zachęcać, wziął swoją lutnię i zaczął głosem nieco płaczliwym następującą śpiewać piosenkę, oczów z kochanki nie spuszczając: 

1. Twoje czoło jasne, z włosy pięknie splatanymi, podobne jest do łąki świeżą pokrytej murawą. 

2. Twe lube oczy czarne podobne są do tarnia: widząc one przysiągłbym, że to są połyskujące gwiazdy. 

3. Twoja boska twarz gdyby róża świeża, a biała jako mleko. Jej dotknięcie mymi ustami jedynie mojej miłości ulżyć może. 

4. Kiedy chcąc mówić boskie twe otwierasz usta, zdaje mi się, że widzę otwierające się podwoje do gwiaździstego nieba.To jest tłumaczenie, lecz bardzo niedoskonałe tej piosenki, do którego przyłączam tu oryginał. Byłbym ją wierszem wytłumaczył, lecz te mi się nie udają, a odwiedzenie nawet Parnassu i wszystkich źródeł poetom świętych nie wzbogaciło mnie w tej mierze tylko febrą. 

Majes vidne celo 
Z vlosi nakrivionim 
Jako ravno polje 
Tvoi liepe oci 
Jako dranjolskie 
Przysięgalby Bohu 
Da su dvie zvjazdice. 

I mas cudne lica 
Odbarvi od mleka 
Onelei spodali 
Moim ranom lika 
Tvoje liepe usta 
Kagda sprogovore 
Pare da se vrota 
Od neba otviera. 

Trzeba było na koniec jechać i rozstać się z tymi poczciwymi ludźmi, dzień bowiem już był na schyłku, a przewodnik mój miał oczekiwać na mnie przy młynie. Wołałem więc tam przyjechawszy na niego, a nie znalazłszy go tam, udałem się w dalszą podróż ku Imoskim. 

Noc była ciemna, deszcz padał, obawiałem się, ażebym nie chybił przewodnika mego, a nie śmiejąc go wołać, aby nas nie usłyszano, zacząłem śpiewać przez całą drogę, i to mi się dobrze udało. Przewodnik bowiem, posłyszawszy mój głos, przyszedł do mnie i zaprowadził mnie w bok drogi pomiędzy krzaki, zleciwszy, abym tu spokojnie jego oczekiwał. Przybył na koniec ojciec przełożony klasztora i wziąwszy mego konia, dał mi swego. Ubrano mnie z żupan bośniacki i zszarzany zawój, zostawując resztę stroju mojego na ten czas, gdy będziemy na wierzchołku góry, od którego niedaleko znajdowało się pomieszkanie przewodnika mego. Ojciec przełożony dał nam swe błogosławieństwo, a co było daleko lepsze i użyteczniejsze, butelkę wódki i pieczeni zimnej kawał, i czule się z nami pożegnał, życząc nam wszelkiego szczęścia. Wiele bardzo na tym cierpiałem, rozstając się z tym poczciwym człowiekiem i wcale nieinteresownym, któremu najwyższą winien byłem wdzięczność za pomoc w dopięciu tego, czego najgoręcej pragnęłem. 

Zaczęliśmy więc drapać się na górę Imoskich poza miastem, lecz ścieżka tak była zepsuta, że zsiadłszy z konia musiałem iść drogą, którą w dzień zaledwo podobna było przebyć. Powierzchnia kamieni zmyta przez wody zrobiła się niezmiernie gładką, a prócz tego, zlana będąc deszczem, tak mocno była ślizgą, iż co krok padałem. Na koniec po wielu trudach przybyliśmy na wierzchołek góry, gdzie zatrzymaliśmy się przy samym wierzchu przepaści zamek otaczającej, o której wyżej już wspominałem. Tu zostawił mnie mój przewodnik samego, mówiąc mi, że wkrótce do mnie powróci. Zostawiony sam ze dwie godziny, w ponurej ciemnocie, na samym brzegu strasznej przepaści i zmoczony do koszuli, pierwszy raz zacząłem się zastanawiać nad nieroztropnością, z jaką narażałem się na wyprawę, której niemylnie stać się mogłem według wszelkiego podobieństwa nieszczęśliwą ofiarą. Prócz tego chybiłem był po części w przedsięwzięciu moim czynienia uwagi i doświadczeń rozmaitych, nie mając ani potrzebnych fizycznych narzędzi, które by mi wiernie w podróżach towarzyszyły. Do tego sam ubiór mój nie pozwalał mi nic brać z sobą takowego, co by mnie podejrzanym zrobić mogło. Byłem bez instrumentów, ksiąg, sposobności robienia prób i bez karty kraju. Nie mamy bowiem dotąd żadnej, na którą można by się spuścić i onej powierzyć, i żadnego kraju opisane nie jest tak zaniedbane, jak Bośni i Dalmacji, bo karta przez obywatela Casas zrobiona, która towarzyszy jego dziełom, raczej we śnie urojoną niżeli doskonale zrobioną nazwać można. Do tego dla bezpieczeństwa odprawić miałem podróż w nocy, co tym bardziej nie dozwalało mi robić postrzeżenia, a tej ostrożności odstępować nie mogłem w kraju, gdzie tyle jest chwili bezpiecznej, ile jej hultaje na odpoczynek obrócić zechcą. Wszystko to niemało przyczyniało się do niespokojności, jaką sama przyszłości i wypadków niepewność nabawiać mogły, a tym samym zmniejszały ukontentowanie, jakim chwilę wprzódy przejęty byłem. Nie znałem prócz tego przewodnika mojego, spuścić się więc zupełnie musiałem na sumienie człowieka nieznajomego, którego powierzchowność wcale nie była zaspokajającą. Dosyć dobrze wprawdzie byłem uzbrojony, miałem bowiem trzy pary ukrytych koło siebie pistoletów, lecz na cóż mi się zdać mogła ta broń w kraju, w którym najmniejszej nie miałem podpory i gdzie w każdym mieszkańcu mogłem znaleźć zbójcę. Taka to niestałość żądań ludzkich, że oddawszy się tym rozmyślaniom żałować już począłem, wyznaję, żem się narażał na tę wyprawę, której przódy z takim chwytałem zapałem. Lecz pierwszy krok już był zrobiony, a przybycie przewodnika mego zupełnie mi siły i odwagę przywróciło. Ten przyniósł mi wszystko z sobą, cokolwiek tylko do przebrania się mego potrzebnym było, i tak mimo największej deszczu ulewy natychmiast do tego przystąpić musiałem. Cały mój ubiór był zmaczany i ten jeszcze zamienić musiałem na daleko mokrzejszy. Zimność deszczu i przemoczenie nabawiło mnie takim drżeniem, że mnie to wprowadziło w mniemanie, iż dostałem febry. Ale praca i wódka uleczyły mnie i otrzeźwiły wkrótce i tak udaliśmy się w dalszą podróż, oddając się zupełnie dobremu losowi. 

LIST XL 
Po półgodzinnej drodze zaczął miesiąc przebijać się przez gęste obłoki, które na nas ulewę spuszczały. To poprawiło nieco drogę naszą i po godzinnej drodze przybyliśmy na koniec nad granicę, która obydwa przedziela państwa. Rzeka, czyli raczej potok, Suchoja zwany, służący im za granicę, niezmiernie była wezbrała, sądziliśmy przeto, że nie będziemy mogli ją przebrnąć. Z tej więc przyczyny radził mi mój przewodnik, ażebym się zatrzymał dla zobaczenia, czyli nie ubędzie cokolwiek wody. Chętnie na to przystałem, choć do tego podobieństwa nie było, i położyłem się na brzegu rzeczki, oczekując chwili, w której byśmy dalej podróż naszą odprawić mogli. Wtenczas nigdy przeze mnie dotąd nie widziane okazało się oczom meteorologiczne zjawisko. Była to tęcza miesięczna w całej swojej okazałości. Księżyc bowiem znajdował się w środku chmur najgęstszych, dżdżystych i im to właśnie winniśmy byli nadzwyczajne to zjawienie. Kolory wprawdzie były słabe, lecz wybitne, można było wyraźnie poznać kolor zielony i żółty; czerwony był pomarańczowym, a niebieski wpadał w zielono-niebieskawy, końce zaś tęczy zdawały się być pod kątem mniejszym od czterdziestu pięciu gradusów. Kolory te na przemian stawały się żywszymi lub słabszymi, w stosunku nadzwyczajnego drżenia wody, które w miarę większego lub mniejszego onej tarcia między sobą cząstek łamało częstokroć linie kolorowe, zamieniając kolor żółty na pomarańczowy, a zielony na na czerwony. Zdaje mi się, iż ta tęcza miesięczna po tej, którą uważano w Edynburgu w Szkocji na początku wieku, była najdoskonalszą. 

Nasyciwszy się nadzwyczajnym oraz jednym dla mnie widokiem, a przewodnik mój, wziąwszy to zjawienie za dobrą wróżkę, radził mi, ażebyśmy przeszli rzeczkę. Siedliśmy więc na koń, a oddawszy się zupełnie losowi weszliśmy w rzekę. Konie nasze pływały i po biodra byliśmy w wodzie. Na koniec, szczęśliwie przebywszy tę rzekę, zobaczyliśmy się na granicy tureckiej. Posuwając się naprzód, weszliśmy w niezmiernie gęsty las. Kto nie był w tych krajach, nie może sobie wystawić przykrych tamecznych ścieżek, którym imię dróg nadają. Aby doskonałe onych mieć wyobrażenie, trzeba sobie wystawić ścieżki, którymi uganiają się górale w Alpach za dzikimi kozami, z tą jedynie tylko różnicą, że tamte po większejczęści są pierwiastkowe skały gołe, z ziemi obnażone, których cząstki kątowe i krystalizowane dobrze utrzymują nogę. Przeciwnie zaś na tych, które są wapienne, przez wodę zlizane, a nadto jeszcze z wierzchu wilgotne, co krok się noga umyka. Zdaje mi się, że Turcy z polityki raczej, a nie tylko z lenistwa zupełnie opuścili na pograniczu drogi, ażeby je zapewne tym nieprzystępniejszymi zrobić w czasie wojny. Rzeczą to jest pewną, że na całym pograniczu Dalmacji ani jednego zdatnego nie znalazłem miejsca, którędy by działa nawet małe można wprowadzić do Turecczyzny. Nie mówię ja tu nic o kraju przy brzegach Narenty leżącym, tego bowiem nigdy nie zwiedzałem. Tymczasem w dalszą puściliśmy się podróż drogą najgorszą i bardziej jeszcze deszczem nieustannie lejącym popsutą, który wielkie porobił kałuże, tak dalece, że częstokroć brnęliśmy po kolana w wodzie. Sprzyjający nam dotychczas księżyc zniknął i spuścił na nas zmrok największy. Nie mogąc przeto myśleć już o jeździe wierzchem, zsiadłszy z koni szliśmy piechotą, co nie tak dla nas było przykrą rzeczą, jako raczej ciężar płaszczów naszych, czyli kabanic, które będąc wełniane i na pół cala grube, zupełnie przemokłszy, najwięcej nam dokuczały. 

Na koniec, na uzupełnienie naszych nieszczęść, zaczęliśmy błądzić i z największą trudnością zaledwie znaleźliśmy naszą ścieżkę. Po sześciogodzinnej drodze, najgorszej w świecie, nie mogąc już dłużej dla niezmiernych trudów wytrzymać, przełożyłem memu przewodnikowi, że niepodobną mi jest rzeczą iść dalej i że siły moje ustały. Z porady jego oddaliłem się od ścieżki, a znalazłszy równinę, która była tylko mniej głęboką kałużą, padłem na nią, nie mając nawet siły utrzymania się na nogach. 

Z wierchu płukał nas deszcze, a ze spodu woda z kałuży podmywała, lecz tak mocno byłem znużony, iż czułem rodzaj rozkoszy mimo najnędzniejszego położenia mego. Zaledwośmy się pokładli, usłyszeliśmy głos kilkunastu osób, tą samą jadących ścieżką, którąśmy niedawno opuścili, którzy coraz bardziej ku nam zbliżając, ogień krzesali. Przewodnik mój niezmiernie się przeląkł, mówiąc, że to są hajduki, i miał dosyć słuszną przyczynę tej obawy, bo nie bylibyśmy się mogli bronić z przyczyny zamokłej broni. Szczęściem jechali nie spostrzegłszy nas, a co było dla nas najszczęśliwszym, że lubo miałem przy sobie mego konia ogiera, żaden z koni naszych nie zarżał, bo tym by nas wydały. Odetchnąwszy z owego przestrachu, jak na najlepszym zasnąłem łóżku, a przewodnik mój równo mnie ze dniem zaledwo mógł zbudzić. Czułem mocny ból głowy, lecz nierównie mi ciężej było wstać z ziemi. Wszystkie członki moje były, ze tak powiem, zdrętwiałe od zimna i wilgoci, że ani kolan zgiąć, ani stąpić nie mogłem. Starałem się jednak zrobić sobie gwałt, a nie mogąc żadnym sposobem dla słabości sił wsiąść na konia, chwyciłem go za cugle i prowadząc za sobą w dalszą puściłem się podróż. Przybyliśmy wkrótce do doliny, w którąśmy się spuścili, zostawując po prawej stronie wieś Studenowryl, czyli źródło zimne, otoczoną lasem, a przed nami rzeczkę, która bierze swój początek w tejże dolinie, zalewając potem całą równinę Duwno. Musieliśmy dwa czy trzy razy wpław przeprawiać się przez tę rzeczkę, której wody bardziej jeszcze deszcz powiększył, i dosiągłszy doliny, widzieliśmy przed sobą płaszczyznę niezmiernie rozległą i urodzajną, którą wielkie pasmo gór zdawało się opodal ograniczać. Zostawiliśmy po lewej stronie inne pasmo gór, mniej oddalonych od tych, które się nam z przodu przedstawiały, a u spodu tychże położone było miasto tureckie Duwno, któremu wieże meczetów przyjemną dawały postać. Po prawej stronie mieliśmy cięgiem pasmo gór, na których stała wieś Studenowryl. Pasmo to ciągnęło się aż do równiny. Udaliśmy się jego kierunkiem, drogą zaczynającą się nieco poprawiać, zostawując po prawej stronie kilka wiosek, które zajmowały spód góry i o cztery lub pięć strzałów od tejże oddalone były, a po lewej uprawiane pola i cmentarze, na których stały chatki służące chrześcijanom za kościoły, gdzie msza się odprawuje, gdy ich tutaj mnich jaki odwiedzi.(...) Zostawiwszy Duwno za nami, przybyliśmy do doliny podobnej do przełamu skały bardzo szerokiego, w paśmie gór wielką równinę duwieńską zamykającym. Łatwo można wnieść, że ta równina musiała niegdyś być jeziorem, które przerwało pasmo gór, które mu się przez długi czas jak tama opierało. 

LIST XLI 
Na koniec przybyliśmy do małej wioski, leżącej w tle pasma gór, któreśmy z drugiej strony okrążyli, i rozgościliśmy się w nikczemnej bardzo karczmie, jeśli tak można nazwać dom pusty, dotykający się do pomieszczenia wiejskiego bogatego Bośniaka tureckiego, zowiącego się Kopczycz. Ojciec jego zbudował był dom, ten, że tak powiem, gościnny dla podróżnych, gdzie ich bezpłatnie przyjmował i wszystkie ich potrzeby darmo opatrywał. Syn jego, a teraźniejszy pan tej majętności, nie był w domu. Familia jego, której był głową, tak była liczna, iż ilość onych przypominała familię Fabiuszów, albowiem w stanie była sto przeszło rycerzów wystawić. Dom Kopczycza przed najazdem jeszcze Turków zawsze uchodził za jedną z najpierwszych w Bośni familii i przypominam sobie nawet, że w rękopiśmie, o którym w liście z Zary wyżej wspominałem, najpierwsze dom ten zajmował miejsce. Ów ród liczny obrał swe siedlisko na górze Wrana, czyli Wraniec, gdzie kilka jeszcze innych domów ma sobie podległych. 

Tymczasem zaledwieśmy przybyli, rozłożył mój przewodnik wielki ogień na złym bardzo kominku, lecz jedynym w tym domu i rozesłał po całej izbie słomę do spania, ja zaś piekąc się koło ognia, zaledwiem był w stanie w kilka godzin się rozegrzać, tak dalece byłem przejęty zimnem. Resztę dnia strawiliśmy na obsuszaniu się i byliśmy cały ten dzień najspokojniej przepędzili, gdyby nie przytomność nagła jednego Turka, który koniecznie chciał mnie przymusić do kupienia od niego konia, którego chciał się pozbyć; tak mocno był natrętny, że z największą trudnością, spoiwszy go należycie wódką, zaledwie zdołaliśmy jego uspokoić. Uwolniwszy się na koniec od tego napastnika, zasnąłem. Uczułem na drugi dzień obrzydliwość, widząc się obsypany robactwem, z owych sukien przez mego przewodnika szczodrze mi pożyczonych. Zdawało mi się, że łatwo będę mógł złemu zapobiec, wiedząc, że powinienem był mieć dwie lub trzy koszule w zawiniątku moim, lecz w jakąż wpadłem rozpacz, nie znalazłszy żadnej. Młody mój towarzysz, rozstając się jeszcze w Dalmacji ze mną, przez zapomnienie wziął je ze sobą, a miałem jeszcze kilka dni przynajmniej drogi do Mostaru. Lecz trzeba było na koniec w potrzebie doznać wytrwania i cierpliwości i tak wyjechaliśmy jeszcze przed świtem. Wioska, którąśmy opuścili, nic nam tak dalece nie przedstawiała ciekawego. Osada tameczna składała się z chrześcijanów i kilku Turków z Duwna, którzy czasem przepędzali tutaj lato w swych domach wiejskich. Jest to zaiste jedno tylko miejsce w całej Europie, gdzie by kobiety uważały koszulę za strój tylko świąteczny; w innych dniach tygodnia nie noszą koszul, lecz ubiór wełniany niezmiernie barwy grubej przybierają. Ponieważ obawiał się mój przewodnik narażać mnie i siebie na spotkanie się jakie niebezpieczne, wolał przeto podróż naszą w nocy odprawiać, a tak uwagi moje nad krajem równo ze dniem rozpoczynałem. 

Ze świtem ujrzałem się w lasku bukowym, który leżał na spodku góry Małą Wraną zwanej, należącej do Kopczyczów plemienia. Jest to góra wapienna, mniejsza nierównie od Wielkiej Wrany, po lewej okazującej się stronie. Lasek ten napełniony jest grobowcami, okrywającymi popioły Turków dawniej tam przez hajduków zamordowanych. W tym właśnie miejscu sławny hajduk Soczewica całą turecką rozbił karawanę. 

Przybywszy do wierzchołka tejże góry, zaczęliśmy się z wolna spuszczać i wnet ujrzeliśmy się na łące, która usłała spód doliny równo odległej z morzem ciągnącej się od północy ku południowi. Po dwugodzinnej blisko jeździe zatrzymaliśmy się u źródła małej rzeczki w celu spoczęcia nieco i popaszenia naszych koni. Stamtąd udaliśmy się w dalszą podróż i po godzinnej jeździe przybyliśmy do stanowiska dawnych grobowców, podobnego do tego, któreśmy w Lowryczu opisali. Różni się jednak tym, ze kamienie ostatniego są nierównie lepiej dochowane od pierwszego i nie tak zburzone jak tamte. Jeszcze i tym od tamtych się różniły, że nie widać na nich było owych tańców i polowań, ale natomiast wiele bardzo postrzegałem linii w różnym względzie się przecinających, znaki symboliczne, nie znajdujące się u tamtych, i mogę powiedzieć, że podobnego rodzaju grobowce pierwszy raz wówczas i ostatni widziałem. Przejrzawszy te grobowce, godzinę jeszcze całą wzwyż wspominaną jechaliśmy doliną. W tym nagle ujrzeliśmy inną dolinę, w poprzek pod kątem prostym przecinającą pierwszą, którąśmy wprzód przebiegli byli. Dolina ta dwieście przeszło stóp niższą jeszcze była od pierwszej, tak dalece, że gdyśmy się na nią spuścili, tamta zdawała nam się być górą. Trzeba sobie wystawić raptowne zatrzymanie się nad jaką przepaścią, ażeby jasne i dokładne mieć wyobrażenie, jakie wrażenie na umyśle czyni niespodziewane spotkanie się z tak dalece niższą krainą. Pochyłość pierwszej pokryta była sośniną, a jeśli się nie mylę - modrzewiem. Spuściliśmy się w miejscu, gdzie się spadzistość zaczyna i potem, zwracając się kilka razy, bierze swój kierunek ku morzu, przyjmując do swego łona nieco niżej Narentę, czyli Neretwę. Tutaj zupełnie kraj się zmienia tak co do przyjemności położenia, jako też co do rodzaju ziemi: pierwsza, zupełnie będąc wapienna, przedstawia nam widok smutny i mimo zieloności i drzewa, które wierzchołki gór otaczały, farba tych skał popielatawa dodawał obrazowi tej doliny od tamtej! Ziemia spłodzona przez wyziewy wulkanów podmorskich, roślinność bujna, drzewa przyjemnie się rozkładające, piękności, które za każdym krokiem w głąb jej zrobionym coraz się bardziej powiększają; słowem, pyszna ta dolina, Doliniany zwana, przedstawia podróżnemu najpiękniejszy obraz i wyznać muszę, że we wszystkich moich w tym kraju podróżach piękniejszej i bardziej zachwycającej okolicy nigdzie nie widziałem. Nie postrzega się z początku tak wielkiej różnicy law, widać bowiem tylko lawy koloru czerwoniawego, wszystkim wielkim jarom Dalmacji właściwie, i jednostajnego rodzaju z lawą, którą widziałem na Wratniku w Horwacji. Widać tam prócz tego jeszcze gatunek marmuru, czyli raczej jaspisu 351, który podług zdania mego jest tylko lawą złożoną z dwóch gatunków zupełnie od siebie odrębnych, to jest w rodzaju jaspisu mieszającego się ze szpatem wapiennym, niewiele z kwasami burzącym się. 

Puściłem się w dalszą drogę w celu badania dalszego, lecz niespodziewana ulewa raptownie mojej ciekawości położyła tamę. Ponieważ droga samym spodem szła doliny, uważałem tylko kamienie, które woda z wierzchołków gór urywała, albowiem ani czas, ani położenie moje w tym kraju nie dozwoliły mnie zbaczać z drogi i zagłębiać się w poboczne góry. (...) 

Na koniec zaczęło się zmierzchać i trzeba było nareszcie dogodzić żądaniom mego przewodnika, który niechętnie się zatrzymywał i powtarzał mi zawsze, że jak się spóźnim, to kwatery nie znajdziemy. Co w istocie nie byłoby bardzo pomyślnym, uważając na słotę, która się na całą noc zabierała. Stanęliśmy koło ósmej wieczór we wsi bardzo przyjemnie położonej w środku doliny i szukaliśmy schronienia w domie tureckim, gdyż w tym miejscu chrześcijan nie było. Z początku się opierano, na koniec gościnność narodowa przemogła i przyjęto nas uprzejmie. Zdaje się nawet, że te pierwiastkowe wahania się gospodarza nie były szczere i tylko dla dania czasu kobietom do wyniesienia się z domu zrobione. Jakoż gospodyni ze swojej się wyniosła komnaty, mnie jej ustępując, a ja będąc wskroś deszczem przejęty i niezmiernie zmordowany, prosiłem zaraz o ogień i słomę, gdyż tego jedynie tylko potrzebowałem. Lecz gdy podchlebiałem sobie, że będę mógł spocząć, odebrałem nagle odwiedziny całej wsi i zwaliło się za trzydziestu Turków, którzy całą moją komorę zabrali i na moich tłumoczkach posiadali. Tu dopiero tysiączne zaczęły się zapytania, jedne śmieszniejsze od drugich, którym ja lub mój przewodnik przymuszeni byliśmy odpowiadać. Na koniec, gdy coraz więcej wybadywania się pomnażały, zacząłem się obawiać, aby nieroztropność mego przewodnika czasem mnie nie wydała i niebezpieczeństwem nie nabawiła. Widząc więc, że niebezpieczeństwo się pomnażało i że odwlekać już nie było czasu, powiedziałem po słowiańsku, że byłem z Dubrownika, ubogim tamecznym kupcem, i że tułając się za handlem po obcych krajach ojczystego nawet zapomniałem był po części języka. To ich trochę zaspokoiło, lecz potem po osobistych wybadywaniach o mnie zaczęły się nowiny polityczne i nie można wystawić sobie śmieszności zapytań, którym kolejno zadość czynić musiałem. Tak osobliwe mają ci ludzie o reszcie Europy wyobrażenie. Lecz co mi najwięcej dokuczało, była kabanica, czyli płaszcz mój, który cały dzień namokłszy, na sobie zawsze utrzymać musiałem, a zrzucać nie mogłem, gdyż byłbym pokazał broń moją, której oni są niezmiernie ciekawi i żądni, oraz mały karmik z różnymi cackami i kobiecymi ozdobami, który miałem zawsze przy sobie na przypadek, gdybym nie mógł inaczej uchodzić jak za kupca. Lecz przykrość mego położenia wkrótce się pomnożyła. Gospodarz, rad naszemu przybyciu, niezmierny ogień był rozpalił; pokój był mały, nas było ze trzydziestu, dosyć że śmiało rzecz mogę, że w żadnej łaźni się tak nie wypociłem. Widząc na koniec, że się to nie kończyło, wyszedłem z izby, wziąłem staruszka gospodarza domu na bok i podziękowawszy za gościnność, którą mi dał, prosiłem go, żeby mnie uwolnił od tej całej zgrai, gdyż niezmiernie byłem zmordowany. Obiecał mi to i tak dobrze się koło tego zawinął, iż za pół godziny już byliśmy wolnymi. Udałem się więc do spoczynku, bardzo szczęśliwy, żem się od tych niezbytych uwolnił gości, a zarazem że gadatliwość mego przewodnika nie naraziła nas na jakie niebezpieczeństwo, a najwięcej z mojej roztropności, żem ukrył moją broń i towary, gdyż inaczej całą noc nie mielibyśmy spokojności. 

LIST XLII 
Nazajutrz, mając dużą podróż przed sobą, ruszyliśmy dosyć wcześnie, rozdawszy całemu domowi małe upominki, które wszystkim były dosyć do smaku. Ale ponieważ zwyczaj słowiański niesie, że trzeba coś dać w zamian upominku darowanego, inaczej ten, zamiast przyjaźni dowodzić, stałby się obrazą, uchodząc za jałmużnę, której samo imię obrusza pysznego Bossyniaka, musiałem w zamian przyjąć mnóstwo owoców. Próżno się wymawiałem, że nie miałem miejsca, gdzie ich podziać, tak mnie nimi obładowano, że musiałem ich połowę zostawić. Ponieważ także byłem dał upominki kobietom, ciekawy byłem, czy te powszechnemu ulegną zwyczajowi, a o tym więcej iż uważałem, iż te chociaż nie śmiały wchodzić do mego pokoju, jednak dosyć wolno się okazywały. Już byłem nawet nadzieję stracił, ale bez przyczyny, gdyż wkrótce się przekonałem, iż przepisy islamizmu, które tyle narodów przeistoczyły, nie potrafiły naruszyć wytrwałości Słowian w dawnych zwyczajach. Już byłem wsiadł na konia i wolnym krokiem od domu odjeżdżałem, gdy nagle usłyszałem kogoś za mną biegnącego i odwróciwszy się postrzegłem dwie ładne i młode kobiety, z zasłonami podniesionymi, wołające na mnie, żebym zaczekał. Gdym to ledwo zrobił, każda z nich parę jabłek w zanadrze mi włożyła; ale to tak prędko zrobiły i tak zręcznie twarz swoją odwracały, że ja nie spodziewając się podobnej grzeczności, zaledwo miałem czas ich ujrzeć. 

Turcy w Bossyni zamieszkali są może jeszcze jedynymi z Otomamanów, którzy obcy miękkości temu narodowi właściwej, zachowali jeszcze odwagę i bitność dawnych muzułmanów, zaszczepioną na waleczności Słowian. Ci Turcy z imienia tylko tak nazwani, ale istotnie jeszcze Słowianie, tak są do swych dawnych zwyczajów święcie przywiązani, że alkoran i jego przepisy nie potrafiły ich w niczym naruszyć. Zaiste, znajdzie tu czytelnik niemały dowód przywiązania Słowian do zwyczajów narodowych, które w oczach postrzegacza światłego za ślad znamienny, od inszych narodów ich różniący, służyć może. I gdy mohametanizm, ta wiara, która winna swój postęp łechceniu namiętności człowieka, która ze stu narodów różnych, pochłonąwszy ich zwyczaje i prawa, nie zrobiła jak jeden, nie mogła dotąd bossyniańskich Słowian naruszyć. Ci, podbici przez władzę przewyższającą, w chwili gdy świat cały drżał przed jej postępem, okupując się od niewoli i od najdzikszego postępowania zwycięzcy, przed którym musieli ulegać, przynagleni byli zmuszeni zamienić krzyż na zwój. Tu znajdujemy dowód oczywisty, że duch narodowy jest skutkiem jednostajności zwyczajów. Że ta jednostajność zwyczajów robi pewną zgodność w towarzystwie, nadgradzając skutki szkodliwe różności opiniów lub ducha stronności. Ta mówię jednostajność, bez pomocy porozumienia się wzajemnego (co jest najczęściej niepodobna pod berłem samowładztwa), jedną wskazując drogę i jednostajny dając kierunek ludziom, którzy się osobiście nie znali i nigdy się może widzieć nie będą, kładzie swoją jednoistnośći cechę na wszystkich ich działaniach. 

I tak Turcy Bossyni są prawie wszyscy jednożenni, wielożeństwa rzadki między nimi przykład, nie są tak jak Turcy, rodowici zawiśni płci pod ich władzą będącej kobiety rzadko chodzą z zakrytymi twarzami. Na koniec, nie widać w nich tej dumy i buty innym muzułmanom właściwej, którzy w obcowaniu z innymi narodami zamieniają osobistą nadętość za ich wygodę. Słowem, są całkowitymi Słowianami w obejściu się domowym, w sposobie udzielania drugim gościnności, na koniec w patriarchalnym postępowaniu ze swymi niewolnikami. 

Najpiękniejszy ród w Europie jest Bossyniaków w powszechności. Kobiety są także u nich nader piękne, osobliwe w okolicy Dolinian. Są to pospolicie białogłowy dużego wzrostu, pięknej kibici, najpiękniejszej płci, w ubiorach swoich krasę białą lub czerwoną nad inne przenoszące. Ale co ich najwięcej wyszczególnia i odosobnia od innych, to jest czystość i ochędostwo, którego trudno mieć wyobrażenie. Choć daleko więcej oddają się gospodarstwu niżeli Turkinie, jednak na końcu dnia roboczego można je zawsze widzieć ubrane w odzież płócienną, której białość oczy zajmuje. Powiedzieć tu można w ogólności, że kobiety w Turczech więcej w powszechności mogłyby celować nasze w ochędostwie, gdyby nie zwyczaj pospolity sypiania w odzieżach. Lecz i ta uwaga Bośniaczkom nie służy, gdyż wszystkie ich ubiory są z płótna lnianego lub konopnego. Noszą pospolicie zasłony z płótna rzadkiego, włosy ich są trefione i zaplatane, niektóre warkocze spadają na przód, ale większą ich ilość zakręcają koło głowy i utwierdzają obręczą złotą lub srebrną, przy której jak trzęsidełka wiszą cekiny weneckie lub pary krajowe. 

Wieś, w której nocowaliśmy, leży w samym środku rozdołu Doliniany zwanego. Jej zaś imię jest Złota. Powiadają, że kiedyś była bardzo obszerną, ale teraz ledwie dwieście domów mieć może. Posiadłość jej jest przepyszna, w bujne pastwiska i żyzne role obfituje. 

LIST XLIII 
Wychodząc z tej wsi udaliśmy się ku górom, które po prawej leżały stronie rzeczki i doliny. Wzgórki, na które zaczęliśmy wstępować, były już wapienne i najpiękniejszymi lasami okryte. Po lewej stronie ciągnęła się dolina i rozliczne wsie po niej rozsiane. Prawie po półgodzinnej drodze postrzegliśmy inną dolinę, ciągnącą się od południa, środkiem której płynęła rzeka, w którą doliniański potok wpadał. Pytałem się o jej nazwisko, jedni nazywali ją Ramą, drudzy Narentą, lecz żadnej nie podpada wątpliwości, że to były Narenta, po słowiańsku Neretwa, największa z rzek tamecznych. Późna już pora jesienna nie pozwoliła mi uważać mnóstwa roślin, w które tamta okolica obfituje. Postrzegałem jednakowo między tymi, które jeszcze liści nie były straciły, że ten las usłany był gatunkiem kolącego Ruscus, buki i dęby z małymi liściami wieńczyły gór wierzchołki. Poniżej zaś drogi ku rzece widziałem rozmaite gatunki Rhusów, czyli sumaków, i lipę, przez botanistów Cordifolia zwaną. Żółwiów ziemnych moc także była duża i między innymi tworami uważałem ropuchę niezmiernej wielkości, która ogromnością swoją "pipę surynamską" przechodziła. Była w rodzaju zwanego Rana verucosa. Co zaś do mineralogii tego kraju, ta mi nic szczególnego nie wystawiła, tylko rodzaj kamienia wapiennego, jednoistny z dalmackim. W samym zaś dole, przy rzece, kamień breche calcaire spód góry zajmował. Przebyliśmy jedną rzeczkę po godzinnej jeździe, którą Grabica zwano. Most na niej był murowany i dosyć wygodny, potem znowu zaczęły się lasy, a rzeka środkiem doliny płynąca, przyjmując w biegu rozmaite strumienia, dwoiła swoją szerokość. Na koniec pięknej doliny wizerunek zupełnie ustał, która górami tuż nad łożem rzeki całkiem zajęta została. Przejechaliśmy przez kilka wodospadów, czyli kaskad, bardzo dużych, które jak rzeki wychodziły z boków gór i w wielką spadały rzekę. Najznakomitsza z nich zowie się Czarne Wrylo. Widok ten, który był zdziwił każdego wędrownika nieprzywykłego do tego zjawiska, nic mi nowego nie wystawił nad to, co już w reszcie Dalmacji widziałem. Gdyż powtarzając to, co wyżej powiedziałem, i dla łatwości czytelnika przypominam, jeszcze raz nadmienię, że w krajach wapiennych i wystawionych na trzęsienie ziemi, jak Dalmacji, rzeki często koryta swoje odmieniają, powierzchne łożysko swoje w podziemnych przemieniając tak przez wylizanie kamienia w wodzie rozpuszczającego się, jak też przez osady tufów. Poziemne też warstwy, horisontalles, przemieniają się w prostopadłe, przez trzęsienia ziemi tym krajom właściwie, woda myje sobie uchody pomiędzy szczelinami tychże warstw i z czasem nowe sobie tworzy koryto. Tak też i tu znaczne te wód spady nie są niczym innym jak uchodami rzek podziemnych. Jakoż uważając ogrom wód, które wpadają w Neretwę, trzeba by sądzić, że Neretwa wielkością swoją powinna Wiśle lub Dnieprowi wyrównać, co wszelako nie jest i co jawnie dowodzi, że łożysko Neretwy musi mieć także swe uchody, którymi częśc wody przyjętej wyślizga się. Jakoż łoże tej rzeki jest kamieniste, skałami najeżone i do żaglugi niezdatne. 

Po pięciogodzinnej jeździe zaczęliśmy wychodzić z lasów na równiny, tam spotkaliśmy pasterza z trzodą owiec, Greczyna, który aż z Albanii na całe lato ze swoją trzodą do Bośni był zaszedł. Tak jak bowiem mieszkańcy Alp trzody swoje na lato na wyższe miejsca zapędzają, tak też Turcy, tam gdzie skwary letnie pasze wysuszają lub nieurodzajność ziemi, lub położenie onej nie daje, mieszkańcy na osiem miesięcy góry w Bośni najmują u właścicielów i tam o pięćdziesiąt i więcej mil swe trzody zasyłają. Co czyni i właścicielom Bośni pożytek, i mieszkańcom krajów nieurodzajnych ulgę. Pytaliśmy się onego pasterza, czy dobrą będziemy mieli drogę do Mostaru, radził nam nie jechać, gdyż dniem wprzódy rzeka, którą mieliśmy przebywać, tak nagle wezbrała, że most zniesiony został, i do tego dodał, że trzydziestu Turków rabusiów zatrzymanych jest nad brzegiem przez tę powódź, czekając onej upływu, i że gdybyśmy tam jechali, narazilibyśmy się na największe niebezpieczeństwo, nie przyspieszając nawet naszej podróży. Pytałem się go o nazwisko rzeki, odpowiedział, że zowie się Rama. Jakoż było dość do tego podobieństwa, nawet według niedostatecznych kart naszych owego kraju. 

Złożyliśmy radę względnie do tego, co nam należało czynić. Żadnej w tym miejscu nie było wsi, w której by można znaleźć było schronienie. Prosiliśmy więc pasterza, aby nam co poradził. On długo się wahał, na koniec spytawszy się nas, czy umiemy golić, i wymógłszy po nas obietnicę, że jeden z nas ogoli, obiecał nam swego udzielić schronienia. Ja przystałem na wszystko, sądząc, że mój przewodnik potrafi dopełnić warunek na nas włożony; postępowaliśmy wolno z tą trzodą kilku tysięcy owiec, która sama z siebie swój kierunek wzięła ku Neretwie. Przybyliśmy tak do samej rzeki, której brzegi są bardzo wysokie i przykre, skałami najeżone i drzewami obrosłe, i zaczęliśmy się spuszczać. Owce do tego już zwyczajnie porobiły ścieżki, po których trzymając się drzew i skał, spuściliśmy się z wysokości pięciudziesiąt lub sześciudziesiąt sążni. Przewodnik zaś mój został się na wierzchu z końmi, które iść za nami nie mogły. Na koniec po wielu trudach znaleźliśmy się na dole, przy samym korycie rzeki Neretwy. Udaliśmy się po trosze w lewo i kilka jeszcze skał przebywszy znaleźliśmy się przy wnijściu trzech jaskiń, gdzie już większa część trzody była nas wyprzedziła. Te jaskinie były obszerne, osobliwie jedna z nich do pięciudziesiąt stóp miała głębokości i tyleż szerokości. Żadna nie miała więcej jak dziesięć lub dwanaście łokci wysokości, lecz taż zmniejszała się przy bokach, biorąc postać sklepienia, którego końce opierały się o ziemię. Kilka słupów ogromnych pośrodku tych jaskiń utrzymywały ciężar środkowy i wszystkie te skały były wydrążone w kamieniu breche calcaire zwanym, to jest w rodzaju rudyngu wapiennego. Wyniesione na piętnaście stóp nad rzekę, przy ich wyjściu, równego miejsca było może dziesięć kroków i cała okolica wierzbami, lipami i klonami obrosła, tak że wnijście do tych tajników było nimi prawie zakryte. Miałem przed sobą Neretwę, której wody o łożysko skałami najeżone rozbijając się, z wielkim szumem płynęły i dziczyznę tej odludności ożywiały. Rzeka w tym miejscu ma tyle szerokości, ile Wisła pod Opatowcem, nim Dunajec z nią się złączy. Naprzeciwko wznosiły się brzegi równie skaliste, na ich wierzchu droga, a powyżej góry lasami kryte. Zastaliśmy w tych jaskiniach żonę i syna naszego pasterza, którzy zajmowali najmniejszą jaskinię, dwie zaś inne służyły za owczarnię. Po przybyciu swoim pasterz wysłał syna swego do mego przewodnika, który był na górze został, aby konie zaprowadził na paszę, co też i zrobił, i we dwie godziny powrócili nazad, obładowani trawą suchą, która dla nas miała służyć za posłanie. Ja się tymczasem zatrudniłem obzieraniem mego ustronia, gdy gospodarz przypomniał mi obietnicę ogolenia go. Ja mu się wymawiałem brakiem narzędzi, lecz i ta wymówka ustała, gdy zardzewiałej dobywszy brzytwy zdjął zawój i siwą głowę pod razy moje oddał. Nie mogąc więc się cofnąć, można sobie wystawić, z jaką niezręcznością przystąpiłem do mojego działania. Woda zimna z Neretwy służyła za mydło, kawałek osełki za pasek do gładzenia. Jednak postrzegłem, że nie musiał mieć do czynienia z bardzo biegłymi w tym kunszcie, gdyż mękę swoją dosyć cierpliwie znosił, tak dalece, że zdawało się, iż ja więcej za niego cierpię niżeli on ze swojej osoby. Dowiedziawszy się tym przypadkiem o talencie, którego mieć nie domyślałem się, pomyślałem sobie, że nie masz na świecie rzemiosła, choćby najlichszego, które by czasem w życiu nie było człowiekowi potrzebnym, a nawet użyteczniejszym od najgłębszych w świecie nauk, i że często cyrulik tam wyżej, gdzie by d'Alembert 368 z głodu umarł. Zdziwiłem się dużo, gdy mi ów staruszek dziękował za tę usługę, będąc najmocniej przekonanym, że moja niezręczność bardziej na co innego jak na pochwały zasługiwała. 

Najpierwszym moim było staraniem kazać ognia w jaskini nałożyć i jedyną którą miałem na sobie koszulę, dosyć zbrudzoną, oddać do wyprania gospodyni, a sam zawinąwszy się w kabanicę moją, czyli płaszcz, czekałem cierpliwie na powrót mego przewodnika. Za jego przybyciem trzeba było myśleć o posiłku i za półtora złotego polskiego pozwolono mi wybrać najtłuściejszego barana z trzody. Naszym było staraniem onego zabicie i upieczenie, gdyż naówczas będący post grecki, najściślej przez gospodarzy zachowany, nie pozwalał im się nawet do mięsiwa dotykać. Dziwna jest rzecz, do jakiego stopnia posuniętą była u nich postu ścisłość, gdy żadnego nam nauczania, nawet noża dać nie chciano i jedyny w całym domu talerz drewniany, dlatego że na nim mięso jadłem, wrzucony był w wodę i ledwie nawet uprosić mogłem gospodyni o udojenie kilku owiec. W tym to ustroniu kryjąc się ów pasterz za każdym swoim z Albanii przybyciem znajdował bezpieczeństwo przed napastnikiem i spokojność domową. Zasiliwszy się pokarmem poszedłem nad rzekę, której widokiem nasycić się nie mogłem, widząc bystrość, z jaką swe wody toczy. Lecz ta powabna jej postać niedługo towarzyszy jej imieniowi, zamulanie jej ujścia przy morzu bieg jej nagle zatrzymuje, a zatem rozlewa się, kraje dawniej żyzne zatapia i sławne nawet dawne grody, jak np. Narona, kilkosążniową mułu zakryła warstwą. Zdaje się, że dla tego tylko się spieszy, aby zasiliła niezmierne bagna w tym kraju, za Mostarem leżące i zowiące się po słowiańsku Mostarskie Blato, które część za dużą kraju żyznego zajmując i dalej się coraz posuwając, zatrzymując na koniec bieg rzeki, sprawuje, że ta aż do ujścia licznie mnoży bagna i pobrzeża swoje nie najzdrowszymi czyniąc, rozdaje zaród gorączki, bardzo niebezpiecznej, którą swoim uwieczniła nazwiskiem. Jakoż okolice przy ujściu jej Sliwno i Zażabie zwane, po pontyńskich błotach są może krajem najniezdrowszym. Zdaje się, że te jaskinie musiały być, prawie jak wszystkie inne, podobnym do Czarnego Wryla wód podziemnych uchodem do Neretwy i że te przez odmiany pospolite biegom wód w krajach wapiennych inszy sobie otwór znalazły, a ten opuściwszy, uchod ten przemienił się w jaskinię, mającą zawsze wylizu wód ślady. 

LIST XLIV 
Nazajutrz przed świtem ruszyliśmy do Mostaru obydwa oklep, z derków porobiwszy sobie kulbaki 370. Stanęliśmy ze dniem w Mostarze ma przedmieściu i przewodnik mój zostawił mnie w domu diaka greckiego; z jak największą tajemnicą mnie tam ukrywszy i oddawszy w opiekę, sam poszedł do Mostaru przygotować mi przechowanie w mieście. Gospodyni, dosyć młoda i grzeczna, odstąpiła mi swego pokoju i razem bielizny, którą pierwszy raz odmieniłem wyjechawszy z Imoskich. Dano przy tym kawy, posłano dywan na gołej ziemi i drzwi zamknięto, życząc mi dobrego spoczynku. Koło godziny trzeciej po południu przyniesiono mi czorbę, czyli zupę, i trochę ryżu, a ze zmierzchem powrócił mój przewodnik z ubraniem dla mnie zupełnym. Przystąpiono więc do przebrania mego; cyrulik, przyjaciel domu, głowę mi ogolił, fez czerwony, czyli myckę, kazano mi włożyć i tak dobrze mnie na Greczyna przerobiono, że z ciężkością można mnie było rozeznać od tamecznego mieszkańca. Pożegnawszy więc tamecznych gospodarzy i nagrodziwszy ich gościnność puściliśmy się w drogę, zostawiwszy tam nasze rzeczy. 

LIST XLV 
Wkrótce znaleźliśmy się przy wnijściu mostu, który, dotąd ani opisany, ani widziany przez nikogo, był celem mojej ciekawości. Jest on bez pochyby roboty rzymskiej i daje swoje nazwisko miastu Mostar, czyli most stary. Dochodząc do niego, zostawiliśmy zamek po lewej stronie i przechodząc przez różne strumienia, które szły od młyna przy zamku będącego, widziałem, że wnijście jego jest obwarowane murem z obydwóch stron, który jednak do boków jego nie dotyka. Nim się wnijdzie na most, który wsparty jest na przedziwnym sklepieniu, przechodzi się przez przedmoście, które łączy ziemię ze słupami arkady utrzymującymi. Tym razem noc i bojaźń moich towarzyszów nie pozwoliły mi uważać wszystkich szczegółów, które później opiszę. Wyszliśmy z mostu i sto ledwo kroków uszedłszy, minęliśmy bramę warowni, udając się w lewo. Zaczęliśmy przechodzić wiele ulic, czasem postępując wedle Neretwy, czasem od niej oddalając się. Przy wszystkich zakrętach ulic zatrzymywaliśmy się, aby uniknąć spotkania pijaniców, bardzo wówczas pospolitych. Na koniec po półgodzinnej przechadzce, w której często strach powiększał nasze kroki, przybyłem do mieszkania powinowatych mego przewodnika, które było na samym brzegu Neretwy, na końcu miasta, prawie naprzeciwko tego domu, w którym przez dzień cały przechowywany byłem. Zastałem dobre łóżko przygotowane i mieszkanie byłoby zupełnie nawet wygodne, gdyby nie robactwo nieczystością mieszkańców zamnożone. Pierwszym moim było staraniem zrzucić pożyczoną suknię i pomyśleć o własnym odzieniu. Cały więc dzień nazajutrz strawiłem na oporządzaniu się w bieliznę i ubiory bośniackie, a te odzienie, choć niewygodne, prawdziwą mnie rozkoszą nabawiło, pomnąc na stan biedny, w którym się przez te dni znajdowałem, i zapewne więcej w życiu najwymyślniejsza suknia podobnego mi nie sprawi ukontentowania. 

Po południu namawiałem mego przewodnika, aby mnie zaprowadził do warowni, chcąc wszystkie szczegóły tego mostu uważać i nawet one rysować. Dużo się temu opierał, powiadając, że na oczywistą wystawiam się zgubę. Na koniec po wielu namowach dał się nakłonić i poszliśmy ku warowni, jedną co i dniem wprzódy postępując drogą. Już byliśmy przeszli bramę od warowni, dochodziliśmy nawet do mostu i moje zaczynałem robić uwagi, gdy z nagła zatrzymani byliśmy przez Turka poborcę, który od haraczu, czyli pogłownego w Turczech przez chrześcijan opłacanego, kwitów domagał się. Żeby to czytelnik zrozumiał, trzeba wiedzieć, że w tamecznym kraju każdy poddany chrześcijanin ulega temu poborowi. Od niego nawet dzieci nie są wyjęte. A ponieważ w tym kraju metryk nie masz, a prawo chce, aby dopiero w siódmym roku dzieci do tego poboru pociąganymi były, przeto Turcy poborcy, żeby się o latach przekonać, następującego i bardzo niepewnego używają sposobu. Bierze się sznurek, opasuje się nim głowę wyżej oczów i jeżeli obwód onej wyrówna oddaleniu od brody do wierzchu czoła, tedy takowy wyrostek już jest do podatku pociągnięty, a zatem należy rodzicom życzyć, aby się dzieci z niskimi czołami i szerokimi twarzami rodziły; co jednak na nieszczęście nie jest pospolite we krwi tamecznego mieszkańca. Takowy kwit trzeba mieć zawsze przy sobie i na każde zapytanie okazać go, inaczej na trzyletniego podatku zapłacenie widzieć się trzeba wskazanym. Jego ilość nie jest jednostajna, w Bośni jednak siedem lewów, czyli piastrów, od duszy męskiej pobierano. Z jednej strony było dla mnie szczęściem widzieć się tak dobrze przebranego, że mnie brano za tamecznego mieszkańca, nie za cudzoziemca, ale z drugiej znajdowałem się w niesposobności natychmiast opłacenia za siebie i towarzysza mego czterdziestu dwóch piastrów. Widząc, że gwałtowi opierać się było trudno, odpowiedzieliśmy mu, że mamy kwity w domu, ale przez zapomnienie nie wzięliśmy ich ze sobą. Lecz na próżno, bo nielitościwy poborca, z nieludzkością swemu urzędowi właściwą, pozdzierał z nas odzież, szale od zawojów i to wszystko, cokolwiek przy nas było, opanował i nas prawie nagich puścił. Zaledwo potrafiłem go ubłagać, żeby z nami poszedł do domu dla odebrania pieniędzy i wykupienia się od tego zdzierstwa. Raczył tedy nam towarzyszyć, zyskawszy jeszcze od nas osobną obietnicę, i odebrawszy pieniądze wydał nam pomienione kwity. Trzeba więc było resztę dnia smutno przepędzić w domu, mój bowiem przewodnik był tak przestraszony, że ani można było myśleć, aby się jeszcze raz odważył na podobne niebezpieczeństwo.

Krasnogruda nr 7, Sejny 1997, Pogranicze.