Krasnogruda nr 7. DRAGO JANČAR: O książkach i innych demonach.

Krasnogruda nr 7. DRAGO JANČAR: O książkach i innych demonach.



Czasem można odnieść wrażenie, że ludzie już tylko niecierpliwie przełączają kanały telewizora i wgrywają nowe programy do komputerów. They read no more, "nie czytają już", jak zatytułował, za Dantem, swój wykład wygłoszony w Cambridge George Steiner, rozwijając przed słuchaczami apokaliptyczną wizję świata tonącego w powodzi informacji i elektronicznych obrazów, zagłuszanego brzęczeniem aparatów i debatami zadowolonych z siebie polityków, świata przekształconej w migoczące płaszczyzny obrazów rzeczywistości. Nie on jedyny zauważył, że miejsce, jakie zajmowało w naszej świadomości wyobrażenie samotnego czytelnika z książką w ręku, zostało zastąpione obrazem człowieka ze słuchawkami na uszach i zdalnie sterowanym pilotem w ręku; tam, gdzie były zamyślone, spoglądające w głąb duszy ludzkiej oczy, jest teraz bezmyślne, puste spojrzenie.



Chcąc udowodnić, że ludzie już nie czytają, nie wystarcza oczywiście powiedzieć, że nigdzie nie widać człowieka z książką w ręku; dowodem na to jest narastający gwałtownie przypływ ludzkiej głupoty. Przyzwyczajeni do rzeczy najgorszych, pogodziliśmy się naturalnie z tym, że spotykamy głupotę tam, skąd pochodzi i gdzie się dobrze czuje: w prasie brukowej i w programach telewizji prywatnych. Źle się natomiast dzieje, gdy musimy wysłuchiwać jej w większych dawkach w telewizji publicznej, gdy o sztuce i wiedzy nagle zaczynają orzekać ludzie, którzy księgarnie i biblioteki omijają szerokim łukiem. A w ogóle widać, że w tym kraju ludzie boją się książek jak diabeł święconej wody. Boi się ich państwo, coraz bliższe akceptacji słynnego równania: książka równa się but. Nie każde państwo - nasze, młode. Stare, francuskie mówi ustami swego ministra kultury: francuska książka jest zbyt ważna, by zdać ją na łaskę rynku. Boją się książek gazety, które piszą o nich powierzchownie, niewiele albo wcale. W końcu boją się ich czytelnicy, o czym świadczą tak niskie nakłady, że nie wypada o tym nawet mówić. Oczywiście nie jest temu winna wyłącznie telewizja. O telewizji jednak innym razem. Albo już teraz, jeśli jesteśmy przy zalecanych lekturach: dobrze byłoby przeczytać artykuł Roberta Hughesa zatytułowany "Dlaczego jeszcze ją oglądać?". 



Znam kilku ludzi, którzy są dalekimi potomkami Augustyna, a także innych uczonych i zwolenników św. Ambrożego. Nie wiem, czy w czasie czytania poruszają ustami, wiem jednak, że czytają. 

Istnieją całe środowiska, gdzie bez czytania nie ma mowy o przetrwaniu. Każdy, kto uważa się za człowieka rozumu i ducha, kto przynajmniej przez jakiś czas mieszkał w Nowym Jorku, wie, że bez lektury można tam w każdej chwili pogrążyć się w ponurej melancholii, której towarzyszą oznaki poważnej depresji, a potem szybkiej śmierci, to prawda - umysłowej, choć mówi się, że u niektórych chorych ludzi, co nic nie czytają, nawet niedzielnego wydania "New York Timesa", pojawiają się na ciemieniu czerwonawe plamy. Pośród nieznośnego natężenia elektronicznych dźwięków, prześcigających się nawzajem obrazów współczesnej imagologii, moralistycznych dyskusji telewizyjnych na temat uciętego penisa, prawniczych ekspertyz w sprawie Simpsona, a i czerwonych dywanów, po których sztywno stąpają politycy przy dźwiękach hymnów i salw, pośród komunikatów z "konferencji za zamkniętymi drzwiami" lub "z nieoficjalnych źródeł dowiedzieliśmy się", pośród trupów ze wszystkich stron świata, trupów, które wpadają w nienasyconą gardziel telewizyjnego molocha i wypadają z niej w naszych mieszkaniach, pośród świata czytającego w hałaśliwych obrazach swoją własną, wyprodukowaną przez siebie imagologię, mającą już bardzo niewiele wspólnego z rzeczywistością, pośród takiego życia czytanie jest właściwie walką o przetrwanie. Dlatego ludzie ducha w tym mieście - zwodniczej i strasznej metaforze przyszłości planety - w niedzielę przed południem, gdy cichnie hałas, czytają niedzielne wydania gazet. A potem wielu z nich, po odłożeniu reklamowej sałaty i przekartkowaniu stron z politycznymi analizami, z ofertami biur podróży, informacjami o stylach żywienia i sporcie, poświęca się lekturze - o lekturze. Dla tych, którzy, będąc ludźmi ducha, chcą przetrwać, są otwarte także księgarnie, czasem do późnej nocy. Niektórzy czytają nawet książki. 



Inaczej niż z ludźmi literatury ma się rzecz z tymi, którzy za sprawą polityki gorliwie wytyczają horyzonty naszego myślenia i działania. To prawda, że ludzie ducha pogardzają polityką, ale nie mogą zakwestionować jej wpływu na życie codzienne większości obywateli, także ich samych. Polityka, według mądrego powiedzenia, jest drugorzędną formą aktywności człowieka, nie jest ani sztuką, ani nauką, lecz działaniem równocześnie korumpującym duszę i wyczerpującym umysł, jest działaniem zarówno tych, którzy nie potrafią żyć bez iluzji afer, jak i tych, którzy tak bardzo boją się władzy innych, że gotowi są oddać własne życie, by temu zapobiec. 

Tym ludziom trzeba byłoby zaproponować, by kiedyś wzięli do ręki jakąś książkę, nim się zdecydują na poranne urządzanie świata według własnego wyobrażenia. 

Właściwie trzeba byłoby polecić tu jakąś obowiązującą lekturę. Zwłaszcza tym, co polityką zajmują się we Wschodniej Europie i cały czas chcą schizmatycznie dzielić nasz świat. Oczywiście nikt od nich nie oczekuje czytania literatury, w przeciwnym razie nie trzeba byłoby przepisywać im obowiązującej lektury na wypadek, gdyby znów zaczęli nam dawać lekcje z pierwszego lepszego studia telewizyjnego lub radiowego. Na początek więc - Hannah Arendt: Korzenie totalitaryzmu. Ludzie, którzy codziennie piorą nam mózgi swoją lewicą i prawicą w oryginalnych marksistowskich mydlinach i którzy wedle starej zasady politycznych przeciwników nazywają faszystami, na ponad pięciuset stronach drobnego druku będą mogli dokładnie stwierdzić, gdzie są źródła totalitaryzmu i jakie metody są produktem jego totalnych mózgowych zwojów. Należy do nich również metoda napiętnowania politycznych przeciwników. Dowiedzą się także, że między nazizmem a komunizmem w ich rewolucyjnej i instytucjonalnej fazie istnieją pewne różnice, ale też i syjamskie więzi pokrewieństwa. Że z ich praktyki wywodzi się sposób myślenia i mentalność, korzeniami sięgające głęboko i trwające długo. 

A czas, w jakim żyjemy, nie nazywa się postfaszyzmem, lecz ma inną nazwę, na wzór czasu, który właśnie przeminął i który korzeniami sięga głęboko i trwa długo. Kto będzie chciał zajmować się totalitaryzmem w naszych krajach, będzie musiał zacząć w tym miejscu. Razem z Hannah Arendt, a nie z Lukácsem albo Marcusem. Ale jest to lektura tylko dla jednostronnie wykształconych ludzi, tych, co myślą, że codziennie mogą nam wszystkim poprzez fanatyczne pamflety wciskać swoje poglądy. Inni pojęcia związane z faszyzmem i komunizmem mają już uporządkowane we własnych głowach, przynajmniej od czasów Bazovicy. Wszystkim zaś, którym wydaje się, że żyjemy w czasach kontynuacji starego systemu, którzy sądzą, że nic nie różni socjalizmu i demokracji, lecz że istnieje między nimi łagodna, liberalna faza pośrednia, trzeba zalecić dość stary, bo wydany sto pięćdziesiąt lat temu, tom prac Alexisa de Tocqueville'a O demokracji w Ameryce. A dla zrozumienia samych siebie mogliby jeszcze zajrzeć do książki Michaela Ignatieffa, naszego gościa ze spotkań Pen-Clubu na Bledzie - Blood and Belonging (Penguin Books, 1994). Wcale nie dlatego, że jest międzynarodowym bestsellerem, lecz dlatego, że należy do dzieł wyróżniających się głębokim zrozumieniem zarówno kwestii samego nacjonalizmu - zwłaszcza w zdewastowanej Wschodniej Europie, ale też w Quebecu i Katalonii - jak i również wszystkich kontrowersji wynikających z dążeń małych narodów do zachowania tożsamości. 



Ojcowie Kościoła odradzali czytanie. Nie z obawy przed szerzeniem się wśród wiernych heretyckich myśli, jakby mogli sądzić współcześni politycy niezbyt wysokiego lotu; powodem było to, że słowo pisane nie reaguje, nie replikuje, nie można go przekonać. Nauka, która jest owocem pamięci, myślenia i głośnego dialogu, nie funkcjonuje. A ponieważ pamięć człowieka jest żywa, pismo zaś nieruchome, istnieje w niewidzialnym dialogu z literą, myślą i obrazem. George Steiner zwrócił uwagę na pierwszy zapis o przełomie, jaki miał miejsce w czwartym wieku. Augustyn i jego uczniowie obserwowali mediolańskiego biskupa Ambrożego, swojego nauczyciela, jak w zupełnej ciszy, oczarowany, wpatruje się w książkę poruszając ustami. Nie czytał na głos. Od tamtej pory wiemy, że czytanie jest sprawą samotności, ciszy, niewidzialnej rozmowy, wewnętrznego dialogu, refleksji, odrzucania i akceptacji, duchowego dojrzewania, mówiąc językiem współczesnym - indywidualizmu, nie zaś kolektywnego przekonywania, zdobywania wpływów przez media, usidlania ludzkich dusz i manipulowania tymi duszami. Ludzie, którzy czytają, nie krzyczą. W tym sensie ci, co jeszcze czytają, są dalekimi potomkami Augustyna, potomkami innych uczniów i zwolenników świętego Ambrożego. Ani nowe wynalazki komputerowe oferujące wszelkie kompedia wiedzy w obrazie i słowie, ani dialog rodzący się dzięki nieskończonym możliwościom sieci komputerowych zdolnych powiązać osobisty komputer indywidualnego czytelnika z bibliotekami całego świata ­ nie mówiąc już o przystosowanej do masowego gustu telewizji - nic nie może zastąpić lektury w odosobnieniu, lektury będącej wewnętrznym dialogiem. Obrazu samotnego czytelnika z książką w ręku, obrazu choćby nie wiem jak sentymentalnie romantycznego, nie daje się w tej cywilizacji niczym innym zastąpić. Nie wiemy, co dzieje się z kimś, kto siedzi sobie w samotności i czyta, nie istnieje też technologia ani komputerowa, ani telewizyjna, która by mogła ten proces śledzić. Obraz świadczący o niewypowiedzianej tajemnicy ludzkiego umysłu. 



Jednym słowem - świat będzie podzielony na dwie części, na mniejszość, która będzie czytała i na większość, której to będzie obojętne. Większość to, czego nie będzie robić, napawać, będzie dumą. Będzie uważać mniejszość za dziwaków nie rozumiejących świata z przełomu tysiącleci. Dziwaczna mniejszość stanie się nową elitą. W końcowej fazie przedstawicieli czytelniczej mniejszości będziemy rozpoznawać po tym, że będą chować się w odludnych miejscach z książką w ręku. I zapewne poruszać ustami. W ostatniej fazie reprezentanci nie czytającej większości będą przystawali przed kamerami kontrolnymi w kątach supermarketów i będą rozmawiać z nimi. Albowiem kamer, nawet przy najlepszych układach, nie wystarczy dla wszystkich. 

Zresztą niektórzy przedstawiciele nie czytającej większości już dzisiaj zachowują się podobnie: pędzą od jednego wolnego mikrofonu do drugiego i stają przed każdą kamerą, by bezzwłocznie wyjaśnić tam, czego nie przeczytali, czego nie wiedzą i wszystko to, czego ich mózgi nie są zdolne pojąć. 

Przełożyła Joanna Pomorska

Krasnogruda nr 7, Sejny 1997, Pogranicze.