Krasnogruda nr 9. ADAM BARTOSZ: Bobowski sztetl na Brooklynie.

Krasnogruda nr 9. ADAM BARTOSZ: Bobowski sztetl na Brooklynie.

Bobowski sztetl na Brooklynie 

Droga z Grybowa do Tarnowa wiedzie wzdłuż rzeki Białej, na niektórych odcinkach ocierając się o strome, skaliste stoki. O każdej porze roku jest tu inaczej. Woda przybiera, mętnieje i płynie wartko, nieraz równo z drogą, grożąc jej zalaniem - to w czasie wiosennych roztopów lub jesiennych ulew. Potem Biała z wolna odsłania swe koryto, jak brzuch ogromnej ryby, a z dna jej wyłaniają się krągłe kamienie i ostre progi uformowane z karpackiego fliszu. Na nich srebrzyście załamuje się, jak cienka folia, warstwa niespiesznie spływającej, górskiej wody. Zwężająca się z każdym tygodniem struga wilgoci odbija coraz mniejszą powierzchnią iskry słońca, a na jej obrzeżach wysychają przedmioty doniesione tu z oddali, gdy jeszcze rzeka miała siłę nieść cokolwiek. Od ponad 120 lat Białej towarzyszy nitka torów kolejowych. Żelazna droga Tarnów - Krynica wielokrotnie odtąd krzyżuje się ze starą drogą kołową, obie zaś kilka razy muszą w ciasnej dolinie rzekę przekraczać po mostach.

Zbliżając się do Bobowej, staram się jak najwcześniej wypatrzyć na wyniosłym wzgórzu, leżącym po prawej stronie drogi, a pojawiającym się najpierw na wprost twarzy, kępkę modrzewi, wśród których bieleje w oddali ściana maleńkiej budowli. Modrzewie zasadzono na bobowskim kirkucie nie tak dawno i już za mojej pamięci stały się wielkimi drzewami, biały ohel zdaje się więc maleć z każdym lat dziesiątkiem. 

Pierwszy raz wdrapałem się na bobowski kirkut w czasie jakiegoś szkolnego rajdu, kiedy poznawać zacząłem górzyste okolice na południe od Tarnowa, kiedy nie rozumiejąc jeszcze historii i kultury tej ziemi, zlepiałem z zasłyszanych opowieści, strzępów mijanych widoków i wyczytanych w przewodnikach informacji to, co z latami złożyło się na rozumienie, a nawet odczuwanie ciągłości historii już tylko na podstawie woni śladów zaprzeszłych. 

Już nie pamiętam, czy tego pierwszego razu stojąc na bobowskim cmentarzu żydowskim widziałem biały ohel okrywający mogiłę cadyka Salomona ben Natana, czy jego amerykańscy chasydzi ufundowali go nieco później. Jego nowość świadczy, że nie jest budowlą zbyt wiekową, na pewno zaś nie są to te same ściany, które postawiono na mogile cadyka, gdy jeszcze Bobowa pełna była ludu Izraela. 

Za każdym razem, kiedy tu jestem, siadam oparty plecami o mur ohelu, i spoglądam na otaczający mnie krajobraz. W dole widać trzy szlaki - wedle starszeństwa: Biała, potem szosa do Grybowa i dalej do Krynicy, w końcu linia kolejowa, tamże prowadząca. Po drugiej stronie doliny, łagodnie się do nieba wznoszące połacie pól i zagajników, co roku gęściej domami zabudowane, i drogi - dawniej błotnisto-piaszczyste, dziś niektóre błyszczące asfaltem. Niezmiennie jednak kuszące - chodź, pójdź, zmierz tę drogę własnymi krokami, zobacz, że nie kończy się na szczycie, że opada w dolinę sąsiednią, i dalej prowadzi dokądś. 

Nieme początkowo obrazki na powykrzywianych nagrobkach z miejscowego piaskowca, zwanego ciężkowickim, z czasem zaczęły do mnie przemawiać, a imię cadyka zacząłem dopasowywać do innych imion, miast, dat i zdarzeń. Ułamki wiedzy zdarzało się przekazywać kolejnym osobom, z którymi od czasu do czasu przedzierałem się na górę na skróty przez zarośla, trawy lub śnieg. Kiedyś odkryłem wreszcie, że na kirkut prowadzi polna droga, którą od strony miasta można wygodnie dojść, że w miasteczku stoi budynek, będący dawną synagogą, nareszcie ujrzałem jej wnętrze, z bajecznym ołtarzem rzeźbionym i malowanym i przez mądrego użytkownika zasłoniętym wielkimi szybami. 

Opuszczony cmentarz bobowski, choć już zmarłych tu nie przybywa, okazuje się jednak - odmiennie niż stara synagoga - być zjawiskiem żyjącym. Oto któregoś roku ktoś postawił symboliczny nagrobek - pomnik ofiar Zagłady, kiedy indziej stanął kolejny pomnik z żydowskim napisem. Nareszcie ścieżkę do zajmowanego przez kirkut gruntu zagrodziła żelazna brama, a ziemię cmentarza okolił płot. Aby tam wejść, trzeba dziś udać się do odległego domu, gdzie od obecnych dozorców kirkutu wypożyczyć można doń klucz. Świat żydowskich umarłych odgrodził się, ochronił przed dewastacją, zamknął dla pasących się obok krów, ale też i dla ciekawych, którzy tu docierają, by dotknąć historii, czy odmówić kadisz. Dobrze, że grunt tu nierówny i przemknąć się pod ogrodzeniem nie trudno. Wybaczą zmarli tym, którzy wczołgują się poprzez coraz bardziej pogłębiające się wgłębienie w ziemi, bo docierają tu tylko ludzie sprawiedliwi, nie godzący w świętość miejsca, a nie mający cierpliwości uganiania się za żelaznym kluczem. 

Kiedy zamknęła się brama bobowskiego cmentarza, moja wiedza o dawnych mieszkańcach tych wiosek i miasteczek stała się w moim przekonaniu tak dojrzała, iż odważyłem się zawrzeć ją w formie książki o dziejach i zabytkach Żydów z regionu tarnowskiego. Jest to książka o zmarłych i o cmentarzach, na które nie wszyscy mieli szczęście trafić. Pisząc w niej o łańcuchu cadyków z linii sądeckiej, którą zapoczątkował Chaim Ben Arie Leibusz nazywający się Halbersztamem, przekonany byłem, że odkopuję daty, ludzi, fakty, które bezpowrotnie stały się historią, czasem zaprzeszłym, zapomnianym, odległym tak niemal, jak dzieje egipskich dynastii, w których istnienie nie wątpią tylko uczeni. W czasy faraonów nie da się wrócić. W czasy pobożnych chasydów z pogórza Karpat - także. I ten i tamten świat - odeszły, wymarły. 

Uczone teorie powiadają jednak, że czas można pokonać. Wystarczy jedynie podróżować szybciej, niż biegnie światło, by zacząć wracać do dnia wczorajszego. Ja na początek spróbowałem samolotu Boening 767. Do szybkości światła daleko mu wprawdzie, ale okazało się, że dla powrotu do bobowskiego sztetl - wystarczy. Należy odbyć nim podróż na sąsiednią półkulę i trafić dokładnie tam, gdzie rzeka Hudson uchodzi do Oceanu. Tu już łatwo znaleźć Brooklyn, a na nim kilka ulic wokół Boro Park. Na 13 alei, róg 46 ulicy znajduje się spory sklep "Electronics & Computers". Jego właścicielem jest Dawid Singer - chasyd bobowski. Kiedy go ujrzałem po raz pierwszy - a było to w Dukli, gdzie telefonicznie wyznaczyliśmy sobie pierwsze spotkanie - otoczonego pejsatymi młodzianami, w towarzystwie ojca, takoż pejsatego chasyda, odzianego w długi, czarny płaszcz i kapelusz, zastanawiałem się, jaki odłam żydostwa reprezentuje ten elegancki, zawsze pogodnie uśmiechnięty pięćdziesięciolatek, ze szpakowatą brodą, wyglądający w okularach raczej na intelektualistę, niż sklepikarza (excuse me! - biznesmena). 

Dokąd nie poznałem Dawida, książkowy świat chasydów jawił mi się, jako coś zamkniętego dla otoczenia, zastygłego w mistycznej ekstazie, w oczekiwaniu Mesjasza, odległego od cywilizacji, spraw doczesnych. Świadomość faktu, że przecież żyli oni pośród innych, handlowali, wędrowali, prowadzili rozmaite interesy, sprzeczali się, rywalizowali - to wszystko jakoś zdawało się być drugorzędne. To co z chasydami zdawało się nieodmiennie kojarzyć, to dziwaczność i hermetyczność obyczaju, oderwanie się od realiów życia codziennego, modlitwa, ekstaza, mistycyzm. Poznając dzień po dniu Dawida poznawać zacząłem chasydów bobowskich. Napisałem: chasydów bobowskich? Przecież nie ma chasydów bobowskich! W Bobowej jest tylko samotny kirkut i pusta bóżnica. I opowieści o cadyku cudotwórcy. Nie ma chasydzkiego świata w Bobowej! Ale mądrzy chasydzi nie mogąc unieść z sobą całej Bobowej w miejsce bezpieczne, przenieśli się sami. Opuścili to miejsce, uciekli stąd ci, co ocaleli. Chroniąc się przed Zagładą zabrali też z sobą ducha chasydzkiego, pamięć, obrzędy, język. Uciekli w inną przestrzeń geograficzną zostawiając groby, unosząc z sobą zranioną pamięć. Istnieje więc nadal świat chasydów bobowskich. Jest bobowska synagoga, bobowska mykwa, są bobowskie chedery, bobowskie rodziny, bobowskie interesy, jest też bobowe rebe - wnuk Salomona ben Natana, także Salomon. To co w Bobowej jest dziś legendą, na Brooklynie istnieje materialnie! Jest cała chasydzka Bobowa. Przerzucona przez Ocean. Przybyło jej jedynie nowoczesnego sztafażu: auta, telefony, elektronika, inne budynki, inne otoczenie. Nie ma tu górskich ścieżek, szumu Białej, turkotu wozów jarmarcznych, głosu dzwonów kościelnych, porykiwań krów, zapachów ognisk jesiennych i wielu innych rzeczy, powoli zapominanych. Zmieniła się wszakże i sama Bobowa. Ta druga - w Boro Park, zmieniła się bardziej. Pozostał jednak cadyk cudotwórca i jego dwór. Pozostali wierni chasydzi i ich myśli, ich modlitwy. Pozostali - w oczekiwaniu, iż skoro Mesjasz nie zstąpił na przepiękną bobowską ziemię, gdzie mógł przechadzać się po kobiercach traw i ziół, to zapewne zstąpi na bruk brooklyński. 

Pytam Dawida zdziwiony: jakimże chasydem jesteś, bez pejsów, z krótką brodą, w garniturze, bez białych skarpetek? Pytam o te zewnętrzne oznaki, bo nie wiem, w jaki sposób Dawid przestrzega Prawa, jak wewnątrz zachowuje chasydzką tożsamość. 

Okazuje się, że pejsy, zgodnie z zasadami zachowuje, ale skręcone ciasno zakłada je poza uszy, a koniec brody również zawinięty, zgrabnie podwija pod spód, w efekcie, choć nigdy brody nie obcinał, ma ją nie większą od mojej. A ubiór? - Nasz rebe pozwala nam się ubierać tak, by było wygodniej w interesach. On też dał zgodę na takie noszenie pejsów, na ubieranie długich spodni i krótkiej marynarki. Nie zwalnia mnie to od noszenia talit, ale cyces noszę schowane. Inaczej jednak ubieram się w dzień świąteczny, zobaczysz. 

Zatrudnieni w jego sklepie sprzedawcy noszą się rozmaicie, choć tutejsza klientela składa się głównie z pejsatych gości i ich żon w perukach. Subiekci sklepowi to mieszanka ludzi pochodzących (lub zrodzonych z rodziców) z całego świata. Jeden ma matkę z Ciężkowic koło Tarnowa, rodzice innego pochodzą z Krakowa, pozbawiony zarostu, wielki Żyd pochodzi z Gruzji, inny ma korzenie litewskie. 

Dawid chce mi pokazać jak najwięcej. Wie, że ten świat, w którym on żyje, dla innych jest zamknięty, obcy. Jestem pierwszym gojem, którego spotkał, a który chce wiedzieć jak najwięcej, ponadto sam wie już sporo. Jest zaskoczony, gdy potrafię wymienić imiona cadyków z Leżajska, Ropczyc, Rymanowa... Chce mi tę wiedzę teoretyczną uzupełnić, pokazując jak żywa jest kultura tutejszych chasydów. 

Odwiedzamy synagogę bobowską (róg 15 alei i 48 ulicy). Ogromny budynek mieści zespół sal do modlitw i studiów. Największa sala pomieścić może kilkaset osób. Nawykły do widoków ruin synagog, czy do wnętrz starych lub bardzo nawet wiekowych, czuję się tu jak w nowoczesnym halowym kościele, gdzie - zdaje się - Bóg zamieszka dopiero po kilku setkach lat, gdzie modlić się nie potrafię żadnym sposobem. W wielkiej sali odprawia się modły świąteczne, bocznych kilka sal służy do modlitw codziennych, a o ich porze informują duże tablice. Teraz - w południe - cicho tu, zaledwie kilku chasydów studiuje po kątach księgi. 

Niedaleko stąd mieści się bobowska jeszywa dla dziewcząt. Do niedawna jeszcze dziewczęta pochodzące z różnych chasydzkich środowisk uczyły się wspólnie, ale że dzieci rodzą się tu częściej niż gdzie indziej, przed kilku laty Bobowianie urządzili osobną szkołę dla swoich dziewcząt. Znaczny odcinek 46 ulicy zajmują chedery dla chłopców. W ciasnej zabudowie Boro Park nie ma miejsca na podwórza szkolne, tym bardziej na boiska (zresztą chłopcy i tak nie uprawiają żadnych sportów - rozbieranie się publicznie jest zabronione) - więc w czasie przerw szkolnych zamyka się ruchomymi płotami ulicę, na którą wylegają gromady dzieciaków. Biegają w chałatach, z rozwianymi pejsami, swawolą jak każde dzieci, tworząc jednak widok żywcem wyjęty z podwórka jeszywy w Bobowej. Mówią wyłącznie w jidisz, w szkole uczą się angielskiego i hebrajskiego, ten ostatni język służy zaś głównie do studiów i modłów. 

Odwiedzamy kilka klas bobowskiego chederu, gdzie uczą się dwaj wnukowie Dawida. Najmłodsi - trzylatkowie - pod opieką nauczycielek (przedszkolanek?) bawią się na podłodze. Wszyscy w jarmułkach na krótko strzyżonych główkach, z rzadkimi, bo dziecięcymi pejsami. Wszyscy ubrani w podobne, ciemne ubranka. W innej klasie, więksi chłopcy siedzą w ławkach i pochyleni nad podręcznikami recytują głośno, chórem słowa hebrajskie. Między ławkami przechadza się gruby chasyd w koszuli, z frędzlami talit na wierzchu. Rytmicznie, w takt recytacji uczniów, kiwa swą postacią. Widok, jak z opisów Stryjkowskiego czy Singera. 

Kiedy skończą się zajęcia, ulicę zamyka się znowu, a po jej obu stronach zatrzymają się szkolne autobusy, typowe dla całej Ameryki, tyle że z hebrajskimi napisami. Rozwiozą dzieci dalej mieszkające do ich domów. 

Przechodzące ulicami kobiety i dziewczęta ubrane są charakterystycznie - w ciemne sukienki i płaszcze. Suknie z długim rękawem, zapięte pod szyją, na nogach pończochy. Widoczne mogą być tylko dłonie i twarz. Tak samo ubrane są małe dziewczynki. W szabas chłopcy jednakowo odziani w długie, ciemne płaszczyki, kroczą poważnie w myckach obok nieco większych braci w kapeluszach i ojców odzianych w wielgaśne, futrzane sztrajmłe. Zamężne kobiety wydają się nosić jednakowe proste, uczesanie. To peruki wykonane z własnych włosów obciętych w dniu ślubu. 

Kiedy pytam o powód noszenia peruk przez mężatki, słyszę wyjaśnienie: 

- Po pogromach Chmielnickiego na Ukrainie, kiedy to gwałcono żydowskie kobiety, rabini orzekli, iż mają one ścinać włosy by się oszpecać, by swą kobiecość, swą urodę uczynić mniej ponętną dla hord napadających Żydów. Ścięte włosy przykrywały chustkami, a z czasem zaczęły nosić peruki. Zwyczaj ten kultywują niektórzy Żydzi ze wschodniej Europy do dziś. 

Idąc ulicą mijamy jeszywy: Lelowską, Radomską, Szczucińską, Bojanowską, a także należące do bardziej odległych geograficznie, tradycyjnych skupisk chasydzkich - z Satu Mare, Sátoraljaujhely, Czortkowa, Lubawicz. Ale bobowska synagoga zdaje się być sercem tej dzielnicy. Na pewno jest nim dla Dawida - dla mnie także. Tu bowiem osiadł i mieszka Szlomo Halbersztam - dla mnie do tej chwili jeszcze - legenda. 

Wstępujemy do kolejnej synagogi, tu możemy zwiedzić mykwę. Nowoczesna, czyściutka łaźnia, wyposażona w dwa baseny do kąpieli rytualnych, poprzedzona jest większą salą z wieszakami na ubiór i natryskami. Napisy w trzech językach (angielski, jidisz, hebrajski) ostrzegają: "Nie wolno wchodzić do mykwy bez należytego umycia się". Mężczyźni rozbierają się tu we wspólnej sali, wspólnie biorą natrysk. Później żona Dawida wyjaśni mi, że kobiety mają zorganizowane kąpiele w mykwie w bardziej intymnych warunkach, w odosobnieniu. Kąpiel w mykwie to jeden z podstawowych nakazów religijnych, toteż ścisłości rytuału przestrzega w każdej mykwie wykształcony w tym zakresie rabin. 

Ojciec Dawida jest rabinem do spraw koszerności mykwy w gminie chasydów z Brzeżan. Opowiada, jak skomplikowane interpretacje towarzyszą utrzymaniu zasad koszerności w przypadku, gdy nie ma możliwości korzystania z wody źródlanej. Brzeżańska mykwa znajduje się na Dolnym Manhattanie, to tam pierwotnie istniało główne środowisko chasydów, którzy z początkiem wieku przenieśli się do Brooklynu, na drugi brzeg East River. Dostojny rabin pochodzi z Pilzna, niedaleko Tarnowa. Uciekł stamtąd przed Niemcami, jako młody chłopak. Niedawno zapragnął, by ślad pilzneńskiego cmentarza ogrodzić, by ta święta ziemia przestała być nadal bezczeszczona. Jakimś sposobem znalazł mój adres, umówił się na pierwsze spotkanie w Polsce, odbyliśmy wspólną drogę z Dukli przez Dynów, Leżajsk do Pilzna. I tu zobowiązałem się do nadzorowania prac przy ogrodzeniu, do zamówienia pamiątkowej steli. Rabin Josef ma 73 lata i wie, że musi się spieszyć, by zdążyć pomodlić się przy kamieniu, który ufundował na pilźnieńskim kirkucie. 

To od niego dowiaduję się, że wielu chasydów korzysta z mykwy codziennie, nie tylko w piątki. On sam nie wyobraża sobie dnia bez porannego zanurzenia się w wodzie. 

Dawid zaprasza mnie na obiad szabasowy. Wyjaśnia, dlaczego jemy w kuchni, a nie w jadalni. 

- Tam już jest posprzątane, tam nie ma chumec, możesz tam jeść jedynie owoce. Tu jest jeszcze chumec (nieuprzątnięte) możemy jeść wszystko, bez obawy, że gdzieś okruch zostanie na święta. 

Trwają właśnie przygotowania do święta Pesach, które polegają m.in. na dokładnym sprzątaniu domu, by nie pozostała w nim nawet okruszyna chleba, czy innej potrawy na drożdżach (chumec). W nadchodzącym, ośmiodniowym okresie Paschy spożywać się będzie chleb wyłącznie w postaci macy. 

Wypiek mac również będę mógł zobaczyć. Piekarnia mac mieści się w niezwykle ciasnych pomieszczeniach, tym ciaśniejszych, że tłok tu niesamowity. Roi się tu od brodatych, młodych chasydów i kobiet w chustkach na głowach. 

- Teraz mace piecze się w mechanicznych piekarniach, ale my zachowujemy tradycję, przygotowujemy mace tak, jak za naszych przodków robiło się to w Galicji. Mamy tu ostatnią chyba taką piekarnię, wszystko robi się ręcznie - zachęca Dawid, choć wie, że zachęcać mnie nie trzeba. 

- Tu przychodzi bardzo wielu ludzi do pracy, bo wypiek mac to mycwa - dodaje. 

Wszyscy się bardzo spieszą, gdyż zgodnie z przepisem Prawa gotowy placek musi znaleźć się w piecu przed upływem kwadransa od momentu zmieszania mąki z wodą. Później ciasto staje się niekoszerne, można bowiem podejrzewać, iż zaczął się proces fermentacji. Maca zaś to chleb przaśny, bez zakwasu, tylko czysta mąka i woda. Wypiek odbywa się więc w szybkich, krótkich cyklach - między kolejnymi wsadami do pieca następuje chwila przerwy. Wokół długiego stołu skupiają się ciasno kobiety. Oczekując na rozpoczęcie cyklu wypieku, okrywają stół papierem. Jeden z chłopców zaczyna roznosić kawałki ciasta, które kobiety błyskawicznie wałkują na okrągłe placuszki. Następni chłopcy nabierają po trzy placki na około metrowe drewniane drążki i biegną z nimi do drugiego, mniejszego stołu, gdzie dwaj chasydzi trzymając w rękach metalowe stemple wyciskają na powierzchni placka dziurkowany wzorek (by w cieście nie robiły się pęcherze i by równo się piekło). Stąd znowu placki na drewnianych wałkach niesione są do pieca. Wszystko to robi się w radosnym pośpiechu. 

Kobiety przy stole błyskają złotymi zębami. Pytanie o pochodzenie potwierdza moje przypuszczenie. Są z Rosji, to nowa emigracja. Obok pieca siedzi stary rabin, chasyd z Brzeska. Wygląda, jakby nadzorował wypiek. Mówi nieco po polsku. 

Piekarnia pracuje tylko od stycznia, a więc około trzy miesiące w roku, nie wypieka się tu nic więcej. Przez resztę roku stoi bezczynna. 

Okazuje się, iż właścicielem piekarni jest Horowitz, oczywiście także galicyjskiego pochodzenia. Kiedy się dowiaduje, że mieszkam w Galicji, woła rozpromieniony: 

- Mój ojciec jest z Sędziszowa. Muszę cię przedstawić. - Puka do pokoju ojca. Ten jednak śpi. Nie będziemy go budzić. 

Przy ścianach leżą stosy mac. Pakuje się je do kartonowych pudeł i roznosi do sklepów, lub wprost do domów chasydów, którzy je zamówili. Nierówno przypalone krążki mac są jakże różne od tych, które kupuje się w sklepach, prostokątnych (bo tak bardziej ekonomicznie), równo wypieczonych, może i smaczniejszych. Ale te pieczone w sędziszowskiej piekarni noszą na sobie woń i smak galicyjskich piekarni żydowskich. Są wspomnieniem kraju ojców, przypomnieniem o źródłach chasydyzmu. 

Galicja, to kraina legendarna tak niemal, jak Ziemia Obiecana. Wszystko się odnosi w przeszłości do Galicji, lub jej sąsiedztwa. Nawet jeśli ktoś wychował się na Węgrzech, czy w Rumunii, to przecież jego ojcowie trafili tam z Galicji. W Galicji jest początek chasydyzmu, i stamtąd się wszystko, co chasydzkie wywodzi. 

Pytał mnie szef "Algemaine Journal", największej w Ameryce gazety żydowskiej: jakie miasto jest dziś stolicą Galicji? Zdziwił się, kiedy mu powiedziałem, że nie istnieje dziś żadna jednostka administracyjna tak nazwana. On wie, że Galicję podzielono, wie o zmianach politycznych, nie mieści mu się jednak w głowie, że Galicja, jako region przestała istnieć. 

- To znaczy, że ludzie nie mówią: jestem z Galicji? Czy to znaczy, że nie wiedzą, gdzie jest Galicja? To jak się teraz nazywa Galicja? - pyta uporczywie. 

Każdy ze spotkanych chasydów stara się pochwalić znajomością realiów galicyjskich, koneksjami, czy wręcz bytnością tam. Odmiennie, niż wcześniej spotykani Żydzi, którzy odwiedzają przede wszystkim Oświęcim, Kraków, Warszawę, Majdanek... ci nigdy o Oświęcimiu nie wspominają. Jeśli byli w Polsce, to tylko po to, by pomodlić się na grobach bliskich, a przede wszystkim na grobach cadyków w Bobowej, Nowym Sączu, Leżajsku, Dynowie, Rymanowie, Sieniawie... Jeśli wspominają, to są to wspomnienia mgliste, wyidealizowane, wszak nie byli w Polsce od 50 czy więcej lat. Dla młodych zaś, to kraj ojców, sławnych cadyków, czasu szczęśliwości, ale też i Zagłady. 

Pochodzący z różnych miast, a nawet krajów, bliscy są sobie poprzez fakt związania się z dworem cadyków pochodzących z tego samego dynastycznego łańcucha. Prawie wszyscy przeze mnie spotkani za przyczyną Dawida, związani są w jakiś sposób z dynastią Halbersztamów. Wspomniany już na wstępie Chaim, który przybrał nazwisko od miasta pochodzenia swej matki - Halbersztadt, osiadł w Nowym Sączu w 1830 r. Pośród swych wyznawców znany jest też jako Dywrej Chaim (Słowa Chaima) - tak zatytułowane jest jego główne opublikowane dzieło. Zanim dotarł do Sącza, uczył się u Jakuba Icchaka Horowitza znanego jako Wizjoner z Lublina i u Naftalego Cwi Horowitza - zwanego Naftalim Ropczycerem czyli Naftalim z Ropczyc. Groby tych sławnych rabinów znajdują się w Leżajsku. Chaim studiował też u Cwi Hirscha z Rymanowa i u Izraela Friedmana czyli Izraela z Różyna na Podolu, założyciela słynnej dynastii cadyków z Sadagóry (dziś przedmieście Czerniowiec). 

Sądecki cadyk prowadził życie skromne, głosił zasadę miłości bliźniego jako naczelną, żył ubogo, a wszelkie dochody rozdawał biednym. Wrogo odnosił się do bogaczy i zwalczał wszelki ceremoniał, który nie był związany bezpośrednio z czcią religijną, oddawaną wprost Bogu. Poznawszy wystawność dworu Izraela z Różyna otwarcie potępił w 1868 r. taki styl życia, stając do publicznej walki ze zwolennikami cadyka sadagórskiego. Walka ta przybierała niekiedy formę daleko wykraczającą poza sprawy religijne. Cadycy obrzucali się klątwami, a w rozgrywkach religijnych brali udział ich zwolennicy, czasem aparat policyjny. 

W 1869 r. jeden z sadagórskich rabinów zamieszkały w Tarnowie skarżył się staroście tarnowskiemu w związku z planem Chaima sądeckiego, który miał wygłosić 21 sierpnia kazanie w tarnowskiej synagodze. Otóż autor listu błagał, by zapobiec tej wizycie, albowiem pod wpływem kaznodziei "sadagórscy chasydzi, którzy będąc w mniejszości, są już i tak uciskani, stracą możliwość handlu i ucierpią majątkowo." Pisze dalej: "To może zrobić się rewolucja. Dlatego uważam za słuszne prosić uprzejmie wysoce szanownego cesarsko-królewskiego starostę, aby wydał zakaz przybycia do Tarnowa panu Ch. Halbersztamowi, głównemu rabinowi z Nowego Sącza." Starosta wydał polecenie by "w porozumieniu z miejskim rabinem przeciwdziałać tendencjom Chaima Halbersztama i unikać sporów w gminie". Jak więc widać wrzenie galicyjskiej ulicy żydowskiej nie mniejszą miało temperaturę od ówczesnych potyczek politycznych. 

Sława sądeckiego cadyka jednak rosła, a potężniała wraz z dorastaniem jego synów, których miał siedmiu, a którzy sławę ojca roznosili poza granice Galicji. Ich synowie, a wnukowie Chaima rozsławiali świątobliwość dziadka poza granice monarchii. A oto synowie Chaima wedle starszeństwa: Jecheskiel Szraga z Sieniawy (jego synowie zostali rabinami m.in. w Tarnowie i Bochni, a jeden z wnuków, Jecheskiel zwany Klausenburgiem osiadł w Antwerpii); następnym jest Dawid z Chrzanowa, potem idzie Baruch z Gorlic, za nim Salomon Eliezer, który założył węgierską dynastię Halbersztamów, kolejny to Aaron z Sącza, którego potomkowie osiedli w Grybowie, wreszcie Meir Natan, którego syn Salomon założył dynastię Bobowską i najmłodszy - Izaak Izajasz, który był rabinem w Czchowie. Każdy z synów świątobliwego Chaima stał się założycielem dalszych gałęzi rodowego łańcucha Chaima. 

Jednym z najgłośniejszych rodów stał się ród Natana z Bobowej, którego syn Salomon założył tu jeszywę i zasłynął jako wielki cadyk, cudotwórca i mędrzec. Jeszcze większą sławę uzyskał jego syn Ben Cion. Słynął z pięknych melodii, które sam komponował, był wielce poważany przez władze świeckie Rzeczpospolitej, jego mądrość i świątobliwość były uznane szeroko. Kiedy w 1931 r. wydawał swą córkę Hanę za tarnowskiego talmudystę, Mojżesza Stempla, do Bobowej przybyły specjalnie wynajęte 3 pociągi z gośćmi weselnymi. 

Kiedy Niemcy wkroczyli do Polski, stary cadyk uciekł z całą rodziną do Lwowa. Hitlerowcy dopadli ich, kiedy w 1941 r. zajęli to miasto. Zginął rabin Ben Cion, oraz część jego rodziny. Zginęła także żona jego syna Salomona i ich najstarszy syn Mordechaj Dawid. Ocalał natomiast młodszy syn Salomona - Naftali Cwi, który miał wtedy 10 lat. Rabin Salomon, który miał wtedy 35 lat, nie posłuchał ojca, przebywał poza gettem i to go uratowało. Miał wygląd mało żydowski, i kiedy za poradą rodziny matki, która przysłała z Węgier fałszywe dokumenty, ogolił brodę, udało mu się wraz z kilkoma siostrami i matką przedostać na Węgry. Przeżył tam wywózkę Żydów do Oświęcimia w 1944 r. i po odstąpieniu Niemców i zakończeniu wojny znalazł się w Niemczech. Stamtąd wyjechał do Włoch i rozpoczął poszukiwania galicyjskich pobratymców. W 1947 r. dotarł do Ameryki. Tu założył dla garstki ocalałych szkołę handlową, by im umożliwić rozpoczęcie nowego życia. Pomogli mu chasydzi, którzy już tu wcześniej dotarli. Nowe życie zaczęli od nauki szlifowania diamentów i zegarmistrzostwa. 

Osiadłszy w Nowym Jorku Salomon Halbersztam skupił wokół siebie wiernych mu chasydów, założył jeszywę kształcącą młodzież i kontynuował nauki swego ojca i dziadka. Pośród skupisk chasydzkich, jakie rozrosły się na terenie tego wielkiego miasta, bobowe rebe jest uznany jako jeden z większych autorytetów religijnych i moralnych. Przez swoich zwolenników uważany jest za cadyka, a więc łącznika z Bogiem, przez którego ich modlitwy trafiają bezpośrednio do Stwórcy. Jest więc osobą mającą moc ponadludzką, niemal boską. Wielu ludzi było świadkami cudów jakich on dokonywał, i o cudach tych się opowiada. Do jego domu pielgrzymują chasydzi z całego świata, by mieć okazję wspólnie się pomodlić, zasiąść do stołu, gdy dzieli chleb w dzień szabasowy, posłuchać jego słów, rad, dotknąć jego szat. Otacza go sława własnych dokonań, a towarzyszy mądrość dziadka Salomona i jego dziadka - Chaima. Na ich groby pielgrzymują Żydzi z bobowskich i sądeckich gmin chasydzkich z Izraela, Toronto, Londynu i innych drobniejszych skupisk. Dla wielu ludzi interesujących się dziejami Żydów, myślą religijną chasydów, Salomon Halbersztam to postać wręcz mityczna. Jego dwór brooklyński kontynuuje historię, którą na ziemi polskiej zgładzono, zdawałoby się, na zawsze. 

Kiedy więc Dawid zadzwonił mi przed kolejnym szabasem, iż gabaj cadyka zgodził się na moje spotkanie z cudotwórcą poczułem się wielce wyróżniony i wzruszony. Ponieważ umawianie się z gabajem trwało kilka dni, a nie byłem pewien efektu, telefon Dawida dopadł mnie poza Nowym Jorkiem. Nie mogłem więc zdążyć na piątkowy, szabasowy wieczór do synagogi. Umawiamy się więc na południową, sobotnią modlitwę. Będę tam musiał dotrzeć sam. 

- Nie mogę po ciebie przyjechać w sobotę, bo świętuję szabas, ale ty możesz przyjechać metrem. Czekam na ciebie w czasie południowej modlitwy. Musisz mnie znaleźć w synagodze. 

W sobotnie przedpołudnie przemykam się ulicami, którymi śpieszą do synagog chasydzi w ogromnych czapach. Niektórzy kroczą w białych skarpetach, wszyscy natomiast noszą czarne płaszcze, niektórzy spieszą okryci tałesami. Wielki gmach bobowskiej synagogi znajduję łatwo, znam go z poprzedniej wizyty. 

Zdawało mi się bywać w sytuacjach, kiedy moja odmienność była dla mnie żenującą, wstydliwą, że wprost czułem obawę z tego powodu, że jestem tak widoczny, tak całkowicie odmienny, obcy. Tak czułem się i teraz, wchodząc do przedsionka wielkiej bobowskiej synagogi. Wieszając swoją jasną kurtkę pośród czarnych płaszczy wcześniej przybyłych na modlitwę, tym wyraźniej tę różnicę widziałem. Moja jasna marynarka - kiedy wreszcie wszedłem do sali modłów - z daleka była rozpoznawalna, pomiędzy czarno ubranymi chasydami, lub postaciami zawiniętymi w szale modlitewne. Kipe - jarmułka - na głowie oraz broda, którą ozdabiam swą twarz, czynią mnie, z grubsza przynajmniej, mniej obcym. Nikt jednak nie zwraca tu na mnie żadnej uwagi. Jedni modlą się, inni rozmawiają, stojąc po kilku w grupach. Mali chłopcy biegają między ławkami, powiewając pejsami zwisającymi po bokach krótko strzyżonych głów. Nastrój w bóżnicy, jak już i wcześniej widywałem, wydaje się dość swobodny, i choć niektórzy zatopieni są głęboko w modlitwie, to inni w tym czasie wydają się absolutnie niezainteresowani tym, co dzieje się obok. 

Sala główna bobowskiej synagogi jest ogromna, do gminy tutejszej należy około 1.000 rodzin, jest to więc kilka tysięcy mężczyzn i chłopców. Dwa poziomy balkonów obiegających salę z trzech stron przeznaczone są dla kobiet, których z dołu wcale nie widać. 

Nowoczesne wnętrze mieści na wschodniej ścianie szafę ołtarzową z rodałami, obok stoi pulpit do czytania Pisma i fotel cadyka. Pośrodku podwyższenie - bima - na którym tłoczy się gromada chasydów, widzę tam głównie młodych chłopców, otaczających innych - starszych zapewnie. Jak tu odnaleźć Dawida? Wszyscy są ubrani podobnie, brodaci, w tałesach na głowach lub w lisiurach - sztrajmle. Ale zapytani o niego, rozprawiający na boku chasydzi wskazują mi, gdzie jest jego stałe miejsce, tam powinien być. Za chwilę witamy się serdecznie i wnet zaczyna się przedstawianie mnie kolejnym Żydom o twarzach proroków z historycznych malowideł. 

- To pan jesteś z Polski? Gdzie to Tarnów? Aaa! - Turne, to wiem, to ładne miasto było. Ja wiesz pan jestem z Brigl - to się mówiło Brzesko, to parę mil od Tarnowa. 

- Ja jestem z Tarnobrzega, a właściwie z Dzikowa, to hrabia Tarnowski tam był księciem. Nazywam się Dębicer. Tak, mój dziadek był z Dębicy. Znasz pan Dębicę? 

Jest staruszek z Krakowa. - Mieliśmy dom na Miodowej 4. Nie wie pan, kto tam teraz mieszka? 

Podchodzi niewysoki Żyd w lisiurze. To Naftali, najstarszy syn cadyka. Być może to on odziedziczy po ojcu moc cudotwórczą. Ma 65 lat. Wyjechał z Polski mając lat 12. Mówi nieźle po polsku. Z ciekawością wypytuje: 

- Zna pan synagogę w Bobowej? Ona ma ze 400 lat. - Kiedy delikatnie wyrażam wątpliwość, obrusza się: 

- Kościół w Bobowej ma ponad tysiąc lat. A w synagodze był kamień, na którym było napisane, że remont robili 200 lat temu. To ona musi mieć ze 400 lat. 

Niechaj więc będzie. 

Są chasydzi pochodzący z Sącza, Bochni, Chrzanowa, Sędziszowa, Mielca, przypominają sobie polskie słowa, cieszą się ze spotkania. Ten z Mielca przeprasza po angielsku, on rozumie, ale po polsku nigdy nie mówił dobrze, całe młode życie spędził w środowisku chasydów mówiących w jidisz. 

Dawid wskazuje mi bimę. - Zobacz, tam stoi bobowe rebe, tłoczą się koło niego chasydzi, chcą być jak najbliżej. - Pośród tłumu dostrzegam siwowłosego, szczupłego starca pochylonego nad księgą. Głowę okrywa mu biały tałes ze srebrnymi brzegami, haftowanymi w bogate wzory. 

Co jakiś czas Dawid daje znak ręką, cichniemy, bo przychodzi moment modlitwy, w której wszyscy chórem odpowiadają zawodzącemu przy pulpicie kantorowi. 

Za chwilę przechodzimy do bocznej sali, a bobowska jeszywa ma ich chyba ze cztery, tu też modlą się chasydzi. Dawid wyjaśnia: 

- Na porannej modlitwie o godzinie 9.00 wszyscy modlą się w dużej sali, teraz jak widzisz, jest tam wiele pustych miejsc, część Żydów wyszła, bo cadyk znany jest z tego, że modły prowadzi bardzo długo, więc na południowej modlitwie niektórzy przechodzą stopniowo do innej sali, tu rychlej kończąc modły. 

Kiedy wracamy, cadyk modli się przy bocznym pulpicie, przy arce. Modły się niebawem skończą. Teraz wszyscy zdejmują sztrejml i nakładają tałesy, zasłaniając twarze. Kantor śpiewa mocnym głosem, tłum mu wtóruje, kiwając się głęboko w pokłonach, niektórzy wykonują zwroty całym tułowiem, inni wznoszą oczy do nieba, cały tłum faluje, porusza się, melodia wibruje w powietrzu, modlący się zawodzą radośnie, twarze mają rozpromienione. Po chwili śpiew wiernych ustaje i rozlega się cicha modlitwa cadyka. Śpiewa ładnym, ale słabym głosem, modlitwa jest krótka i za chwilę robi się zamieszanie, chasydzi tłoczą się wokół cadyka, który już ubrał lisiurę i zmierza do bocznego wyjścia. Idzie powoli, uśmiechając się radośnie na boki, błogosławiąc: gut szabes. Gut szabes - odpowiadają rozpromienieni chasydzi, stojący ciasnym szpalerem. 

Cadyk idzie do bocznej sali, tu odprawi kidusz - błogosławieństwo wina. Kiedy wraz z Dawidem udaje się nam dopchać do wielkiego stołu, za którym siedzi rozpromieniony cadyk, on już modli się nad słodkim ciastem, ułożonym w wielkim pudle kartonowym. Chasydzi tłoczą się ciasno, wyciągają ręce, najwięcej jest wśród tych otaczających mistrza, młodych ludzi. Jeden ze starszych podaje cadykowi stos pokrojonego ciasta, a ten bierze po kawałku i wkłada w wyciągnięte dłonie, a dalej stojącym rzuca poprzez stół. Wygląda to na radosną zabawę, cadyk cały czas uśmiecha się promieniście, raduje go wyraźnie to rozdawanie chleba. Nikt nie weźmie kawałka z pudła, zanim ciasta nie dotkną dłonie cadyka. Każdy natychmiast zjada swój kawałek, lub dzieli się z najbliższymi. Dostaję i ja kęs z kawałka, który pochwycił Dawid. Niedługo pudło opustoszało, nie wiem, czy dla wszystkich starczyło słodkości. 

Przy sąsiednim stole grono starszych chasydów zasiada do butelki wódki, a my podążamy za cadykiem. 

- Teraz on przejdzie ulicą do domu - wyjaśniają mi chasydzi. - Chodź, zobaczysz jak idzie. 

Towarzyszy mu tylko mała gromadka Żydów w lisiurach; młodzi chłopcy w kapeluszach, w białych skarpetkach na chudych nogach wyglądają jak postacie z rysunków satyrycznych, kiedy wyciągają szyje, nasłuchując, czy, i co powie cadyk. Aż usta otwierają, starając się stąpać jak najbliżej mistrza, którego pod ręce prowadzą dwaj starsi. Kilku idzie przed nim, cofając się, by nie zawadzać, ale by także móc słyszeć każde słowo. Tłoczą się, popychają, ale czynią to jakoś radośnie, choć nerwowo. Do drzwi domu cadyka jest kilkadziesiąt metrów, więc przejście trwa chwilę tylko. Ale choć cadyk zniknął za drzwiami, tłumek okupuje ciasno wejście. 

Najmłodszy syn cadyka, poznany już w synagodze Ben Cion łapie mnie pod rękę i wskazuje boczne drzwi. Wślizgujemy się za nim z Dawidem, wychodzimy na piętro. Jesteśmy w gabinecie cadyka. Ben Cion pokazuje na drewniane drzwiczki w ścianie. - To domowy aron hakodesz, tu się mieści miniatura Tory, tu się modli cadyk. A te szafy są pełne starych ksiąg, on je zamyka, bo są bardzo cenne. - Nowsze księgi leżą na regałach, w oszklonej szafie widnieją srebrne naczynia religijne, lichtarze, tace. 

W sąsiednim pokoju ruch, słychać rozmowy. To Naftali, najstarszy syn cadyka, anonsuje mnie, słyszę: Polin, goj - to o mnie. Przez chwilę myślę, może nie zechce się ze mną zobaczyć? Czy gabaj mu o mnie wcześniej mówił? Ale niepotrzebne obawy. Cadyk podchodzi rozradowany, jakby czekał na gościa, witamy się, on pierwszy odzywa się piękną polszczyzną: 

- Pan z Polski? Jak się cieszę! Co pan robi w Polsce, co pan robi w Ameryce, jak to ładnie, że pan do nas przyszedł. 

Jestem zaskoczony, wręcz nie wiem, co powiedzieć. Oczekiwałem starca, który odezwie się galicyjską gwarą, z trudnością budując zdania, jak wcześniej spotkani, leciwi chasydzi, tymczasem rebe mówi językiem, którego nie powstydziłby się nauczyciel. Zdania brzmią troszeczkę z cudzoziemskim akcentem, ale jest to żywa, dobra polszczyzna. 

Cały czas stary cadyk wygląda na rozpromienionego, rozradowanego, mówi wesoło, ciepło, a ja nie bardzo wiem, czy mogę go o coś zapytać. Korci mnie, by wyjąć dyktafon, nagrać choć kilka zdań, dobrze, że tego nie uczyniłem, bo obraziłbym szabas, święty czas, kiedy nie należy nic robić, włączać urządzeń, zaświecać światła, zapalać ognia, to czas modlitwy, radości, spotkań. 

- Zna pan Bobową? No tak, do Tarnowa to pół godziny drogi. Pamiętam Tarnów. Mieliśmy tam bobowską synagogę. Była piękna. Tam się modliło dużo Żydów. Tarnów, to było pobożne miasto. Oczywiście nie pamiętam gdzie to było, ale jakbym był w Tarnowie, to pewnie bym trafił na to miejsce. Ale przecież tam nic nie ma, może jest plac, może stoją domy? Nie ma nic w Tarnowie, nie ma w Bobowej. Teraz tu jesteśmy. 

Otaczający nas chasydzi nie spuszczają oczu z jego twarzy, widać że bliskość mistrza jest dla nich wspaniałym przeżyciem, nic nie mówią, słuchają, choć w sam raz w tym gronie nie ma staruszków rozumiejących polski. Potem Dawid powie mi: - Wszyscy wtedy zamarli. Cadyk rozmawiał z tobą, a nikt nie wiedział o czym mówicie. To było dla nas też wielkie zaskoczenie. 

Chasydzi się niecierpliwią, Dawid jest uradowany, że doprowadził do tego spotkania, ale inni lekko napierają, dają znaki, że dość, że czas cadyka święty, że obiad szabasowy czeka. 

88-letni cudotwórca, cadyk Salomon Halbersztam, praprawnuk Chaima Halbersztama, zwanego Diwrej Chaim, założyciela dynastii sądecko-bobowskiej, żegna się ze mną, ściskając mi rękę: 

- Wszystkiego dobrego panu życzę, szczęśliwego pobytu w Ameryce i szczęśliwego powrotu do domu. Gut szabes. Szalom. 

Wychodząc żałuję, że nie mogę zrobić zdjęcia cadyka. Dostaję je później od Dawida. Żałuję, że rozmowa tak była krótka, że nie byłem przygotowany na zadanie więcej pytań, że chasydzi tak zazdrośnie ochraniają swego mistrza przed zbyt długą rozmową. Ale przecież o co pytać cudotwórcę? Czy nie wystarczy te kilkanaście zdań, błogosławieństwo, okazana ze spotkania radość? I dowód, że bobowe rebe, to nie legenda, a żywy, jaśniejący mądrością człowiek, wokół którego odrodził się dwór bobowski, że bobowscy chasydzi istnieją naprawdę, choć w Bobowej pozostała po nich pustka? 

*** 
Moja pielgrzymka z galicyjskiej Bobowej do Bobowej amerykańskiej dobiegła końca. Wracając do domu nie przeczuwałem, że spotkanie z cadykiem, które wywarło na mnie tak ogromne wrażenie, również dla jego chasydów było zdarzeniem ważnym. Że moja krótka rozmowa z bobowe rebe stanie się wątkiem żyjącym samodzielnie, a waga tego spotkania rosnąć będzie z upływającym czasem. 

Kilka miesięcy po powrocie z Brooklynu witałem Dawida ponownie w Tarnowie. Przedstawiając mnie nie znanym mi jeszcze członkom swej licznej rodziny Dawid dodał: - Mister Bartosz będąc w Nowym Jorku rozmawiał z bobowe rebe. Rozmawiali bardzo długo i nikt ich nie rozumiał, bo rozmawiali po polsku. - 

Przed wyprawą do Galicji Dawid przez kilka miesięcy kompletował listę pielgrzymów. Niełatwo podróżować pobożnemu chasydowi. W instrukcji rozesłanej kilka tygodni przed odlotem, pielgrzymi mogli przeczytać: "Zabierzcie z sobą własną żywność. Zabierzcie niepsującą się żywność, jaką lubicie. Podaję na przykład...[...] Także papierowe tacki, kubki, serwetki. Weźcie ekspresy do kawy, pamiętając, że w Europie jest prąd na 220V. Nie bierzcie więcej, niż to niezbędne. Podróż z nadmiernym bagażem jest uciążliwa. Ogranicza mobilność przy wysiadaniu i kwaterowaniu się. Zabierzcie potrzebne medykamenty, w Europie nawet mając receptę trudno będzie je dostać. Pakując - myślcie. Tam nie da się stanąć i kupić tego co braknie. Nie liczcie na innych. Zabierzcie świece, zapałki, nie zapomnijcie przepisać kwitlech, które złożymy na grobach cadyków..." 

Z lotniska Kennedy w Nowym Jorku polecą do Warszawy ("proszę być na trzy godziny przed odlotem i nie zapomnieć ważnego paszportu"). Stąd, wynajętym autobusem, przez Lublin, Majdanek, Leżajsk, Sieniawę, Łańcut - do Tarnowa. Tarnów i okolice, to pierwszy, główny cel pielgrzymów. "Jak wszyscy wiecie, wzniosłym celem naszej pielgrzymki jest odsłonięcie ogrodzenia cmentarza w Pilźnie, które dzięki niestrudzonym wysiłkom naszych rodziców zostało ukończone, stojąc w pełnej chwale i będąc świadectwem pamięci dla wszystkich pokoleń" - pisał Dawid we wstępie do zaproszenia - instrukcji. Następne cele znajdują się na Słowacji, Węgrzech i w Siedmiogrodzie. W tym to kierunku rozwijał się, emanował ruch chasydzki, zrodzony w Galicji, na tych obszarach niegdysiejszej monarchii ułożyły się losy przodków Dawida i jego żony. 

W środowy ranek, po noclegu w hotelu, ruszamy z Tarnowa na południe, do Bobowej. Po drodze, w autobusie Dawid opowiada o chasydach z Galicji, o cadykach, o przodkach bobowe rebe, o tym, co łączy dzisiejszych pielgrzymów z celem ich pielgrzymowania - Bobową. Od porannej modlitwy w starej, pustej synagodze pielgrzymi chcą zacząć dzień dzisiejszy. Przez kilkadziesiąt powojennych lat, w modlitewnym wnętrzu kolejne roczniki okolicznej młodzieży uczyły się tkactwa na rozłożonych tu szkolnych warsztatach. Od kilku lat szkoła się stąd wyprowadziła, zostało puste, zaniedbane wnętrze. A w nim - to cud niemal - mało co uszkodzona dekoracja na ścianie wschodniej, gdzie wbudowana w ścianę szafa - aron hakodesz - skrywała święte zwoje. Kolorowa, barokowo-ludowa ornamentyka obudowy arki pyszni się girlandami roślin, gron, pilastrami, zwieńczeniami. I nawet czarna dziura po wyrwanej ze ściany świętej szafie nie odbiera blasku ozdobnej płaszczyźnie. A wokół zimne, cuchnące ściany, wybulona posadzka, śmierdzący przedsionek. 

Gromada młodzieży po wejściu do pustej sali rozgląda się z ciekawością, fotografują się na tle zdobnej ruiny, rozpytują o historię obiektu, pytają czy ktoś ma zamiar remontować, kto się synagogą opiekuje? Początkowo beztroski, a nawet swobodny nastrój powoli przemienia się w skupienie. Bo już mężczyźni gotują się do modlitwy. Z czcią nakładają na czoło filakterie, obwiązują rzemieniem lewe ramię, na którym mocują drugą puszkę filakterii. Głowy nakrywają tałesami. W pustej przestrzeni rozlega się głos modlitwy. Szlomo, syn Dawida intonuje modlitewną pieśń. Stoi tuż przy wschodniej ścianie, modlitewnik położył na kaloryferze, modląc kiwa się głęboko, podobnie jak pozostali. Inni wtórują mu, lub przechadzają się, zatopieni w indywidualnej modlitwie. Pod tylną ścianą skupiły się kobiety. Modlą się osobno. Te starsze, w perukach - nakryły głowy chustkami, a twarze skrywają w stronicach modlitewników. Dziewczęta także co czas jakiś zakrywają twarze rozłożoną książką, modląc się w skupieniu, z zamkniętymi oczami. Modlitwa, przerywana śpiewami, trwa blisko godzinę. 

Kiedy potem idziemy drogą pośród pól, na odległy od centrum cmentarz, Dawid opowiada: 

- Dla naszych dzieci to bardzo ważna pielgrzymka. One wiedzą, że nasze korzenie, początek naszej religii chasydzkiej, znajduje się w Galicji, tu są groby słynnych cadyków, tu są groby naszych dziadków. Ta pielgrzymka pozwala im lepiej zrozumieć historię i religię. 

Wchodząc do ohelu, w którym ustawiono tablice nagrobne informujące, iż tu leżą Salomon i Natan - cadycy, przodkowie bobowe rebe, ich przywódcy duchowego na Brooklynie, uczestnicy pielgrzymki okazują wielkie wzruszenie. Stary rabin Josef Singer długo stoi oparty o macewę z imieniem Salomona syna Natana. Szepce modlitwy. Kuzyn Dawida, Steve Garrin - prawnik, z którym byłem tu po raz pierwszy przed 5 laty - pogrążył się w głębokiej modlitwie, schowany z tyłu kamiennej tablicy. Modlitwy w ohelu się przedłużają, młodzi błądzą więc między nagrobkami. Pochylają się, by odczytać zatarte litery, rozmawiają półgłosem, komentując odczytane teksty. Dawid zapala kolejną świeczkę i wyjmuje kartki papieru zapisane ręcznie pismem hebrajskim: 

- Przed odlotem odwiedziliśmy cadyka. Bobowe rebe dał nam kwitele - kartki z intencjami, abyśmy je złożyli na grobie jego dziadka i pradziadka. Jego żona ostatnio niedomaga, mam więc specjalne kartki w jej intencji. Mam też prośby od innych ludzi z naszej rodziny, którzy nie mogli osobiście tu przybyć. - 

Jeszcze kilka minut modlitwy, przyłożenie czoła do kamiennej tablicy, parę pokłonów, zdjęcie i duchowo pokrzepieni pielgrzymi zwołując młodzież rozproszoną pośród macew ruszają w dół zbocza. 

Popołudniem docieramy do Nowego Sącza, na grób Chaima Halbersztama. Kolejne wzruszenie, modły, świeczki, kwitele. I krótki wykład Dawida dla pielgrzymów. Opowiada o Chaimie, o jego synach, wreszcie dochodzi do współczesności, do bobowe rebe z Brooklynu. I dodaje "A Mister Bartosz będąc w Nowym Jorku rozmawiał z bobowe rebe bardzo długo. Rozmawiali po polsku i nikt ich nie rozumiał. Kiedy później pytaliśmy rebego, o czym rozmawiali, ten uśmiechnął się i odrzekł: to nasz sekret! To było bardzo intrygujące!". 

Myślę sobie: czyżby to moje spotkanie z bobowskim rebem zaczęło funkcjonować w środowisku jego chasydów jako kolejna opowieść z życia cadyka? Opowieść, która została włączona do jakże licznych historii, zdarzeń, wątków, z których zbudowana jest atmosfera cudowności otaczająca Świątobliwego? Następne zdarzenia fakt ten zdają się potwierdzać. 

Kolejny dzień przeznaczamy na Pilzno. Kiedy docieramy na odległy od miasteczka kirkut, stary rabin jest wyraźnie wzruszony i zachwycony. Widać ogrodzony teren cmentarza, piękną bramę między białymi słupami i nową macewą z marmuru z imionami osób, które zostały zamordowane przez Niemców. 

Rabi Singer przygląda się zamkniętej jeszcze bramie, kiwa głową z uznaniem. Na jednym ze słupów bramnych lśni mosiężna tablica z tekstem hebrajskim, który sam ułożył i przesłał mi faksem. Obok miała być druga, z polskim tłumaczeniem. Nie zamocowałem jej jednak, w ogóle nie dałem jej wykonać. Nie mogłem bowiem zgodzić się z fragmentem przysłanego z Ameryki tekstu, który mnie dotyczył. Rabi Singer wymienił mnie bowiem w tekście jako "Sprawiedliwego wśród narodów świata" (chasidej umot ha - olam) - do czego absolutnie się nie poczuwałem. Próbowałem źródła swoich oporów wyjaśniać rabinowi telefonicznie. Na nic się to zdało. Teraz stojąc przed furtką do cmentarza rabin powtarza: - zrób tak, jak napisałem, nie sprzeczaj się, to zostało uzgodnione z cadykiem, ja to dobrze przemyślałem. - Obiecuję więc zamówić tę drugą tablicę, choć nadal czuję zażenowanie na myśl, iż przy moim nazwisku umieszczony zostanie tak honorowy tytuł, na który - jestem o tym głęboko przekonany - zasługują tylko najbardziej szlachetni i mężni ludzie. 

Rok temu, w skwarne południe, kołkami wytaczaliśmy pośród pola granice cmentarza, zatarte przez lata. Dziś dokona się tu aktu rekonsekracji. Rabin prosi sąsiadów, państwa Kaczków, o czosnek. Obrane ząbki czosnku są jednym z rekwizytów dzisiejszej ceremonii. Całą grupą ruszamy wzdłuż ogrodzenia. Na czele Dawid z modlitewnikiem. Jego ojciec prowadzony przez zięcia i wnuka co kilka kroków rzuca przez siatkę kawałek czosnku. Objaśnia mi: 

- To święta ziemia. Ale przez te lata mogły tu zamieszkać złe duchy, ziemia została zbezczeszczona. Modlitwą i czosnkiem, obchodząc cmentarz siedem razy, odgonimy złe moce, przywrócimy tej ziemi świętość. 

Z trudem udaje się nam obejść cmentarz wokół, bo utrudnia to obsiane sąsiednie pole, po części też bliskie zabudowania i gęste krzaki. Następny raz obchodzimy więc po wewnętrznej stronie ogrodzenia. Niespodziewany deszcz utrudnia i tę formę ceremonii. Ostatecznie więc kolejne obejścia dopełni jeden z wybranych, brodząc pod parasolem po mokrej trawie. Pozostali skupią się wokół nowo wzniesionej macewy, by odprawić odpowiednie modły. 

Podaję Dawidowi róg barani, który dał mi wcześniej na przechowanie. Po krótkiej modlitwie ujmuje on róg i gra na cztery strony świata. Poznaję, że to ten sam motyw, który odgrywa się w synagodze w Sądny Dzień. Teraz jednoręki inwalida, Zvi intonuje wzruszającą pieśń - el malea rachamim; niektórzy płaczą, on sam po chwili przerywa, bo płacz nie pozwala mu kontynuować. Śpiewają Dawid i Steven, na koniec - słabym, starym głosem - śpiewa rabin Józef, którego rodzice zostali zamordowani na tej ziemi, a których pamięć utrwalić kazał w symbolicznym kamieniu - nagrobku. 

Teraz na cmentarz mogą wejść także kobiety, które dotąd stały poza ogrodzeniem. Modlą się stojąc z tyłu, za mężczyznami, jak w synagodze. Niebawem kończą się modlitwy, a Dawid rozlewa wszystkim po kieliszku wódki ("Kup tylko leżajską koszerną"- prosił przez telefon). Pijemy za pomyślność - lechaim! 

Nadchodzi wieczór, więc czas na wieczorną modlitwę - Mincha. Trwa krótko, modlący zwracają się w stronę Jerozolimy. Kolejny dzień pielgrzymki dobiega końca. 

Stary rabin jest zmęczony, niedawno dopiero ustąpił mu paraliż jednej strony ciała, jego żona zaledwie kilka dni temu zdjęła gips ze złamanej ręki. Mimo to są szczęśliwi, iż nie ulegli namowom, by zrezygnować z podróży, radują się, iż ujrzeli cmentarz w stanie zadbanym. Spełnili jedno z ważnych przykazań, jakie im nakazuje religia. Dziękują sąsiadom cmentarza i wszystkim, którzy w dziele jego uporządkowania dopomogli. 

Kiedy się rozstajemy, rabin Singer przypomina - nie zapomnij o tablicy na bramie cmentarza. To moja wola, to dla nas ważne. 

Dawid rozdaje przygotowane przeze mnie klucze od kłódki tym, którzy finansowali remont cmentarza. Zawieszają przy nich przywiezione z Ameryki tabliczki z nazwą Pilzno. Zabiorą te klucze z sobą do amerykańskiej Bobowej. To będą ich znaki własności, łączności ze skrawkiem ziemi, o który zadbali po 50 latach. 

*** 
W kilka tygodni po tym rozstaniu witam na warszawskim lotnisku córkę Magdę, która wróciła po trzech miesiącach z Nowego Jorku. Zaraz na wstępie opowiada: - Tato, byłam na weselu Rywki, córki Dawida. Widziałam cadyka. A każdy spotkany w Boro Park chasyd, jak tylko usłyszał, że jestem z Tarnowa, to opowiadał: twój ojciec rozmawiał z bobowe rebe. To była długa rozmowa. I nikt nie wie do dziś o czym rozmawiali. Bobowe rebe mówi, że to tajemnica! - I dodaje: Dawid i rabin Singer prosili, by ci przekazać, iż byli u cadyka jeszcze raz radzić się w sprawie napisu na bramie, do którego miałeś zastrzeżenia. Powoływali się na twoją długą rozmowę z bobowe rebe i jego decyzję, iż treść napisu powinna pozostać taką, jak to rabin Singer przekazał. Prosili byś potraktował to, jako wolę rebego z Bobowej. - 

Dawid zapewne odwiedzi Galicję ponownie, pojedziemy znowu na cmentarz pilzneński. Powinienem więc spełnić wolę bobowskiego cadyka.

Krasnogruda nr 9, Sejny 1998, Pogranicze.