Krasnogruda nr 9. KRZYSZTOF CZYŻEWSKI: Czerniowce - zapomniana metropolia na rubieżach monarchii habsburskiej.

Krasnogruda nr 9. KRZYSZTOF CZYŻEWSKI: Czerniowce - zapomniana metropolia na rubieżach monarchii habsburskiej.



Aby tam dotrzeć Europejczyk musi udać się na Wschód. Może przybyć do Lwowa, a stamtąd już tylko około 300 kilometrów najkrótszą dla samochodu drogą przez Iwano-Frankiwsk (jeszcze nie tak dawny Stanisławów) i Kołomyję. Chyba, że zwabią go góry i Huculszczyzna - wtedy przez Wierchowinę (dawne Żabie), Kosów i Wyżnicę. Ale i tak dotrzeć trzeba do Prutu i go przekroczyć. Wiodą tutaj także drogi z południowego Zachodu, przez Siedmiogród do Suczawy - stolicy rumuńskiej Bukowiny, skąd już tylko 90 kilometrów, ale do przebycia pozostaje młoda, bo dopiero po 1945 roku przeprowadzona, silnie strzeżona (z tych tzw. "granic przyjaźni") granica rumuńsko-ukraińska (początkowo między ZSRR a Rumunią).

Pozostaje wreszcie prastary szlak czarnomorski wiodący z Północy Europy do Konstantynopola, który na początku naszego tysiąclecia przecierali kupcy ormiańscy, żydowscy, niemieccy, polscy..., a także rozmaici emisariusze i szpiedzy cesarzy bizantyjskich i sułtanów tureckich, misjonarze zwaśnionych i rywalizujących ze sobą kościołów, dzieci rodów szlacheckich i mieszczańskich wysyłane po naukę w stronę Krakowa i dalej... Dzisiaj szlak ten zdominowały nieprzeliczone rzesze handlarzy z byłych krajów obozu socjalistycznego, którzy dzięki swemu nieprawdopodobnemu samozaparciu, przebiegłości w forsowaniu nieżyczliwych im granic i do perfekcji dopracowanej sztuce upychania wielkiej ilości większych i mniejszych towarów do małych samochodów, do wielkich tobołków dźwiganych na własnym grzbiecie, wreszcie do bezkresnych jeśli chodzi o pojemność własnych ubrań - dzięki temu wszystkiemu niezmordowanie zapełniają powstające jak grzyby po deszczu wzdłuż tego szlaku ciągle nowe bazary i targowiska. Wieść niesie, że w miejscu, do którego się udajemy, jest drugi co do wielkości - po gigantycznym warszawskim "Stadionie" - bazar w tej części Europy. 

Z której strony byśmy nie zdążali docieramy do samej północno-wschodniej rubieży Karpat. Góry, do których ostatnich stoków miasto jest przytulone, stanowią dla niego mocne oparcie, oparcie o Europę, więź z którą utrzymywana była właśnie poprzez przełęcze karpackie. Mimo, że łagodne pagórki, które tutaj sięgają zaledwie 220 m.n.p.m., w głębi zmieniają się w trudno dostępne pasma górskie, a potoki stają się rwące, to jednak z tego kierunku ku miastu napływają bezpieczne prądy i wyczuwalny jest spokój pewnej wspólnoty historycznej i kulturowej, której spoiwem są Karpaty. Prut, który początkowo spływa z gór w kierunku północnym, a potem płynie na Wschód przez Czerniowce, dosięgnąwszy styku granic ukraińskiej, rumuńskiej i mołdawskiej nagłym łukiem opada hen na Południe aż do Dunaju, ulegając ojcowskiej sile przyciągania, i już wspólnie z nim oddaje swe wody i swych podróżnych Morzu Czarnemu. Natomiast rzeka Cisa, której źródła znajdują się nieopodal źródeł Prutu w pasmie Czarnohory, płynąc wzdłuż dzisiejszych granic ukraińsko-rumuńskiej i ukraińsko-węgierskiej, zatacza z kolei łuk w kierunku południowo-zachodnim i wpada do Dunaju gdzieś między Nowym Sadem a Belgradem. Wraz z Dunajem płynącym na Południu wzdłuż granic jugosłowiańsko-rumuńskiej i rumuńsko-bułgarskiej rzeki te tworzą wyjątkowo harmonijny krąg , w sercu którego znajdują się miasta Siedmiogrodu, a na obejmujących je łukach oprócz Czerniowiec gnieżdżą się również Jassy, Bukareszt, Belgrad, Nowy Sad, Subotica, Seged, Debreczyn i Użhorod. 

Inaczej gdy spojrzymy w przeciwnym kierunku, na Północ i Wschód. Jakbyśmy nagle znaleźli się na urwisku, na samej krawędzi innego żywiołu - wielkiej, bezbrzeżnej przestrzeni, która jest nie do ogarnięcia. Rozpoczynają się równiny Podola i Wołynia, rozciągają się stepy, a rzeki - najpierw Dniestr a potem Dniepr - nie spotykają się, płyną coraz mozolniej i jednostajniej. Nic nie zawęźla się, nie zacieśnia, nie zabliźnia w zaułek; wszystko jest otwarte, dalekie, niepojęte, zagubione; człowiek jest tam maleńki i zagubiony. Czuć już powiew Azji. W tym bezkresie ostać się mogą jedynie twierdze warowne, jak choćby te w pobliskim Chocimiu czy Kamieńcu Podolskim, albo też jakieś współczesne giganty typu kombinat czy osiedle z betonu. Oto drugi świat, do którego przylega to miasto, z którego zawiewają tu wiatry i przenikają do choćby najtroskliwiej strzeżonych zakamarków. 

Oto Czerniowce, miasto spotkania żywiołów, które pewien dziewiętnastowieczny pisarz bukowiński nazwał "pół-Azją". 



Wydawałoby się, że dogodne miejsce dla rozwijającego się miasta powinien stanowić lewy brzeg Prutu, równinny, rozległy, pozwalający na swobodną rozbudowę. Na przeciwległym brzegu pnącym się stromo w górę mógłby wznosić się trudno dostąpny zamek obronny. Choćby tak, jak to ma miejsce w Budapeszcie, gdzie na wzgórzach Budy usytuowany jest stary gród wraz z zamkiem, a całe nowoczesne miasto rozwinęło się na drugim, płaskim brzegu Dunaju, w Peszcie. 

Wprawdzie w granicach dzisiejszych Czerniowiec znajduje się odległa o kilka kilometrów od centrum Cecyna, wzgórze, na którym jeszcze król Kazimierz Wielki wybudował twierdzę obronną, wprawdzie archeolodzy odnaleźli ślady istnienia pierwszej tutejszej osady na lewym brzegu Prutu, to jednak miasto rozwinęło się na prawym, pokrytym wzgórzami brzegu rzeki. Na przekór tym, dla których tutejsze warunki życia mogłyby wydawać się uciążliwe, nielogiczne, niepraktyczne, prowincjonalne - stolica Bukowiny jest miastem "tańczącym na wzgórzach". 

Stary gród na lewym brzegu rzeki, który zniosła z powierzchni ziemi pierwsza nawałnica mongolska, zwał się zapewne Czernem, a tych, którzy z niego się ostali, zwano prawdopodobnie Czerniowcami. Nie wszyscy uciekli. Byli tacy, co uwili swe gniazda po drugiej stronie rzeki. Zanim jednak pójdziemy ich tropem pozostańmy jeszcze chwilę tutaj, gdzie przez następne stulecia rozwinęła się i zyskała niemałą sławę osada zwana Sadagóra. Dzisiaj jest to dzielnica Czerniowiec pełna bazarów, co jest pewną kontynuacją wielkich targów bydła, które kiedyś przyciągały tutaj liczne rzesze kupców. Wcześniej jeszcze, w drugiej połowie XVIII wieku, baron saski i szlachcic polski na służbie rosyjskiej Gartenberg-Sadagórski założył tutaj mennicę, która przyciągnęła w te strony niemieckich rzemieślników wyznania protestanckiego. Nas przyciąga tutaj jednak co innego - wszak wskazując to miejsce na mapie mówiono "mała Jerozolima nad Prutem". W jednym ze swych wierszy Rose Ausländer pisała "Jordan wpadał wtedy do Prutu", a gdzieś w Sadagórze znajdowało się miejsce, w którym przystawiona została do nieba drabina Jakubowa. Aby je dzisiaj odnaleźć trzeba by się udać do... opuszczonych zakładów naprawy traktorów. 

"Człowieku - mówi rozgorączkowany stróż tego opuszczonego i całkowicie zdewastowanego przybytku - oni, a było ich setki w chałatach i z pejsami - nie przywieźli GO tu, oni GO na rękach przynieśli. -Kogo? Cadyka sadagórskiego! Co roku tu przyjeżdżają. Najpierw wykupili wszystko od władz sowieckich, a teraz jeszcze raz muszą wykupować, bo przyszły władze ukraińskie." 

Tak przedstawia sią dzisiejsza sytuacja słynnego dworu chasydzkiej dynastii sadagórskiej założonej przez Israela z Różyna, potomka Wielkiego Magida z Międzyrzecza, który w 1841 roku przeniósł się tutaj z Galicji. W równo sto lat później rozpoczynał się Holocaust - jego praprawnuki, rabin Aron i rabin Mordechaj Friedman, prowadzili swoich ostatnich wiernych, niosąc zwoje Tory, na Wschód, do obozów w Transsinistrii, skąd nie mieli powrócić już nigdy. A jednak... 

Wielu chasydów nie lubiło dynastii sadagórskiej za ich umiłowanie dóbr doczesnych i wręcz manifestacyjne gustowanie w zbytkach i materialnym przepychu. Tym niemniej do cadyka Abrahama Jakuba ciągnęły tysiące pielgrzymów. Był wśród nich Leopold von Sacher-Masoch, który pozostawił taki oto opis po swej wizycie w 1857 roku: Przed domem stało mnóstwo ludzi zachowujących się cicho lub rozmawiających szeptem ze sobą oraz mnóstwo pojazdów różnego typu: sanie przykryte drogocennymi pledami ze skór, "budki", jak nazywają żydowskie furmanki pokryte lnem oraz wymoszczone słomą chłopskie wozy zaprzężone w chude szkapiny. (...) Przed bramą świętości młodzi ludzie trzymali wartę, w długich kaftanach z czarnego atłasu, o twarzach bez zarostu, pejsach, w futrzanych czapach na głowach, trzymali wartę. Młody chasyd poprowadził gości schodami na górę, poprzez przedpokój, w którym zebrały się panie domu, żona, synowa, córki i bratanice, ubrane w jedwabne szlafroki i kaftany ozdabiane futrem, uszyte z jedwabiu lub aksamitu, kobiety w kosztownych przepaskach na czole, dziewczęta z warkoczami, w które wpleciono perły. Za pierwszym przedpokojem następował drugi, znowu straże, tym razem jednak starsi mężczyźni o siwych brodach. I wreszcie podniesiona została wielka i ciężka kurtyna... 

Pielgrzymował tam jako dziecko również Martin Buber, który napisał później, że w zapadłej i biednej Sadagórze poznał kiedyś prawdziwego cadyka. 

Przepych i wystawność sadagórskich cadyków drażniła nie tylko chasydów, również urzędników carskiej Rosji, którzy zamykali ich w więzieniu, straszyli konfiskatą dóbr, a w 1914 roku wojska rosyjskie zniszczyły słynny z formy i kunsztowności dwór w Sadagórze. Zbudowano go w końcu XIX wieku. Patrząc jeszcze dzisiaj na to, co z niego zostało, zadziwić się można nad symbiozą stylów neo-gotyckiego i pseudo-mauretańskiego z elementami romantycznymi na dodatek. Nie jest to jednak jakiś dziwoląg unikalny na tym obszarze. Podobny można znaleźć w pobliskim Czortkowie, chociaż tam rozciąga się ta sama dynastia sadagórska. Ważniejsze, że tacy architekci jak Josef Hlavka z Pragi, projektujący siedzibę metropolity w Czerniowcach (późniejszy uniwersytet), czy Julian Zachariewicz z Lwowa, projektujący wielką synagogę Temple w Czerniowcach, w swoich pracach szli w podobnym kierunku, dobierali podobne elementy. A byli to twórcy znakomici, do swego tworzywa dobierający starannie lokalne, organiczne barwniki, dzięki czemu forma architektoniczna pozwalała mówić duchowi tego miejsca. Tak więc Sadagóra ze swym dziwacznym orientalno-zachodnioeuropejskim dworem organicznie przylegała do Czerniowiec. Gdybyż to była jedyna dziwaczna "zlepkowatość", którą napotkamy w Czerniowcach. Przejdźmy przez most w głąb samego miasta... 



Pierwszą okazałą budowlą, którą napotykamy na prawym brzegu rzeki, jest dworzec kolejowy. Jeśli rację miał Bohumil Hrabal pisząc, że Europa Środkowa sięga wszędzie tam, gdzie odnaleźć można bliźniaczo do siebie podobne, charakterystyczne, w wiedeńskim stylu budowane dworce kolejowe, to ten dworzec stanowi jawny dowód na to, że Europa Środkowa sięga aż tutaj. Być może jest to jej ostatnia, najdalej na Wschód wysunięta stacja. Za monarchii habsburskiej kolej lwowsko-czerniowiecko-jasyrska okrążając stację Łużany nad Seretem nadjeżdżała z Południa. Podróżni od 1905 roku wysiadający na tym dworcu, jednopiętrowym, z okazałą, przykrytą szkłem halą i imponującą kopułą na zewnątrz, wcale nie musieli mieć poczucia, że oto znaleźli się na prowincji, raczej w stolicy małego acz dobrze gospodarzonego i bardzo ambitnego Księstwa Bukowińskiego. 

Oczom dzisiejszego podróżnego obraz przedstawia się zgoła inny... Ale chwileczkę, może nie od razu dajmy się ponieść emocjom i narzeka-niom na zapuszczenie, nieład, brud, smród, chamstwo itd. Wyrwijmy się z tego prądu konieczności i uwarunkowań życiowych obecnej doby pełnego Ukraińców, Tadżyków, Ormian, Rosjan, Cyganów, Polaków, Rumunów, Turków i kogo tam jeszcze, przepełniającego trolejbusy, które ledwie mogą wspiąć się pod górę, trzaskającego drzwiami taksówek i rozkładającego się z dziećmi i dobytkiem na przeciwległej skarpie. 

Gdzieś w pobliżu czeka na nas sam Czernowitzer, stary mieszkaniec Czerniowiec i wytrawny przewodnik. Ponoć zna jeszcze tajemniczy język tego miasta, który zanika podobnie jak kiedyś język pruski, chociaż trudno powiedzieć jaki to jest konkretnie język - nagabywany odpowiada to po niemiecku wtrącając często słowa w jidisz, to po ukraińsku albo rumuńsku, a czasem także po polsku. Wszystko to brzmi w jego ustach jakoś swojsko, a jego słowa różnią się od tych wypowiadanych w Berlinie, Kijowie, Bukareszcie czy Warszawie. Nauczył się również rosyjskiego, co nie było trudne w głębi Rosji, podczas któregoś z przymusowych wysiedleń. Później przydał mu się bardzo ten język również tutaj na miejscu. 

Otóż Czernowitzer radzi nam poczekać do zmierzchu, aż zapalą się latarnie, które - mimo że elektryczne - mają ciągle tutaj ów żółtawy, zbliżony do sepii, tajemniczy poblask jaki ongiś dawały latarnie gazowe. Powoli wspinamy się w górę, ale nasz przewodnik wcale nie jest skłonny prowadzić nas dosyć stromą i najkrótszą drogą do centrum. Wkrótce zbaczamy w uliczki ciągnące się horyzontalnie wzdłuż zbocza, czasem urywające się na spadzistej skarpie, czasem zamieniające się w niebruko-wane, błotniste drogi. Zaczynamy błądzić po przedmieściach Kaliszanka i Klokuczka, po zakamarkach żydowskiego getta. 

Łatwo tu stracić orientację i zapomnieć, że to nie jest jakaś ukraińska wioska albo mały żydowski sztetl albo polska dzielnica robotnicza gdzieś na Śląsku, lecz że są to Czerniowce właśnie. To na tych zboczach schronili się uciekinierzy z Czerna i w złudnej nadziei, że tutaj nie dosięgnie ich kolejna dziejowa nawałnica, zaczęli budować nową osadę. Nadzieje były złudne a ich miasto jeszcze wielokrotnie musiało się odradzać z popiołów i zgliszcz pozostawianych przez kolejnych najeźdźców, łupieżców i mścicieli. Pustoszył Czerniowce nieszczęsny król Olbracht, ponoszący tu na Bukowinie srogie klęski, pustoszył hetman Kamieniecki, z rozkazu króla Zygmunta I mszcząc swoich rycerzy pojmanych w Trembowli i ściętych przez hospodara wołoskiego, pustoszyły wojska tureckie i tatarskie (aż sześciokrotnie), wreszcie wojska rosyjskie, które aż tutaj przeciwko Turkom się zapuściły. Różni panowali tu władcy: hospodarowie mołdawscy, sułtan turecki; król Sobieski przyłączył Czerniowce do Rzeczypospolitej w 1687 roku, ale już w 1699 roku na mocy postanowień pokoju karlowickiego miasto i powiat przyłączono z powrotem do Turcji; w 1796 roku na krótko zapanowali tu Rosjanie. 



Mocarstwa rozgrywały tu swoje partie sprzecznych interesów a ludzie musieli jakoś żyć. Budowali drewniane chaty, małe, za to otoczone dużym ogrodem. Podobnie wznosili cerkwie, tak jak chaty kryte strzechą, odróżniające się od nich jedynie zamocowanymi krzyżami prawosławnymi ustawionymi na półksiężycach. Tak budowano za czasów tureckiego panowania na Bukowinie, kiedy cerkwie nie mogły być zbyt wysokie. 

Z tamtych czasów, gdzieś z początku XVII wieku, pochodzi cerkiew św. Mikołaja, która jak poczerniała synogarlica przycupnęła blisko ludzkich sadyb i trwała niewzruszenie przez stulecia. Nie zmogły ją wojny ani żywioły natury, zmogły ją dopiero "nasze czasy". W latach osiemdziesiątych opuszczoną cerkiew przeznaczono na halę treningową dla ciężarowców. W 1990 roku przywrócono tutaj służbę bożą, ale jesienią 1992 roku, czy to na skutek zaniedbania czy też świadomego zamysłu, cerkiew spłonęła. 

Dzisiaj, mimo że świeżo odbudowana świątynia - rześka, jasna i ostra w zapachu - z trudem wpisuje się w okoliczny pejzaż, ciągle ma sią jednak wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał. Dookoła nadal odnaleźć można wiejskie chaty, czasem długi cień rzuca studzienny żuraw, ciągną się drewniane płoty z zatkniętymi saganami, gospodynie zaganiają na noc gęsi, kaczki, kury, bo zakraść się może kuna albo popielica, słychać gdzieniegdzie odgłosy bydła, świń, kóz... Dziwnie w tym otoczeniu wygląda nasz Czernowitzer w płaszczu skrojonym na modłę wiedeńską, szykownym kapeluszu i w lakierkach umorusanych w glinie. 

Czerniowce przez całe stulecia były wsią, może dużą, może uprzywilejowaną jako siedziba władz powiatowych i punktu celnego, może czerpiącą korzyści z handlu granicznego, ale jednak wsią. Prawdopodobnie dopiero w 1765 roku powstała tu pierwsza budowla kamienna - cerkiew św. Jerzego, do której docieramy przedostając się do Horeczy, przedmieścia rozciągającego się od strony wschodniej. Cerkiew zbudowana przy klasztorze przypomina małą twierdzę obronną ze strzelnicami i murem grubości dwóch metrów. 

Horecza jeszcze bardziej potęguje wrażenie wiejskości, która tutaj wcale nie uległa miastu lecz stała się jego immanantną częścią. Może to właśnie chce nam powiedzieć Czernowitzer oprowadzający nas wytrwale po najniższych kręgach miasta zamieszkiwanych przez biedotę. Może chce przypomnieć Polaków, którzy w XVIII wieku opuścili Beskid Śląski i Żywiecki, wędrowali przez Słowację i Góry Czadeckie, a na początku XIX wieku osiedlali się również tu, na przedmieściach Czerniowiec, zwłaszcza w Kaliszance. Ich rodacy, kupcy i urzędnicy miejscy przybyli głównie z Galicji, byli już wówczas częścią patrycjatu miejskiego. 



W dalszym ciągu jednak nie wspinamy się w górę, tam, gdzie więcej świateł i wysokie kamienice. Po tym tropie zanurzonym w dalekiej przeszłości, prawosławnym i rusińsko-wołoskim, a także polskim, po tropie wiejskim, natrafiamy na trop żydowski. W najstarszej dzielnicy miasta, nieopodal miejsca, gdzie Prut spotyka się z Cecyną, latem 1941 roku Niemcy utworzyli getto okolone trzymetrowej wysokości ogrodzeniem z drutu kolczastego i desek, zamykając w nim około 50 tysięcy ludzi. Innych, którzy nie uciekli z Sowietami w głąb Rosji, deportowano do obozów pracy w Transsinistrii (tereny oddalone setki kilometrów na Wschód pomiędzy Dniestrem a Południowym Bugiem), skąd niewielu powróciło. Czy żyją do dziś w Czerniowcach? 

Czernowitzer prowadzi nas do jedynej czynnej w mieście synagogi, maleńkiej, zagubionej na jednej z tych peryferyjnych, brukowanych uliczek. Modlitwa wieczorna jeszcze się nie rozpoczęła. Garstka w większości starszych mężczyzn czeka z niepokojem na tego ostatniego, bez którego nie można rozpocząć modlitwy. Na ścianach we wnętrzu portrety wielkich rabinów, wśród nich Baal Szem Towa, twórcy chasydyzmu. Rabin mówi o najważniejszej dla ich gminy tradycji duchowej chasydów z Wyżnicy (miasteczko w Karpatach odległe o kilkadziesiąt kilometrów od Czerniowiec) słynących z wspaniałych pieśni i muzyki, z franciszkańskiej postawy wobec świata oraz lekceważenia okazywanego dobrom doczesnym. Ta synagoga jest jedną z blisko stu, które istniały tu do wybuchu drugiej wojny światowej. O pierwszej, drewnianej, spalonej przez Rosjan w 1769 roku, kroniki wspominają już na początku XVIII wieku. 

Tak, kiedyś te ubogie dzielnice musiały rozbrzmiewać językiem jidisz. Jak podają źródła austryjackie w 1775 roku na 290 zamieszkujących Czerniowce rodzin aż 112 było żydowskich. Ci Żydzi, którzy awansowali społecznie i przenosili się do wyższych partii miasta rozstawali się zazwyczaj z językiem przypominającym o ich pochodzeniu, mówili prawie wyłącznie po niemiecku, emancypowali się, asymilowali, tworząc z Niemcami wspólne lobby kulturowo-polityczne (podobnie jak w Galicji tworzyli je z Polakami). A jednak to Czerniowce właśnie na początku naszego stulecia stały się areną walki o język jidisz i o przyznanie Żydom statusu osobnej narodowości. 

Jednym z wiodących promotorów tych działań był pochodzący z Wiednia Natan Birnbaum, pisarz i towarzysz Teodora Herzla, twórcy ruchu syjonistycznego. Wkrótce jednak zerwał z syjonizmem i zaangażował się w kampanię na rzecz przyznania Żydom autonomii i obrony języka jidisz. W latach 1908-1911 mieszkał w Czerniowcach i był jednym z inicjatorów zorganizowania tutaj słynnej konferencji poświęconej językowi jidisz, w której wzięli udział tak znakomici pisarze jak Icchok Lejb Perec i Szalom Asz. Podniesiono wówczas jidisz do rangi języka ojczystego Żydów, na równi z hebrajskim, a wiec dokonano aktu, który dopiero kilka lat temu, o wiele za późno by ratować ten język, dokonany został również w państwie Izrael. Wówczas jednak nie brakowało powodów do optymizmu, gdyż literatura tworzona w tym języku przeżywała prawdziwy rozkwit. Chociaż z drugiej strony już wtedy w samych Czerniowcach było wielu przeciwników konferencji, czego dowodem jest choćby fakt, że niezgodzono się, aby odbywała się ona w okazałym pseudo-barokowym Domu Żydowskim przy Placu Elżbiety (dzisiejszy Plac Teatralny), więc gościny użyczył jej Dom Ukraiński. Podobnie było, gdy do Czerniowiec przyjeżdżał słynny wileński zespół teatralny grający w jidisz "Wilnaer Truppe" - swe przedstawienia pokazywali w Domu Niemieckim przy Herrengasse (dzisiejsza ulica Olgi Kobylańskiej). 

Zachęceni postulatami konferencji Żydzi czerniowieccy w roku 1909 zainicjowali powstanie Związku Teatru Żydowskiego, którego statut napisany "językiem i pismem żydowskim" wysłano do Wiednia do akceptacji. W odpowiedzi uzyskano stwierdzenie, że podanie nie może być rozpatrzone, gdyż nie zostało sporządzone w żadnym z tradycyjnych języków królestwa. Wówczas do akcji przystąpił znany prawnik czerniowiecki Max Diamant składając skargę do Trybunału Państwowego, którą uzasadniał naruszeniem jego prawa, gwarantowanego przez Konstytucję, do zachowania i pielęgnowania żydowskiej narodowości. Wywołało to ożywione dyskusje i polemiki. Ostatecznie Trybunał odrzucił skargę Diamanta uznając, że Żydzi nie są osobnym narodem a tylko wspólnotą wyznaniową, a jidisz jest tylko dialektem nie uznawanym przez wszystkich Żydów. Tym niemniej Teatr Żydowski w Czerniowcach powstał. Rozwijało się także życie literackie w języku jidisz, a to głównie dzięki przybyciu do stolicy Bukowiny w roku 1919 z Lipkan w Besarabii Eliasza Steinbarga, światowej sławy bajkopisarza. Dla dzieci mówiących w jidisz, wywodzących się z tych niższych i ubogich kręgów miasta, zorganizował Steinbarg "Szkolny Związek Jidisz", organizował letnie obozy edukacyjne, wyławiał i kształcił talenty literackie, był wychowawcą i mistrzem. Jednym z jego wychowanków był Icyk Manger urodzony w 1901 roku na jednej z tych krętych i wyboistych uliczek starych Czerniowiec, po których uparcie oprowadza nas Czernowitzer. W Warszawie , do której przybył w 1928 roku, zdobywa Manger prawdziwą sławę jako poeta i powieściopisarz. Wśród wychowanków Steinbarga znalazł się również Josif Burg do dziś żyjący w Czerniowcach, ale już wyżej, na ulicy Szeptyckiego, nieopodal samego ratusza, piszący opowiadania w jidisz, redagujący pismo, które jest kontynuacją tradycji gazety "Czernowitzer Bletter" założonej przed wojną przez jego mistrza, stojący na czele Żydowskiego Towarzystwa im. Eliasza Steinbarga. Wszystko to pozwala snuć przypuszczenia, że tradycjie jidisz są w tym mieście kontynuowane, że zachowana została pewna ich ciągłość, która wszędzie indziej została już bezpowrotnie zerwana. Nie zapominajmy jednak, że refleksje te gromadzimy podczas wieczornego spaceru z przewodnikiem, który nosi w sobie cały dawny świat Czerniowiec, i że nazajutrz czeka nas konfrontacja z miastem w jego dniu powszednim, w całej nagości światła dziennego. 



Tymczasem błądząc po słabo oświetlonych uliczkach getta żydowskiego, zaczynamy powoli piąć się pod górę i natrafiamy na Studnię Turecką, z której ktoś nawet o tej porze czerpie wodę. Chroniczny brak wody albo jej zanieczyszczenie to wieczny problem mieszkańców Czerniowiec, nic więc dziwnego, że wielkim sentymentem darzą swoją najstarszą studnię, w której woda zawsze jest czysta i zdatna do picia. Od niepamiętnych czasów prawosławni świętowali tu Jordan, ale nazwę studni dał otaczający ją niewielki kwartał turecki, po którym pozostały również nazwy: Most Turecki, Łaźnia Turecka, ulica Turecka - wszystko to w najbliższym sąsiedztwie studni. 

Czerniowce były zbyt odległą rubieżą imperium ottomańskiego, aby Turcy zdołali tu odcisnąć jakieś swoje wyraźne piętno. Niemniej jednak, gdy car Piotr I na początku XVIII wieku zaczął przedsiębrać wyprawy aż nad Prut zmusił tym sułtana do zwrócenia pilniejszej uwagi na to pogranicze. W efekcie do Chocimia i Czerniowiec zaczęły przybywać oddziały wojskowe a za nimi również kupcy tureccy. Niektórzy osiedlili się tu na stałe. Wielu z nich musiało pochodzić z Bośni, bo jeszcze przez długie lata Czerniowiczanie na Turków mówili Bośniacy. 

Obok tego kwartału jeszcze w XIX wieku istniała inna dzielnica zwana "Mahala". Gdy po kongresie berlińskim w 1878 roku Bośnia dostała się pod panowanie Austro-Węgier ożyły ponownie związki pomiędzy tymi wielokulturowymi regionami. Przede wszystkim ruszyła emigracja zarobkowa z Bukowiny do Bośni, wśród której było wiele rodzin polskich. Ruszyły także oddziały wojskowe, tym razem jednak to Pułk Bukowiński udał się w roli okupanta do Bośni, gdzie wielu obywateli Czerniowiec zmarło, choć powodem tego była raczej panosząca się wówczas zaraza niż toczone walki. 



Czernowitzer prowadzi nas dalej pod Mostem Tureckim w górę. Domy przemieniają się w szykowne, kilkupiętrowe kamienice. Powoli wkraczamy w inną epokę, w krąg monarchii habsburskiej. 

Dzięki sprytnej i dyplomatycznej akcji mediacyjnej w konflikcie rosyjsko-tureckim Austria otrzymała Bukowinę praktycznie bez jednego wystrzału. 1 września 1774 roku wojska cesarsko-królewskie uroczyście wkroczyły do Czerniowiec. Cóż tam zastały? Ich przywódca, generał von Splény opisał to tak: "bezładne zbiorowisko drewnianych chałup lub lepianek plecionych z prętów, oblepionych gliną, słomą krytych kurnych chat, między którymi spacerowały świnie, konie, bydło rogate, psy..." 

W roku 1787 naliczono tam 2 686 mieszkańców. Z zachowanych opisów jakże marnie się wszystko tam przedstawiało. A z drugiej strony jakże fascynujący musiał to być wówczas okres. Nie ma prawie nic, ale potencjalnie wszystko jest możliwe, wszystko jest do stworzenia, otwiera się nowa epoka. Nowi gospodarze, którzy przybywali tu z zewnątrz, mieli wyczucie tego potencjału twórczego i potrafili to wykorzystać. Zwłaszcza generał Karol baron von Enzenberg, naczelny administrator wojskowy Bukowiny, który sprzyjał wielonarodowemu osadnictwu, przyciągał kolonistów niemieckich, polskich, ormiańskich, rumuńskich, węgierskich, czeskich, oferując im bezpłatne parcele miejskie. 

Wszystko było nowe, wszystko było pierwsze - pierwsza kawiarnia (1788), pierwsza poczta (1780), pierwszy telegraf (1785), pierwsze murowane domy (1786), pierwsze gimnazjum (1813-17), a potem już tylko ratusz (1843-7), krajowa izba handlowo-przemysłowa (1850), kolej lwowsko-czerniowiecka (1866), rezydencja metropolity (1866-78), uniwersytet (1875), europejski dworzec kolejowy (1905), Café Europa i... mamy małą metropolię. Zaczęło się od 290 rodzin, w roku 1830 było już 6 800 mieszkańców, w 1880 - 34 000, w 1910 - 85 490. Dynamika była ogromna, ledwie stulecie z niewielkim okładem upłynęło. 

Stoimy właśnie przy "Domu generalskim" zbudowanym dla generała Enzenberga w 1780 roku, który też był pierwszy - pierwszy budynek z cegły i pierwszy piętrowy w Czerniowcach. Jesteśmy na rogu dzisiejszych ulic Szkolnej i Szolem Alejchema, na przeciwko kościół polski i żebrająca Cyganka z dzieckiem. Czujemy, że jesteśmy już blisko centrum, ale Czernowitzer nie prowadzi nas najkrótszą drogą pod górę wzdłóż ulicy Głównej, lecz ponownie zbacza w którąś z bocznych uliczek. 

Wszędzie jest tu blisko. Od kościoła św. Krzyża, w którym modlili się i Polacy i Niemcy, a dzisiaj nabożeństwa odbywają się po polsku i ukraińsku, oraz od sąsiedniej cerkwii prawosławnej św. Paraskiewy, w której tutejsi Rusini uroczystą panichidą w dniu 29 lutego 1864 roku pożegnali swego wieszcza Tarasa Szewczenkę, przechodzimy do greko-katolickiej cerkwii uspieńskiej, a potem do cerkwii obrządku ormiańsko-katolickiego pod wezwaniem apostołów Piotra i Pawła, którą Josef Hlavka zaprojektował na planie greckiego krzyża w stylu romańsko-gotyckim. Nieco wyżej mieści się tzw. cerkiew rumuńska, wielka, przypominająca te cerkwie w Siedmiogrodzie budowane w XIX i XX wieku, które koniecznie chciały być pokaźniejsze od katedr rzymsko-katolickich czy ewangelickich, dzisiaj natomiast o tą cerkiew toczy bój patriarchat kijowski starający się przełamać dominację patriarchatu moskiewskiego na tych ziemiach. Kilkaset metrów dalej stoi skromna kircha luterańska... Tropem świątyń można by tu iść bez końca. 



Gdy na początku Czernowitzer powiedział "nasza synagoga" pomyśleliśmy, że jest Żydem. Ale potem w ten sam sposób mówił o innych świątyniach, "nasza cerkiew", "nasz kościół", "nasza kircha"... Gdy zatrzymaliśmy się przy pięknej piętrowej kamienicy na przeciwko cerkwii ormiańskiej również powiedział "nasz Ukrajinskij Narodnij Dim". Po przejściu może trzystu metrów usłyszeliśmy: "oto nasz Dom Polski, a oto nasz Deutsche Hause". Powoli zaczęliśmy rozpoznawać ów język, którym szczycił się władać, rzeczywiście znacznie różniący się od tego, który znaliśmy. 

Wspomniane domy narodowe stoją na jednej ulicy, prawie na przeciwko siebie. O żydowskim Nationalhaus już słyszeliśmy, a ponoć przy Placu Centralnym stoi jeszcze Dom Rumuński. 

Oto Czerniowce wielu narodów. Pięć domów narodowych, okazałych, zajmujących się rozmaitą działalnością kulturalną, edukacyjną, polityczną, służących za siedziby redakcjom gazet i wydawnictw, zespołom teatralnym i muzycznym, stowarzyszeniom (było ich aż 164, z czego najlepiej ponoć działały sportowe), czytelniom i bibliotekom, a każdy dom szczycący się swoim własnym stylem i odrębnością, jak chociażby ten polski z popiersiem Adama Mickiewicza i bogatym księgozbiorem, albo niemiecki stanowiący piękny przykład niemieckiego renesansu w architekturze, pomalowany na czarno, biało i czerwono, z piwiarnią na parterze i wspaniałą salą koncertową, nad którym już w latach trzydziestych powiewała flaga z czarną swastyką, albo ten ukraiński, na którego budowę cesarz Franciszek-Józef przeznaczył sześć tysięcy złotych guldenów pochodzących z państwowej loterii, a w którym przygotowy-wano powstanie niepodległej Ukrainy i redagowano pismo "Bukowina", albo ten żydowski, w którym język hebrajski walczył z jidisz, w którym organizował się ruch syjonistyczny i pierwsi ochotnicy przygotowywali się do wyjazdu do Palestyny, albo wreszcie ten rumuński dumny ze swego Eminescu, który kształcił się w tutejszym gimnazjum, skupiający inteligencję, która - prześladowana w Siedmiogrodzie - tutaj mogła swobodnie rozwijać swoją działalność narodową. 

Oto kolejny krąg tego miasta, przez który przeprowadza nas stary Czernowitzer, krąg narodowy, który w okresie od Wiosny Ludów do wybuchu pierwszej wojny światowej stopniowo zyskiwał na znaczeniu, ale który w stolicy Księstwa Bukowińskiego nigdy nie stał się kręgiem centralnym, docelowym, raczej jednak peryferyjnym, choć bliskim już samego centrum. 



Stojąc przy domach polskim i niemieckim znajdujemy się już na krańcu ulicy Pańskiej, słynnej Herrengasse, która dzisiaj nosi imię ukraińskiej pisarki z Bukowiny Olgi Kobylańskiej. W Czerniowcach mówiło się "ulicą Pańską do Europy". 

Nasz przewodnik już nie zbacza w żadną horyzontalnie ciągnącą się uliczkę, zatoczyliśmy ostatni łuk, wspięliśmy się na wzgórze, a teraz pozostaje nam tylko prosto zstępować deptakiem ku samemu centrum. Jesteśmy w strefie ambicji i starań miejskiego patrycjatu. Nazywano kiedyś Czerniowce "małym Wiedniem Wschodu", ale tutejsze kamienice nie są tak monumentalne i przytłaczające, do rozmaitych europejskich stylów dołączają elementy orientalne, bizantyjskie, czyniąc rzeźbę architektoniczną jeszcze bardziej misterną i kunsztowną, w jeszcze bardziej wybujały sposób ornamentacyjną, jeszcze wyraziściej przywiązaną do drobiazgu. Wszystko jest tu mniejsze, bardziej ażurowe, lżejsze. Nawet tzw. pałac włoski z charakterystycznym patio, który był rezydencją premiera Bukowiny, zdaje się hołdować zasadzie "mniejsze jest piękniejsze". Każda kamienica stara się być inna od drugiej, trudno dostrzec jakieś elementy standartowe. Przenikają tutaj także rozmaite motywy regionalne, narodowe, są bowiem przydatne w artykulacji odrębności i różnorodności, a są to wartości, które zawsze tu ceniono wysoko. Zachowało się na przykład zarządzenie urzędu cyrkułu (tzw. Kreisamtu) dotyczące porządku balowego dla królewskiego miasta okręgowego w 1803 roku, w którym podaje się precyzyjnie ile z ośmiu godzin balu przeznacza się na tańce jakiego narodu (w tym akurat roku aż pięć godzin przeznaczono na tańce polskie). 

Na ulicy Pańskiej, a także na innych ulicach i placach przylegających do samego serca miasta, wyraźnie wyczuwalna jest niechęć czy wręcz strach przed jakimkolwiek ujednoliceniem. Sprzyja to dostępowi do tej strefy narodowych czy kulturowych specjałów, acz w formie możliwie wyszukanej i zawoalowanej, by nie narazić się na bolesny zarzut prowincjonalnego wstecznictwa. Wartością był bowiem postęp, a więc sięganie po to, co nowe. Dlatego tak wyczuwalne jest tutaj również - i to w dużo większym stopniu - pragnienie wydostania się poza horyzont własnego podwórka, otwarcia na szeroki świat, pragnienie obywatelstwa światowego. Wystarczyło wejść do którejś z miejscowych kawiarni i przyjrzeć się tutułom wykładanej tam codziennie prasy (w takiej "Kaiser Café" dla przykładu każdego dnia pojawiało się 160 tytułów), a okazywało się, że czytano w Czerniowcach najważniejsze dzienniki i tygodniki w kilku językach sprowadzane z Wiednia, Paryża, Pragi i innych metropolii. Nowinki przedostawały się tutaj szybko, również te dotyczące mody, wynalazków techniki czy najświeższych idei. 

Droga do Czerniowiec oznaczała wówczas porzucenie rodzinnej wioski czy sztetla, rozstanie się z tradycyjnym wychowaniem i staroświeckim przesądem, oznaczała bunt wobec ojca i wolny wybór obywatelstwa w kosmopolitycznym mieście. Rose Ausländer tak opisała drogę swego ojca, która była podobna do tej jaką przeszedł Josif Burg i wielu innych młodych ludzi poszukujących swego miejsca w świecie: 

Od Sadagóry do Czerniowiec i 
z powrotem do Świętego Dworu wędrowały cuda 
zagnieżdżały się w czułości 
Chłopiec uczył się nieba poznawał 
wymiary aniołów ich dystanse i liczbę 
był biegły w labiryncie kabały 

Kiedyś chciał siedemnastoletni 
zobaczyć tę drugą stronę 
powędrował do świeckiego miasta 
zakochał się w nim 
pozostając tam na zawsze

Krasnogruda nr 9, Sejny 1998, Pogranicze.