Krasnogruda nr 9. MOJSEJ FISZBEJN: Powrót do Południka.

Krasnogruda nr 9. MOJSEJ FISZBEJN: Powrót do Południka.

Powrót do Południka* 

Wszędzie deszcz jest taki sam... Wszędzie śnieg jest taki sam... Wszędzie deszcz... Wszędzie śnieg... Wszędzie deszcz...". Tak zaczynała się reklama w londyńskim metrze. 

Przyśniły mi się topole, złociste topole na najdłuższej ulicy mojego miasta, promienieją, przepływają obok mnie i ta zupełna cisza... Ale skąd na tej ulicy w Czerniowcach topole, przecież rosły na bulwarze w Kijowie? Boże mój, to już ósmy rok... Za oknem zniża się do lądowania samolot "Lufthansy". 

Przy najdłuższej ulicy tej mieściny była moja szkoła.

W owym czasie mężczyźni chodzili w marynarkach-stalinówkach, bryczesach i oficerkach. W owym czasie na wystawach księgarń stała wspaniale wydana książka - czerwono-złote tomisko pod tytułem: "Słowo do wielkiego Stalina od ukraińskiego ludu". List był napisany wierszem. Towarzysz Stalin języka ukraińskiego nie znał, nie mógł więc tego listu przeczytać. Ja, w przeciwieństwie do wielkiego wodza, mogłem przeczytać to posłanie, ale zupełnie nie byłem w stanie pojąć, kto, kiedy i w jaki sposób zebrał cały ukraiński naród, aby mógł powstać ten długaśny wierszowany utwór. Gdzie mógł się odbyć taki ogólnonarodowy wiec? I jak to wszystko pisano? Dyktowano chórem, ktoś zapisywał, a ktoś inny układał do rymu? A któż w takim razie dyktował? I ja, sześcioletni chłopczyk, w tym momencie przypomniałem sobie zasłyszany gdzieś zwrot "dyktatura proletariatu". Pomyślałem: pewnie "dyktatura proletariatu" oznacza, że dyktował proletariat. Właśnie ten wierszowany list był dla mnie pierwszym jaskrawym przykładem literatury socrealistycznej. Termin "socjalistyczny surrealizm" wymyśliłem dużo później, jakieś dwadzieścia lat później. 

Najdłuższa ulica tej mieściny do połowy nosiła nazwę "ulicy Lenina", a dalej przechodziła w "prospekt Stalina". Szpital położniczy, w którym się urodziłem oraz moja szkoła stały obok siebie na prospekcie Stalina. 

W owym czasie cywile zamiast teczek nosili oficerskie "raportówki". 

To był twardy czas twardych słów: "Podły sługus burżuazji... dyplomowany lokaj klerykałów... polityczna kurwa..." Ciocia Tania *Lisinker, nasza sąsiadka, z dumą powtarzała: "Mój pracuje w organach". Po mężu nosiła nazwisko Chruszcz. Rodzice chyba połowy moich kolegów z klasy pracowali w "organach". Rodzice drugiej połowy obawiali się aresztowania albo byli już aresztowani. 

Kolejny rok szkolny rozpoczynał się od apelu. Przemawiał dyrektor, ubrany zgodnie z ówczesną modą: marynarka-stalinówka - bryczesy - oficerki. Nauczycielka literatury występowała z nieodłącznymi cytatami z Gorkiego i słowami, że każdy człowiek powinien w ciągu swego życia posadzić chociaż jedno drzewo. Przemawiał któryś ojciec - nie mówił o drzewach, bo sadzał nie drzewa, a ludzi - mówił o tym, że powinniśmy być czujni i nie bać się polec w walce z różnymi wrogami, i w ogóle, jak wiadomo, "w życiu zawsze jest miejsce na czyn". Występował któryś pierwszak: dziękował towarzyszowi Stalinowi za nasze szczęśliwe dzieciństwo i wręczał bukiet któremuś uczniowi dziesiątej klasy. Potem dyrektor dawał znak, szkolny palacz Onufry i jego żona, sprzątaczka Kyłyna, którzy mieszkali tutaj, przy szkole, dzwonili dzwonkiem i prowadzono nas do sal. Dla mnie zaczynało się najgorsze. Najpierw nauczycielka otwierała dziennik i odczytywała listę. Nauczycielka nowa, więc nasze nazwiska też są dla niej nowe. Gołubiew... Dachis... Łymariew... Nikitenko... Czasem nauczycielka przekręci jakieś nazwisko: nie Nikitenko, tylko Nikitczenko - wtedy z ostatniej ławki ktoś się zaśmieje. Priadko już wyczytany... nieodwołalnie zbliża się moje nazwisko... kulę się cały... już litera "R"... już "T"... Boże, ileż jest możliwości przekręcenia mojego, nawet bez przekręcania chropowatego dla nich, mojego szkaradnego nazwiska! Przekręcenia tak, żeby zaśmiała się, zarechotała cała klasa! A kiedy wreszcie nauczycielka wymówi poprawnie to żydowskie "Fiszbejn", odczyta moje imię i ktoś zachichocze wesolutko, a dwóch chłopaków będzie spoglądać na siebie, wyśmiewać: "Mojżesz... Mosiek! Mosiek!". Teraz nauczycielka rozdaje ankiety. Narodowość: ŻYD. Wyrok śmierci. Podpisany własnoręcznie. Miejsce podpisania: męska szkoła średnia im. A. Puszkina, najdłuższa ulica naszej mieściny. A po mieście krążą niepokojące wieści o ludziach, którzy ponoć częstują dzieciaki cukierkami, a te cukierki są zatrute. Albo niepostrzeżenie mogą ukłuć dziecko zatrutą igłą. Sąsiadka K. rozmawia z sąsiadką Marią: 

- Ot, patrzę wczoraj: Pawłusza gryzie karmelka! Mówię do niego: "Wypluj natychmiast!". Nie chce. Wyciągam mu karmelka z buzi, a on się drze. "Kto ci to dał?" - pytam. "Wujek Lonia spod szóstki" - mówi. 

- Przecie to Lonia Lifszyc, toż on na froncie był, toż on i ranny był, toż on i medale ma, i ordery, przecie z lekarką Rojziną ożeniony! Nie znasz go pani, czy jak? No co też pani?! 

- Nie znam, nikogo nie znam, mój bez nogi z frontu wrócił, mówi, że niektórzy to po Taszkientach siedzieli, a potem medale na bazarach kupowali... Nie znam, nikogo nie znam... A dzisiaj rano patrzę, Pawłusza ma ślad na rączce: może zadrapanie, a może ktoś ukłuł... 

- Poszłabyś pani do Rojzinej, do Beli Lwowny... 

- A kto ich tam wie... Słyszała pani - zabójcy w białych fartuchach?.. Może by do Koli Chruszcza pójść? Niech załatwią gdzie trzeba... 

A u fryzjerów - kolejki. A mężczyźni chodzą ogoleni i ostrzyżeni. Mężczyźni pachną wodą kolońską. A kobiety mają modne fryzury - "loki". Kobiety noszą modne sukienki z watowanymi ramionami. We wspólnych kuchniach, w korytarzach, w pokojach pachnie świętem: studzieniną i octem. Przedsiębiorstwa i instytucje ruszyły na demonstrację. Na swoją kolej czekają czysta i tanie wino. "S nastupajuszczim prazdnikom!", "S prazdnikom!". Pierwszy toast wznoszą za tego, który myśli o nas wszystkich, za ojca naszego, za towarzysza Stalina! Piją. Zakąszają. Wszyscy: rodzice Łymariewa i Priadka, jednonogi K. z rodziną, Maria ze swoim Stepanskim, Lifszyc i Rojzina spod szóstki, Tania Lisinker z mężem Chruszczem. 

Wesele w czasach zarazy. 

Ale czy całe Życie nie jest weselem w czasach zarazy? 

Jakieś dwadzieścia lat później, już w Kijowie, powiedziałem do Don Kichota, który znając prawie piętnaście języków, nie mógł znaleźć wspólnego języka ze nomenklaturą związkową: 

- Powiadają, że nazwa "Jeruzalem" pochodzi od "Ir szalom" - miasto pokoju. 

- Tak, słyszałem. Może... Ale przypuszczam, że jest inaczej: "Jeruszalajim" pochodzi od "Jerusze Elohim" - "Boża spuścizna". 

To nieduże miasto z jego powojennym głodem, z prymusami i naftowymi piecykami, z wiecznymi kolejkami po chleb, węgiel, bilety kolejowe, naftę, choinki noworoczne, drwa, po wszystko; to nieduże miasto, w którym nie było miejsca ani dla Żydów, ani dla Ukraińców, ani dla Mołdawian i w którym znajdowało się miejsce dla nich wszystkich; to nieduże miasto z zawsze tą samą sztuką "W niedzielę rankiem..." w teatrze muzyczno-dramatycznym, z przedziwnymi murami domów: ile by się nie malowało, i tak przebijają stare napisy w alfabecie łacińskim; kukurydzianymi przedmieściami, z końmi na ulicach, z twarzami staruszków w oknach suteren; to nieduże miasto niezniszczalnych wspólnych mieszkań, korytarzy, w których na wieki utrwaliły się zapachy wesel i pogrzebów, pieluch i barszczu, w których na wieki utrwaliły się pomieszane okrzyki "Gorzko!", "A ty co, może lepsza?!", "Ty ofiaro losu!", "Żydówka!", "I co ja teraz bez ciebie pocznę?" - to nieduże miasto - ówczesne - śni mi się - Boża spuścizna mojego dzieciństwa. 

"Południk" - tak Paul Celan zatytułował swoje przemówienie z okazji otrzymania nagrody im. Georga B(chnera. Tak więc: 

WRACAJĄC DO POŁUDNIKA 

Zacznijmy... zacznijmy od cmentarza, przecież to także Czerniowce, tysiące jego mieszkańców. Dokładniej, od cmentarzy - są dwa, po obu stronach drogi: żydowski i chrześcijański. Na cmentarzu żydowskim codziennie, z wyjątkiem sobót i niektórych świąt, można spotkać dwóch-trzech starych Żydów. "Może zrobić modlitwę?" - pytają w jidysz - to znaczy: czy nie trzeba pomodlić się na drogich wam grobach? Przeważnie im dziękowano. Ale cóż mogą wiedzieć o modlitwie młodzi Żydzi, którzy nawet na cmentarzu głów nie nakrywają... Cmentarz, "bejsojlem" w jidysz, pochodzi z hebrajskiego Bet-olam, to znaczy "dom wieczności"... Ogromna ciasnota, groby wyciągnięte w równe szeregi, tuż obok siebie, żeby do któregoś podejść, trzeba przejść przez sąsiednie. Pomniki: wyryte siedmioramienne świeczniki, dłonie - lewa i prawa, znaki kabalistyczne, dla tych, którzy umarli młodo - pomniki w kształcie drzewa z obciętymi gałęziami... A na tym pomniku przysiadły gipsowe ptaki i motyle: tu jest pochowany Eliezer Steinberg, żydowski poeta i bajkopisarz1 . Oto grób cadyka (sprawiedliwego). A tutaj, obok, moi wujostwo, wuj Fajwel i ciotka Basia, wujek był szewcem, oboje przeszli przez getto. A tu nazwisko Szaraga, to brat matki Celana. Tutaj leży doktor Brachfeld, niegdyś, po wojnie, leczył chyba połowę czerniowieckich dzieci. A tutaj moja babcia Bejla, mama mojej mamy, kilka lat przed śmiercią zaniewidziała, ale mimo to na oczy położono jej skorupki. Z drugiej strony pomnika wyryto napis: "Fiszbejn Mojżesz. Zginął w obozie niemieckim" - zawsze wzdragam się, czytając tutaj swoje imię, ale to nie o mnie chodzi, to ku pamięci mojego dziadka, bo nie wiemy, gdzie znajduje się jego grób. Prawie wszystkie fotografie na pomnikach nie mają oczu, nosów, ust: ktoś bawi się (może ćwiczy?), ktoś strzela z wiatrówki. 

Po drugiej stronie ulicy znajduje się cmentarz chrześcijański (Ruski). Ukrzyżowanie, wizerunki Matki Boskiej, anioły, krzyże, gwiazdki (to już powojenne). Napisy po niemiecku, rumuńsku, po łacinie, po ukraińsku i rosyjsku. Są nawet i stuletnie groby. Kilka babulek prosi o datek w imię Boże. Tutaj pochowano Jurija Fed'kowycza i Olhę Kobylanską. Są tu groby kilku Żydów: żony Botwinowa, niegdysiejszego sekretarza obwodowego komitetu Komunistycznej Partii Ukrainy, Borysa Borina, reżysera Teatru Czerniowieckiego - jakoś niezręcznie było organom władzy chować ich na cmentarzu żydowskim. 

Kiedy stoi się bliżej drogi, od czasu do czasu ziemia drży pod nogami. To uderza ogromny młot na hali fabrycznej, bowiem koło cmentarzy znajdują się zakłady mechaniczne. Szolem Alejchem powiedział kiedyś, że trzeba się dobrze namęczyć, zanim zostanie się nieboszczykiem. A tutaj nawet w grobie nie ma spokoju... Od wiosny aż do późnej jesieni na ulicach Czerniowców można zobaczyć starą, niechlujnie ubraną kobietę, popychającą krzywy, odrapany, niegdyś biały wózek dziecinny, pełen przywiędłych bukietów. Kobieta sprzedaje te bukiety przechodniom. Niektórzy kupują, nie wiedząc, że kwiaty zostały ukradzione z cmentarza. Ludzie powiadają, że kiedyś stara była bardzo bogata, miała wspaniały dom publiczny. 

Obydwa cmentarze są już nieczynne. Gdzieś chyba na początku lat siedemdziesiątych na drugim końcu miasta otwarto nowy, "międzynarodowy" cmentarz. Przemówienie nad trumną wygłasza specjalny pełnomocnik (odpowiedzialny za całą procedurę pochówku), który zbiera od pogrążonych w żalu krewnych dane biograficzne zmarłego (starym Żydom, o których nie można powiedzieć, że "przez całe swoje szlachetne życie służyli władzy radzieckiej i sprawie partii" przydziela się frazy o tym, że "wychowali wspaniałe dzieci" itp.). Na takim stanowisku pracowała wdowa po pułkowniku (czy podpułkowniku) KGB Gołubience, która sama niegdyś współpracowała z Magadańskim KGB. "Szybciej, towarzysze, szybciej, idziemy normalnym krokiem pogrzebowym!" - krzyczy pełnomocnik od samej bramy cmentarza (bo przecież zaraz przywiozą innych nieboszczyków). I już nad grobem: "Niechaj ci nasza święta ziemia radziecka lekką będzie!". A nieboszczyk Żyd marzył o pochówku w jerozolimskiej ziemi, ona byłaby dlań lekka... 

Dość jednak! Precz z domów umarłych! Tutaj, obok starych cmentarzy, jeszcze całkiem niedawno było wesołe miejsce. "Pchli targ", "barachołka"! Bazar, na którym można było kupić wszystko: zardzewiałe gwoździe, barani kożuszek, stary czajnik miedziany, bluzkę z importu, stare okulary (nikt nie wiedział, ile dioptrii miały ich szkła), kwiecistą chustkę z paczki z Kanady, książkę o roślinach leczniczych, wydaną w Czerniowcach jeszcze za Austro-Węgier, kolorowe narzuty, używaną sukienkę, wojskowy kaszkiet, łapcie, ceratę malowaną w łabędzie, części do radia, buty z brezentu, motki angielskiej wełny, części do prymusa... Ludzie zbierali się tutaj co niedziela, wczesnym rankiem. Na targu obowiązywał swoisty rytuał kupna-sprzedaży. Kupujący pytał: "Ile to kosztuje, tak żeby kupić?" - co miało znaczyć: możesz rzucić jakąkolwiek cenę, ale weź pod uwagę, że mam ochotę kupić, więc podaj cenę sensowną. A sprzedawca odpowiadał: "Proszę tyle i tyle" - co miało znaczyć: ja proszę, ale jeśli masz poważne zamiary, to możemy się potargować i oddam za mniej. I nagle miejscowa gazeta "Radziecka Bukowina" obwieściła, że do redakcji oraz do instytucji partyjnych i państwowych zaczęły nadchodzić "listy od ludzi pracy" z prośbami o zamknięcie bazaru, tej "wylęgarni spekulacji". I zamknęli. O, wszechmocne listy nikomu nie znanych "ludzi pracy"! A koniec "pchlego targu" miał znaczenie co najwyżej dla sprzedawców zardzewiałych gwoździ, starych czajników i okularów. Prawdziwi "biznesmeni" przenieśli się na Plac Centralny (mieszkańcy Czerniowców mówią na niego "Czerwony", a dawna nazwa to "Rynek"). Zbierają się nie co niedzielę, ale codziennie, w określonych godzinach - nazywa się to "giełda". Towaru ze sobą nie noszą, jedynie umawiają się na spotkanie. Ale też jakie to teraz są towary! Amerykańskie dżinsowe spodnie i kurtki, austriackie kozaczki, francuskie kosmetyki, japońskie zegarki! Cały tak zwany "deficyt". W Czerniowcach wiele rzeczy stało się przez ten czas "deficytem". Już koło 1979 roku słyszeliśmy z żoną, jak jedna kobieta skarżyła się drugiej: "Ot, mówili, że kur nie ma, bo Żydzi wszystkie zjadają. Żydzi wyjeżdżają i wyjeżdżają, niedługo żadnego nie będzie, a kur tak czy siak nie ma". 

Ale naprzód dalej, po bruku Czerniowców, jego kamienie stanowią część naszych wspomnień, komuż nie śniły się na obczyźnie... Może tylko to nie zmienia się w moim niedużym mieście: bruk, drzewa, dachy... Były takie same, kiedy patrzył na nie Celan - czy nie słychać tu jego głosu? Ulica Saksaganskiego, za Rumunii: Wasylko, tutaj, w domu pod piątym, urodził się Celan, tutaj minęło jego dzieciństwo, był wtedy Paulem Anczelem, bystrym chłopcem, synem architekta. Czy nie śniła mu się ta ulica tam, w Paryżu, na rue Longchamp? Oto ulica zaprojektowana przez jego ojca, gdzie minęła młodość poety; teraz jest to ulica Bohomolca (dawniej Masaryka). Tutaj, obok kościoła, stoi jego gimnazjum. Uniwersytet. A tu, gdzie jest ulica Zańkowieckiej, ciągnąca się od dawnej synagogi chóralnej aż do uliczki przy dworcu (dawnej Bahnhofstrasse) - tutaj, niedaleko od dawnego hotelu "Bristol", opisanego przez Szolem Alejchema, a obecnie zamienionego na akademik - oto tu właśnie mieszkała niegdyś Roza Słobodianiuk, której Celan poświęcił wiersz "Coâgula". 

Nade wszystko ukochał on dwie małe uliczki, w których jeszcze i teraz każdej wiosny kłębi się bez: Karlgasse i Gartengasse (jedna z nich nazywa się teraz Fed'kowycza). W mieście tym mieszkali jego przyjaciele: Tania Adler, Gustaw Chomed, Erich Einhorn, Marta Bikel, a także mama mojej znajomej, Inny Fischman - Amalia... Przez to miasto przechodził jego południk. Niedługo przed samobójstwem napisał wiersz "List do Paula Celana, rue Longchamp, Paryż, z Czerniowców pod Górą Sadową" (Góra Sadowa to przedmieście Czerniowców). W 1962 roku (na osiem lat przed samobójstwem) pisał do Tani Adler: "...Powoli wracam do siebie... Poezja utrzymuje mnie przy życiu, chociaż w duszy ból... Nie mam przyjaciół, prawdziwych przyjaciół, odkąd... Oczywiście, jestem daleko, ale zawsze pozostaję w pobliżu mojego Południka... Ciągle żyję myślami o Wschodzie... Wydałem kilka książek... jakże bym chciał Ci je pokazać... zapłacono mi za nie zatrutymi laurami... Dowiedziałem się, że Erich Einhorn mieszka w Moskwie, bardzo chciałbym spotkać się z nim, tutaj albo tam..." Powiadają, że swojemu synowi nadał imię Erich. Z Einhornem się nie spotkał. Paul utopił się w Sekwanie. Erich umarł w Moskwie. "Tam" okazało się tamtym światem... 

O Paulu Celanie po raz pierwszy usłyszałem od Mykoły Bażana w 1971 roku. Bażan nazwał Celana wielkim poetą, dał mi do przeczytania maszynopis swojego przekładu "Fugi śmierci" i poprosił, abym odszukał w Czerniowcach cokolwiek związanego z Celanem. Odnalazłem kilku jego przyjaciół, domy na ul. Saksaganskiego i Bohomolca, gimnazjum, dom, w którym mieszkała Roza Słobodianiuk, grób jego wuja. Tatiana Szternberg-Adler przesłała Bażanowi fotografię Paula Celana i jego list po francusku. Bażan poprosił o przekazanie jej gorących podziękowań i powiedział, że bardzo by chciał spotkać się z nią. Co mogę dla niej zrobić? - zapytał. Powiedziałem, że jej mąż od wielu lat siedzi w więzieniu, ona zaś stara się o jego uwolnienie. 

- Jeśli może, niech przyjedzie do Kijowa. 

Przekazałem zaproszenie. Pani Tatiana przyjechała do Kijowa na jeden dzień. Z dworca odebrał ją kierowca Bażana, Serhij Ałymow, który odwiózł ją również z powrotem. W czasie rozmowy, wiedząc, że Mykoła Bażan uważany jest za radzieckiego klasyka, powiedziała: 

- Proszę wybaczyć pytanie, ale czemu pan, radziecki poeta, interesuje się Celanem? Przecież Celan nie przystaje do obecnego, radzieckiego sposobu pojmowania poezji... 

- A mówi coś pani nazwisko Rilke? Mnie też - odpowiedział Bażan. 

- Teraz rozumiem - i pani Tatiana przeprosiła raz jeszcze. 

Mykoła Bażan, jako poseł do Rady Najwyższej USRR, rozpoczął zabiegi wokół zwolnienia *Sternberga. Ale nagle dowiedzieliśmy się, że zmarł on w obozie. 

Tomik poezji Rilkego w przekładzie Mykoły Bażana wyszedł w wydawnictwie "Dnipro" w 1974 roku. Przygotowany przez niego wybór wierszy Celana został wydrukowany w 1978 roku w czasopiśmie "Wseswit". Miałem zaszczyt wziąć udział w tej publikacji. W tym samym roku napisałem sonet poświęcony pamięci mojego wybitnego krajana. Oto on: 

PAMIĘCI PAULA CELANA 

Gospodarz chrustu, szkła tłuczonego 
Wilgotne wspomnienie uschłych korzeni, 
Zbłąkany ptaszek, piosnka jesieni, 
Wodorost rośnie z gardła jego. 

A nad nim wody ciężar chłodny, 
W tych oczach zielone słońce zmierzchu. 
O nie zraniona lśniąca powierzchni! 
O, płyto bez napisu w dzień pogodny! 

Samotna w nocnym pustkowiu dziecina. 
Cichutko głos taflę wody przecina. 
I dźwięki cieniem niosą się po wodzie. 

Cień cichy miasteczko obejmie skrycie 
Przez obce, czarne, dalekie nie-bycie 
Przebijać się będą oczyma młodzi. 

Dla informacji: w rodzinnym mieście wielkiego poety, ani na ulicy, przy której się urodził, ani na ulicy, przy której mieszkał aż do aresztowania i zesłania do "obozu pracy", ani tam, gdzie się uczył - nigdzie nie ma tablicy pamiątkowej ani żadnej o nim wzmianki...2 Czy usłyszy ktoś szepty starych buków na cecyńskim wzgórzu - o tym, jak na "Rajskiej polanie" Paul Anczel czytał przyjaciołom poezje Rilkego... 

Tak więc, od starych cmentarzy - ku centrum. Na ulicy Ruskiej mieszkał jeden z najbardziej interesujących czerniowieckich artystów, Bronisław Tutelman. Lubiłem wdrapywać się do niego na strych, siedzieć w pracowni, oglądać jego obrazy, czuć duszę mojego miasta, moich Czerniowców, naszego Witebska. "Czerniowieckie parasolki", "W gościnie u Maksa" (był taki handlarz winem w jednej z czerniowieckich piwniczek), "Towarzysz Szpringinbet sprzedaje lody", "Mur naprzeciw"... 

Nieco z prawej strony stoi drewniana cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja. Ma ponad trzysta lat. Ocalała nawet dzwonnica. Mimo, że wisi tabliczka informująca, że cerkiew jest zabytkiem architektury i w związku z tym podlega ochronie prawnej, drzwi są zamknięte; do środka można zajrzeć jedynie przez małe okienko. Drewniane ściany ktoś pomazał kredą. Nie zamieniono jej na spichlerz (jak w Bródku, w zastawnowskim rejonie) - to też szczęście. Bo w Czerniowcach prawosławną katedrę zamienili na "galerię", kościół na archiwum okręgowe (nie wiadomo, gdzie podziały się organy), synagogę na szkołę zawodową (to tę niedużą, "drugorzędną", a z głównej, chóralnej zrobili kinoteatr "Październik" - dowcipni mieszkańcy Czerniowców nazwali go "kinogoga"). 

Od "kinogogi" idziemy do dawnej rezydencji metropolity Bukowiny. Teraz mieści się tu uniwersytet. Ale w Czerniowcach dalej nazywają ten budynek rezydencją: "chodźmy do rezydencji", "koło rezydencji", "przed rezydencją". Jest to przedziwna budowla architekta Josypa Hławki, którego popiersie do dziś stoi w uniwersyteckim parku. Tutaj, w dawnych komnatach metropolity mieści się również uniwersyteckie centrum obliczeniowe. Iwan Dracz napisał kiedyś w "Balladzie o cybernetycznym soborze": 

Ballada zaczęta 
Balladą od końca 
W metropolitalnych komnatach 
W mieście Czerniowce. 
[...] 
I drżą białe mury 
W soborze przelękłym 
Fryzy drżą. 
Freski drżą. 
[...] 
Tu biel rozstrzelano. 
Po brzegi. Do końca. 
Ścieżka soboru 
moja taśma magnetyczna. 
Perfumy. Morfemy. 
Zniknął dym kadzidlany. 
Zapalę świecę 
za duszę starganą. 
Zapalę świecę 
w soborze gołym 
Zapalę świecę 
- oto święty Golem. 

Kolory fresków wytarły się i wyblakły: któż może zabronić studentom "podpierania ścian" w czasie sesji, kiedy drżącymi rękami ostatni raz przewracają kartki konspektów, zanim staną oko w oko z egzaminatorem... Ale oto któregoś dnia kierownictwo doszło do wniosku, że na dach uniwersytetu "wstyd spojrzeć"... Może i rzeczywiście mozaika trochę wyblakła... Ale zamiast odrestaurować jej wspaniałe wzory, postanowiono wymienić ją na nową. Nie wiem, kim byli ci dekarze, ale po "remoncie" dach zmienił się w jakąś pstrokatą, łaciatą płaszczyznę, która błyszczy w słońcu i - jak każde bezguście - wpada w oczy... 

A teraz przejdźmy ulicą Olhy Kobylanskiej. Za Rumunii ta ulica nazywała się Jancu Flondor, za Austro-Węgier - Pańska. Samochody tędy nie jeżdżą. Jeszcze chyba w 1978 roku, za dnia, krążyli tutaj chłopcy z zakładu fotograficznego Sieni Szwarzblata. Znali się na rzeczy, "urządzali plan", nie schowasz się przed nimi, nie ominiesz, twoja twarz tak czy owak znajdzie się w ich obiektywach, a potem wcisną ci bilecik z adresem zakładu: możesz przyjść i, jeśli fotografia ci się spodoba, kupić ją. Sam Sienia z wyglądu i głosem przypominał prosiaka, znany był z zamiłowania do wystąpień na rozmaitych zgromadzeniach, wdzierał się na trybunę i niezmiennie wykrzykiwał swoje sakramentalne zdanie: "Jeśli wrogi pysk pokaże się w naszym mieście, rozwalimy mu łeb!". Przy czym Sienia nie wyjaśniał, co właściwie miał na myśli, mówiąc o "naszym mieście". Drugie upodobanie Sieni to sto pięćdziesiąt gramów okowity. Tak, tak, jeśli kiedyś słowo "Żyd" było niemal synonimem słowa "niepijący", to teraz... Czasy się zmieniają, zmienia się nawet semantyka słów, powstają nowe homonimy... Na przykład, w Czerniowcach nazywa się antysemitami nie tylko tych, którzy występują przeciw Żydom, ale także tych, którzy usiłują kupić w sklepie wódkę "pislia semy", to znaczy po siódmej wieczór, kiedy nie wolno jej już sprzedawać. 

Wieczorem na ulicę Kobylanskiej wychodzą czerniowieccy mieszczanie - "siebie pokazać, na ludzi popatrzeć". Przechadzają się, zadowoleni z siebie, jednego wieczora po kilkakroć przemierzając ulicę od końca do końca. Spacerują pojedynczo, parami, całymi rodzinami. Co wieczór mijają znajome twarze. Czasem ktoś cię zapyta: "Słuchaj, czemu się nie pokazujesz na mieście?". Wielu już nie spotkasz na ulicy Kobylanskiej, niektórzy są w Tel-Awiwie, inni w Nowym Jorku, inni w Berlinie Zachodnim, jeszcze inni w Nowej Zelandii... 

I oto dworzec w Czerniowcach. Jego obraz na wieki utrwalił się pod wieloma powiekami. Stąd, w połowie lat pięćdziesiątych, zaczęto jeździć do Eupatorii, do morza, do słońca, do ciepłych plaż, do słodkiego lenistwa; ludzie wycieńczeni wojną i powojennymi latami wracali, żeby pochwalić się, o ile kilogramów przytyli i oni, i ich dzieci; tutaj - jeśli udało się dowiedzieć kiedy i z którego toru - potykając się o oszronione szyny, przedzierając przez zimną poranną mgłę, przez spojrzenia, szukało się wagonu, który czekał na zeków, szukało się tego wagonu, żeby ostatni raz spojrzeć... za plecami ręce w kajdankach... nie oglądać się... krok w prawo, krok w lewo...; stąd wyjeżdżano na studia do czytyńskich, sarańskich, nowosybirskich, tomskich szkół wyższych, tam, w głuszę, uciekając od norm procentowych; stąd - na delegacje do Kijowa czy Moskwy, dobijać się o fundusze, wyjaśniać reklamacje, przejść się po stołecznych domach towarowych, zaglądając co chwila do listy sprawunków, sporządzonej przez krewnych i znajomych; stąd - z wizami wyjazdowymi w kieszeniach, na zawsze, uśmiechając się przez łzy, na zawsze, w nieskończoną podróż, na nieskończoną wycieczkę zagraniczną, zostało osiem minut, cztery, jedna - bez słów, gestami: "piszcie!", bez słów, gestami: "żegnajcie!", krzyk: "Oleńkę podnieście do okna!.. O-leń-kę!..", na zawsze, na zawsze, od tych twarzy, od tego miasta, od wesel, od pogrzebów, od połowy życia - aby do końca świata powracać wzrokiem tutaj, do własnego Południka. 

"Kiedy to wszystko było? I czy w ogóle było? Teraz, gdy minęło tyle czasu, wydaje się, że jednak nie było. Wydaje się, że nie można na piaszczystym dnie rzeki zapomnienia odnaleźć kolorowych, wygładzonych przez wodę różnokształtnych kamyków, aby, zawierzając swej kapryśnej pamięci, ułożyć z nich mozaikowy obraz przeszłości... tak, jakby mógł on tę przeszłość zastąpić!.." 

Tak napisał prozaik, który niegdyś dzielił z innym pisarzem dwupokojowe mieszkanie - komunałkę w Kijowie. 

Ale Dostojewski uspokaja: 

"Wiecie, wyjawię wam tajemnicę: być może to wszystko wcale nie było snem!" 

W owym czasie poeci pisali ody. W owym czasie chóry śpiewały kantaty. "Kantata o Stalinie!" - w głosie żelazny rytm imperium, w głosie orgazm wiernopoddaństwa. Oklaski, burzliwe oklaski, owacja. "Muzyka: Wano Muradeli. Pieśń o Berii". Owacja. Dygoczące zaangażowanie. ?? Nieświadomy rozkurcz mięśnia odbytu. Słodkie poczucie przynależności. Między górskimi szczytami, ponad chmurami, potężne orły latają. Owacja. Imperialna sperma. Siwoskrzydły orzeł mknie. Owacja. Po zapłodnieniu imperialną spermą rodzą się bezmózgowcy. Bezmózgowcy ustawiają się w kolumny. Zachwyt jednomyślnością. Kolumny kroczą uroczyście. Święta powszedniości. Powszedniość świąt. Owacja. Hutnicy i leśnicy, ludowi artyści i murarze, kołchoźnicy i akademicy, uczniowie i baletnice, nauczyciele i hodowcy, owczarze i malarze, górnicy i reżyserzy, wielorybnicy i pisarze, lekarze i polarnicy, żołnierze, marynarze, sierżanci, porucznicy, miczmani, oficerowie, generałowie i admirałowie. 

Surowy rycerz honoru wielkiego 
Przez naród Beria ukochany 
Marszałka swego nieustraszonego 
Ojczyzna dumna imię sławi. 

Spuściźnie wodza oddany jest święcie 
Ojczyznę szczęśliwą ochrania. 
Żołnierz, co oręż dzierży w ręce 
Mieczem i tarczą nas osłania. 

Zielone światło, białe złoto, dobrobyt mas pracujących, zwiększyć wydobycie czarnego złota, sztuka dla mas, na zasłużony spoczynek, głęboka treść i ciekawa forma, naród i partia to jedno, wcielajmy w życie postanowienia zjazdu, szklany ekran, na straży pokoju, parada talentów, błękitne złoto, chwała KPZR, zwierciadło rosyjskiego życia, Burewisnyk, Kameniar, piewczyni światełek przedrannych3, nasze przywidzenia, wewnętrzny emigrant, czyn narodowy, godny odpór, dary pól, gniewnie napiętnujemy, gorąco popieramy... 

Derżkomsilhosptechnika. Minbuddormasz. Minelektrotechprom. Minpłodoowoczhosp. Minsudprom... (Dla tych, którzy nie odczuwają wszystkich subtelności, należy wyjaśnić: nie jest to Ministerstwo Przemysłu Sądowego - jedna z prawdopodobnych nazw Ministerstwa Sprawiedliwości)4 . 

A jakie to były hasła! Jakie wezwania! 

"Musimy przede wszystkim podnosić produktywność bydła poprzez poprawianie jakości stada i zdecydowane ulepszanie bazy paszowej!" 

Podnosić produktywność poprzez poprawianie jakości i zdecydowane ulepszenie! 

I prawie bez wyrazów obcych. 

A jakie to były kampanie ogólnokrajowe! 

Wykopał gdzieś na przykład Nikita Chruszczow Nadzieję Zahładę. Pracowała sobie kobiecina w kołchozie, żyła spokojnie, aż tu postanowili zrobić z niej "megafon". I polecili jej ogłosić nową "inicjatywę". I wzywała Nadzieja kołchoźników, aby mieli "rolnicze sumienie". Nie kołchoźnicze, tylko właśnie rolnicze. Zupełnie jakby nasi chłopi nigdy go nie mieli, jakby zawsze byli jacyś tacy bez sumienia. A dalej to już samo poszło: robotników wzywano, żeby mieli "robotnicze sumienie", my, uczniowie, przyrzekaliśmy mieć sumienie pionierskie i komsomolskie... Nie wiem, czy nasi wodzowie przysięgali mieć sumienie partyjne, ale na pewno nikt ich publicznie do tego nie wzywał. 

A jakich to ludzi odgrzebywano! Prawdziwe złote samorodki! W 1962 r. "Komsomolska Prawda" opowiedziała o Rozie Szafigulinej, studentce z Tomska, która wystosowała do jednego z kierowników amerykańskiej partii komunistycznej, Henry'ego Winstona, następujący list: "Proponuję wam moje oczy. Jestem młoda, widzę doskonale. Wy potrzebujecie ich do dalszej walki. Powinniście się zgodzić..." Rozę Szafiguliną zauważono od razu. Pisano o niej. W oczach, których otwarcie się zrzekła, odbijały się fajerwerki wielkiej sławy. Ale niedługo. Oczu, rzecz jasna, nikt jej nie usunął i fajerwerki powoli wygasły. Minęło dwadzieścia lat. I nagle, ni w pięć, ni w dziewięć, "Komsomolska Prawda" znów przypomniała sobie o Rozie Szafigulinej. Okazało się, że przez wszystkie te lata Roza była przyjaciółką, powierniczką i nauczycielką wielu ludzi ze wszystkich zakątków ZSRR. Czy radziła im, aby oddali swe młode i niemłode oczy amerykańskim komunistom? Dokładnie nie wiadomo. Ale z gazety dowiedzieliśmy się, że do Rozy pisano o wszystkim: opowiadano, jak pięknie śpiewa kanarek w szkolnej sali, proszono o radę, jaki dać napis na nagrobku, informowano o urodzeniu syna i o sanatoryjnym odpoczynku chóru weteranów... A Roza wszystkim odpowiadała, jak spowiednik i kaznodzieja. Pisać mogła, chwała Bogu, bo mimo że się opierała, wciąż miała oczy. Czym zajmowała się przez cały ten czas? Jak się okazało, myślą pozostawała z tymi, którzy walczyli o to, aby ludzie otrzymywali niezbędną pomoc lekarską. Myślą! Dzielna dziewczyna. Zuch! 

A jakie to historie o dywersantach opowiadały nasze gazety! Krew zastygała w żyłach. Nie mieściło się w głowie. Dusze płonęły żądzą zemsty. Fabuła tych kryminałów zawsze była podobna: podli imperialistyczni dywersanci usiłują w naszym kraju załatwiać swoje brudne interesy. Początkowo opowiadano przerażające historie o podpalaczach, którzy nocą zakradają się potajemnie do kołchozowych spichrzy, o dywersantach, którzy trzymając lont w swych wilczych zębiskach podkradają się do radzieckich elektrowni, o lekarzach, którzy chcieli otruć czy to jednego nagradzanego pisarza, czy to całe Biuro Polityczne KC. Później głównym bohaterem (czy też antybohaterem) gazetowych opowieści kryminalnych stał się inny dywersant: bardziej finezyjny, chytrzejszy, bardziej podstępny. Nazwano go rock-dywersantem. I zauważono: dywersja teraz nie jest zwyczajna, prymitywna, ale wyznaczona przez współczesne rytmy, za pomocą których ktoś stara się naruszyć rytm pracy w naszym przodującym kraju. Cóż to byli za dywersanci, którzy przy pomocy jakichś współczesnych rytmów mogli naruszyć niewspółczesny rytm pracy? Pozwolę sobie tutaj na małą retrospekcję. W procesie ciągłej walki z "wrogami narodu", "nacjonalistami", "kosmopolitami", "odszczepieńcami" i "wewnętrznymi emigrantami" nasze gazety równolegle walczyły z krawatami, kapeluszami, damskimi kosmetykami, spodniami-cygaretkami, spodniami-dzwonami, butami na "słoninie", mini- i maksi-spódnicami, dżinsami, zbyt długimi włosami oraz gumą do żucia. Równocześnie prowadzono zaciekłą walkę z tangiem, fokstrotem, charlestonem, boogie-woogie, twistem oraz rock-and-rollem. Tak więc rock-dywersanci okazali się w prostej linii spadkobiercami tango-dywersantów i boogie-woogie-dywersantów. A zachodnia muzyka i zachodnie tańce zawsze były wrogami naszych zapobiegliwych speców od kultury. Jeśli nawet nie wrogiem numer jeden, to co najmniej wrogiem numer trzy albo cztery, to znaczy sytuowały się gdzieś pomiędzy "kosmopolityzmem" a "emigracją wewnętrzną". Co prawda, trochę szczęścia miał taniec, który przyszedł do nas także z Zachodu, z Finlandii, a nazywał się letka-jenka. Ale jeśli się dobrze przyjrzeć, w tym okresie Finlandia to nie był już dla nas taki znowu Zachód - ot, gdzieś pomiędzy Związkiem Radzieckim i Zachodem prawdziwym. Na dodatek taniec też był specyficzny, pokazywała go nawet nasza telewizja: nie tańczyło się parami, tylko wielu obywateli stawało w rzędzie, obejmowało sąsiadów za pas i wszyscy razem: krok w prawo, krok w lewo... Jednym słowem, taniec kolektywny. Co prawda, to "krok w prawo, krok w lewo" coś nam przypominało... coś znanego "od Moskwy aż po same krańce": krok w prawo, krok w lewo uważa się za ucieczkę, konwojent strzela bez uprzedzenia... Ale skojarzenie było zapewne niedorzeczne i wszyscy z upodobaniem tę letkę-jenkę tańczyli. A o rocku gazety pisały: jest to muzyka antypatriotyczna i antynarodowa. Nadciągały chmury "ogólnonarodowego oburzenia". Muzykoznawcy w cywilu zaczynali tropić rock-dywersje. Z kolei mój szkolny kolega w tajemnicy opowiedział mi, że jego rodzice mówili w domu, że nasi dzielni przywódcy posiadają kolekcje płyt z antynarodową muzyką i na specdaczach słuchają antynarodowego rocka. I kiedy popijają sobie francuski albo armeński koniak, sprawia im dużą przyjemność tak czuć na sobie tę rock-dywersję. Mój zgryźliwy kolega zaproponował napisać do "organów" taki list: "My, uczniowie szkoły im. A. Puszkina, jesteśmy oburzeni rock-dywersjami. Wiemy, że rock to antynarodowe dźwięki i antypatriotyczne ruchy tancerzy. Za patriotyczne uważamy tylko ruchy ręki, która głosuje "za" i nogi, która wyraźnie zaznacza krok defiladowy. Szanowni bohaterscy radzieccy czekiści! Według naszych wiadomości, w drugiej połowie grudnia w naszym mieście szykuje się masowa rock-dywersja. Przejdźcie ulicami, zajrzyjcie do szkół i przedszkoli, popatrzcie na sklepowe wystawy - wszędzie zawisną napisy: "Szczęśliwego Nowego Roku!"5 

Oprócz zjadliwości mój kolega odznaczał się również zdrowym rozsądkiem. Nie wysłaliśmy tego listu. 

Jeszcze o moim zgryźliwym koledze. 

W naszej szkole odbywali praktyki studenci miejscowego uniwersytetu. Jeden z nich, po przeczytaniu fragmentu poematu Niekrasowa, w którym mężczyzna wszedł na dach płonącego domu, żeby uratować kotka, wnikliwie rzekł: 

- A ja tak sobie myślę, że tylko rosyjski człowiek jest zdolny do takiego czynu! Czy Niemiec odważyłby się na coś takiego?.. 

- A Walter Ulbricht6 ? - nie czekając, rzucił mój zgryźliwy kolega. 

W klasie zapadła cisza. 

Oni są jak domy na palach: odporni na trzęsienie ziemi. 

O wielu pracownikach organów od pewnego czasu zaczęło się mówić: on siedzi na kadrach. (Dla niewtajemniczonych: pracuje jako naczelnik działu kadr). 

Od pewnego czasu zaczęło się nam wydawać, że słowoodporna kurtyna, którą przyjęto nazywać żelazną (chociaż był to chyba zupełnie inny metal), jest zwykłym sreberkiem. Nie można jej było ominąć, ale można było wydłubać małą dziurkę. Powoli powstawały KPM-y, Kluby Przyjaźni Międzynarodowej. Dostawaliśmy adresy czechosłowackich albo rumuńskich uczniów i zaczynała się korespondencja. Na przykład: "Drogi czechosłowacki przyjacielu Jiři Z., my, uczniowie klasy szóstej "b" szkoły im. A. Puszkina, chcielibyśmy z Tobą korespondować. Opowiedz, jak się uczycie i jak walczycie o pokój. Chcemy zebrać podpisy mieszkańców naszego miasta pod apelem przeciwko wojnie. My też jesteśmy przeciwni wojnie. Czekamy na Twoją odpowiedź". Nie, to nie nieszczęsna Samanta Smith i nie międzykontynentalna, sympatyczna Katia Liczowa, to my zaczynaliśmy to wszystko. Mój szkolny kolega samodzielnie zdobywał adresy zagranicznych uczniów. Obiektem jego zakusów były dzieci zachodnich komunistów. Miał już adres syna indyjskiego komunisty (zdobyty przez krewnych z miasta Żdanowa, dokąd indyjski komunista przyjechał jako stażysta fabryki "Azowstal") i polował na dziecko jakiegoś amerykańskiego komunisty. Ale nie gardziliśmy również korespondencją z uczniami z Gruzji czy Turkmenii. Mój kolega miał na punkcie internacjonalizmu kota, bzika, zupełnego świra. Zapłacił za to dużo później, na uniwersytecie w Nowosybirsku. A było to tak. Była mocno zakrapiana impreza z przyjezdnymi Gruzinami. Oprócz słów kaco, gamardżoba i genacwale znał mój kolega jeszcze dziarskie zdanie szeńmogetchandedasmuteli (odpowiednik znanego wyrażenia o cudzej matce). Wiedząc coś-niecoś o językoznawstwie porównawczym, o korzeniach indoeuropejskich, jak również o tym, że istnieje powszechnie znane niemieckie słowo Mutter, bez większego trudu wydzielił z wieloczłonowego zdania człon potrzebny do międzynarodowego toastu. Uśmiechnął się zagadkowo, z nieokreśloną aluzją, podniósł się i wygłosił: "Wypijmy za nasze matki. I chociaż u nas na mamę mówi się - mama, a u Gruzinów - muteli, nie przeszkadza nam to..." Błyskawiczny policzek oblał czerwienią i nieco skrzywił jego szczękę. Powtórzył konwulsyjnie: "...nie przeszka..." I znowu - plask! Plask-plask! Gruzin bił go po twarzy w milczeniu, nic nie wyjaśniając. Wyjaśnienia były później: mama to po gruzińsku deda (kto by przypuszczał!), a gruzińskie słowo podobne do niemieckiego Mutter oznacza (kto by przypuszczał!) coś zupełnie innego. To miejsce, w które od dzieciństwa posyłał go Witia z sąsiedztwa, mówiąc: "Poszedł w..." 

Nie pocieszałem niepotrzebnie. Współczułem. 

Gdy pierwszego września 1953 roku mamy przyprowadziły nas do pierwszej klasy, moja pierwsza nauczycielka Ołena Zabotnikowa wypytywała nas, jak się będziemy uczyć. "Dobrze!" "Bardzo dobrze!" "Na czwórki i piątki!". Przyszła moja kolej. 

- A ty jak będziesz się uczyć? 

- Jak Lenin! - odpowiedziałem stanowczo. 

"Kiedy Lenin był malutki, kędzierzawą głowę miał..." - ten wierszyk poznałem, kiedy miałem trzy lata. 

I rzeczywiście byłem w szkole prymusem. Do ósmej klasy. Co prawda, oprócz Lenina miałem i inny wzór, innego Włodzimierza, syna wojskowego lekarza rentgenologa Stratanowicza. Mówiono o nim: dostanie medal. Szczupły, wysoki wyprostowany, zawsze dążył do wyznaczonego celu. Chciałem być do niego podobny. Chciałem tak samo pewnie dążyć do medalu, do jakiegoś światłego celu, która majaczy gdzieś tam, na horyzoncie, gdzieś tam, w świetlanej, niepojętej, bezgranicznej przyszłości, która lśni w nieskończoności mojego życia, chciałem kochać ludzi, podróżować, przelewać krew za ojczyznę, pokochać, znaleźć skarb, coś wynaleźć, uszczęśliwić wszystkich, uratować komuś życie, zdemaskować wroga, przeczytać wszystkie książki, spotkać Marsjan, napisać wstrząsający poemat, nauczyć się wszystkich języków świata, mieć wiernych przyjaciół, zostać sławnym aktorem, dać rodzicom nieśmiertelność, czułem się jak istota niezależna od czasu i przestrzeni, i życie moje nie miało końca, było nieskończone. 

Stare szkolne zadanie: "Wędrowiec wyruszył z punktu A do punktu B..." Ale między nimi - nieunikniony, nie do ominięcia! - znajduje się punkt C. Niespodziewany. Niepotrzebny. Podstępny. Zabójczy. 

Monachium, 1985 r. 

Przełożyły Ola Hnatiuk i Katarzyna Kotyńska 

Przypisy: 
* Tytuł oryginału "Powernennia do Merydiana"; esej pochodzi z książki "Apokryf", Kijów, wyd. "Dowira" 1996. 
1. Bardzo lubię trawestację jego przypowieści o niebezpieczeństwie używania porównań. Pewnego razu Żydówka kazała mężowi kupić rybę na sobotni stół. "Dobre macie ryby?" - spytał mąż w sklepie. "Wspaniałe, słodkie jak cukier" - odpowiedział sklepikarz. "W takim razie, po co mi ryba, kupię lepiej cukru" - pomyślał mąż i zapytał: "A cukier macie dobry?" "Słodszy niż miód" - padła odpowiedź. "Nie, lepiej już kupię miód" - zdecydował mąż i spytał: "A miód jaki macie?" "Miód jest jak olej". "Po co mi tedy miód, skoro porównują go do oleju. Spytam o olej" - pomyślał mąż. O oleju sklepikarz powiedział, że jest przejrzysty jak woda. I tak, zamiast ryby, przyniósł mąż żonie na sobotni stół butelkę wody. 
2. Obecnie na kamienicy, w kórej urodził się Celan, przy ulicy Wassilko znajduje się tablica pamiątkowa (przyp. red.). 
3. Obiegowe, rodem z podręczników określenia Maksyma Gorkiego, Iwana Franki, Łesi Ukrainki. 
4. Są to typowe w ZSRR skrótowce, szczególnie często używane w nazwach instytucji. Ostatni skrót dotyczy Ministerstwa Przemysłu Stoczniowego, a gra słów opiera się na bliskości brzmienia "sud" ('sąd') i "sudno" ('statek'). 
5. W oryginale gra identycznie wyglądających słów (rok -rock) (przyp. tłum.). 
6. Niemiecki działacz komunistyczny, wówczas I sekretarz niemieckiej partii komunistycznej (przyp. tłum.).

Krasnogruda nr 9, Sejny 1998, Pogranicze.